Lekarstwo aplikowane Europie jest złe, bo jest nieadekwatne do stanu pacjenta. Nie leczy choroby, a działa tylko na objawy – pisze w „Fakcie” główny ekonomista SKOK.
Pomysły żeby pożyczać więcej, bardziej zlewarować kredyty, dosypać pieniędzy do pieca, a problem się rozwiąże są nietrafione.
Najlepszym dowodem na poparcie tej tezy są losy Grecji, która musi wyrzec się podstawowych atrybutów suwerennego państwa. Chodzi tu np. o referendum, wybory czy kształt parlamentu. Politycy greccy muszą podejmować pisemne zobowiązania do drakońskich cięć, wyprzedaży majątku narodowego, obniżenia świadczeń socjalnych, wynagrodzeń, podniesienia obciążeń
podatkowych. Mimo to sytuacja się nie poprawia. Rośnie deficyt, rośnie bezrobocie, spada wzrost gospodarczy. Trzeba zaciągać nowe długi, żeby spłacać gigantyczne stare.
Tymczasem odmienna jest sytuacja w krajach, które z tej recepty nie korzystają. To są w dużej mierze kraje nie posiadające euro, np. kraje skandynawskie, które są dziś prawdziwą zieloną wyspą jak np. Szwecja czy Norwegia – ta ostatnia, choć nie jest w UE, liczy się na europejskiej scenie. Spójrzmy też na przykład Islandii, która wolała ogłosić bankructwo niż korzystać z pomocy i ostatecznie dobrze na tym wyszła. Dziś Irlandia nie chce się dopasować do pomysłów centralizacyjnych, podobnie jak Wielka Brytania, która uważa, że usilne naprawianie strefy
euro i ratowanie na siłę państw zadłużonych nie ma sensu. Pokazuje inną drogę, pokazuje, że z kryzysu można wyjść inaczej i już szykuje się na upadek strefy euro, nie czyniąc z euro bożka.
Wbrew temu, co wieszczy wielu ekonomistów – zrobił to m.in. Ryszard Petru we wczorajszym Fakcie – rozpad strefy euro nie skończyłby się chaosem, wstrząsem, armagedonem. Takie straszenie jest nieodpowiedzialne i niepoważne. UE istniała przed tym zanim powstała wspólna waluta i sprawnie wtedy funkcjonowała. Oczywiście straszenie jest na rękę sektorowi bankowemu, który na takim scenariuszu straciłby najbardziej.
Banki są na skraju bankructwa, bo mają obligacje krajów pogrążonych w kryzysie. Ryzykowały pożyczając krajom prowadzącym kreatywną księgowość, a teraz boją się upadku strefy euro, bo dla nich to sprawa życia i śmierci. A dla wielu krajów upadek euro byłby szansą na szybsze wyjście z
kryzysu. Przewiduję, że Grecja będzie wychodzić z kryzysu kilkanaście lat, bez euro zajęłoby jej to zaledwie kilka, bo powstałyby realne szanse na zwiększenie konkurencyjności greckiej gospodarki. Tańsze i wobec tego bardziej konkurencyjne byłyby choćby wakacje w Grecji, więc turystów było więcej niż dotychczas. Konkurencyjność każdego kraju, który zdecydowałby się na wyjście z eurolandu byłaby większa.
Mówienie, że gospodarka europejska się wyłoży, bo Greków, Hiszpanów nie będzie stać na niemieckie produkty, a gospodarka RFN upadnie bo straci rynki zbytu jest błędne. Co prawda Niemcy mają nadwyżki handlowe, ale inni mają za to dziury, deficyty, długi itd. Właśnie o to powinno chodzić, żeby poszczególne kraje same produkowały te produkty, które umieją wyprodukować. To nie jest przecież tak, że jakiś kraj nie umie wyprodukować butów czy obrabiarki. A uruchomienie produkcji krajowej daje przecież miejsca pracy. Dziś te miejsca pracy były tracone na rzecz bardzo wydajnych miejsc pracy w Niemczech czy Francji. Nie da się wyeksportować produkcji do Niemiec a żyć z kredytów udzielonych przez niemieckie banki. A tak to się odbywało. Tego modelu gospodarczego nie da się kontynuować. Unię trzeba wymyślić na nowo.
Upadek strefy euro może być też korzystny dla gospodarki polskiej, ale też portugalskiej czy hiszpańskiej. Może wzmocnić pozycję konkurencyjną tych krajów, które nie mogą mieć tak silnej waluty jak Niemcy, Francuzi czy Brytyjczycy, bo są na innym etapie rozwoju. W Europie to już chyba tylko minister Rostowski absolutnie wyklucza rozpad strefy euro. A przecież są już nawet firmy, które przygotowują scenariusze na wypadek rozpadu eurolandu. Jednak w postulatach ministra Sikorskiego i innych polityków UE bardziej chodzi o euro niż o Europejczyków. A przecież widać, że ten projekt się nie sprawdził. Nie ma sensu walka o euro, ani tym bardziej o wchodzenie do tej strefy. Widać, że wspólna waluta oznacza dla słabszych krajów utratę podstawowych atrybutów demokratycznych, osłabienie konkurencyjności i wreszcie wiele wyrzeczeń wymaganych, żeby dopasować się do sztucznego tworu. A Unia decyzyjność oddaje Niemcom, jedynemu europejskiemu hegemonowi. I albo strefa euro i Unia będą niemieckie, albo nie będzie ich w takim kształcie jak obecnie. Kryzys wkracza do Europy coraz śmielej i ta musi sobie odpowiedzieć na bardzo ważne pytanie: czy najpierw chce ratować banki, a w związku z tym
euro, bo euro jest fundamentalne dla sektora bankowego, ale nie dla przeciętnego obywatela, czy też chce ratować zagrożone kraje. Dla wszystkich pieniędzy nie wystarczy, nawet jeśli Niemcy dadzą się namówić na pośrednie finansowanie bankrutów poprzez MFW, czyli nie zgodzą się na
euroobligacje. To znaczy, że MFW wzmocniony pieniędzmi europejskimi (np. lokatami), stanie się ostatnią deską ratunku czyli ostatnią instytucją pożyczkową ratującą Włochy, Francję czy Hiszpanię. To będzie tylko obejście obowiązującego prawa oraz złoty spadochron dla systemu
bankowego w Europie. Starczy on jednak raptem na kilka miesięcy, a kryzys może wrócić ze zdwojoną siłą i uderzy jeszcze mocniej. Nawet w te kraje, które dotąd opierały się kryzysowi.
Dotknie także Polski. Na nic są pomysły w stylu, że skoro nie wiemy co robić, to niech to zrobią za nas Niemcy. Polski rząd nie ma pomysłu na walkę z kryzysem. Widać, że przestaje działać metoda w stylu: nic nie róbmy, czekajmy co się będzie działo. Na kryzys, jeśli miałby uderzyć w Polskę, można się trochę przygotować.
Oto kilka rad jak to zrobić: Nie warto wierzyć wyłącznie w oficjalne deklaracje polityków, którzy jak mantrę podkreślają, że wszystko jest pod kontrolą i nie trzeba się martwić, ponieważ nie ma zagrożeń dla stabilności gospodarki krajowej. Lepiej analizować samemu, obserwować, wyciągać wnioski, nie lekceważyć ostrzeżeń. Równomiernie rozłożyć oszczędności (o ile je posiadamy),
porzucić inwestycje najbardziej dochodowe, ale i ryzykowne. Pieniądze trzymać nie tylko w zagranicznych bankach komercyjnych, ale w rodzimych podmiotach finansowych. Oszczędności nie ograniczać do lokat i depozytów czy szczególnie funduszy inwestycyjnych, a zakupić złote monety lub sztabki, nawet niewielkiej wartości. Uważnie obserwować rynek nieruchomości, które bardzo teraz tanieją, bo mogą trafić się okazje w tym zakresie. Wart też przyjrzeć się rynkowi certyfikatów żywieniowych, bo żywność będzie rosła w cenę. Nie trzymać oszczędności w najbardziej popularnych walutach: euro, frank, dolar (choć perspektywy dla dolara są najbardziej optymistyczne), tylko zainwestować w walutę krajów surowcowych, np. Kanady, Australii. Stabilne będą też korony szwedzka czy norweska. Nie zaciągamy żadnych nowych kredytów, nie robimy zakupów na raty. Im mniej obciążeń, tym lepiej. Może na razie lepiej wstrzymać się z budową domu czy nawet firmy. Warto ubezpieczyć największe lub najbardziej ryzykowne transakcje. Warto mieć pod ręką wolną gotówkę na czarną godziną, na ewentualne kilkudniowe zawirowania w systemie bankowym. Zrezygnowałbym ze świątecznej zasady zastaw się, a postaw się.
Mogą być trudności ze spłatą takiego długu. Zgromadzić opał na zimę, oszczędzać energię, np. wymieniając żarówki, żeby nie przepłacać za ogrzewanie. Lepiej zrezygnować z niepotrzebnych wydatków, dobrze zakupy robić np. przez internet, bo jest taniej.
Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK
Artykuł przedrukowany za zgodą autora
Blog przeznaczony do publikacji materialów dziennikarzy obywatelskich przygotowanych na zlecenie Nowego Ekranu lub artykulów i listów nadeslanych do Redakcji