Jamajka na półmetku
06/08/2012
416 Wyświetlenia
0 Komentarze
15 minut czytania
Wczorajsze złoto i srebro jamajskich sprinterów w Londynie jest pięknym prezentem dla Jamajki na jej dzisiejszą 50. rocznicę niepodległości. Jak jednak wyspa radzi sobie w praktyce?
Kiedy na bieżnię wychodzą pięknie zbudowani czarni sprinterzy, a przez głośniki padają takie nazwiska jak Usain Bolt, Yohan Blake, Asafa Powell czy Nesta Carter kibice wstrzymują oddech. Od lat Jamajka, ojczyzna reggae i mocarstwo sprintu, króluje na krótkich dystansach tak samo niepodzielnie, jak Kenia na długich, skutecznie budując nową rasową legendę: „Czarne jest najszybsze”.
Niestety, tylko na bieżni. Bo w gospodarce Jamajka wlecze się na samym końcu latynosko-karaibskich statystyk, gorzej nawet od nawiedzanej trzęsieniami ziemi Haiti. A przecież powinno być odwrotnie. Górzysta, tropikalna wyspa leży tylko o 90 minut lotu do USA, swego największego rynku zbytu, z którym na dodatek – jako b. kolonia brytyjska – porozumiewa się tym samym językiem. Ma świetny klimat, bogatą roślinność i najobfitsze źródła najlepszej wody na Karaibach, przez co zawsze była ulubioną bazą dla piratów. Leży na szlaku żeglugowym do Kanału Panamskiego a jej stolica – Kingston to jeden z najlepszych naturalnych portów na świecie, czasami klasyfikowany jako czwarty co do wielkości. Wyspa jest też politycznie stabilna, rasowo jednolicie czarna, i nie ma tam etnicznych ani religijnych waśni tak jak na wielu innych wyspach Antyli.
Ostatnio, owszem, sporo się na światowych rynkach zachwiało. Turystyka, która zatrudnia 10% tambylców, głównie w zamkniętych enklawach luksusowych wakacyjnych hoteli, mocno tąpnęła odkąd białe grubasy z bogatych krajów Europy i Ameryki mają mniej kasy na kontach i martwią się o utrzymanie się w miejscu pracy. Również rynek boksytów i aluminium, głównego bogactwa mineralnego kraju, okazał się bardziej chwiejny niż dla innych metali. Ale przecież gospodarka Jamajki stała w miejscu już na długo przed kryzysem światowych finansów. Poziom zamożności Jamajczyków, mierzony w kategoriach dóbr realnych i siły nabywczej nie zmienił się od 1970 roku. I większość chronicznych problemów wyspy, właśnie od jej finansów zaczynając, ma swe źródło w wadliwej lub nieudolnej polityce kolejnych rządów na miejscu.
Budżet państwa kuleje, bo – podobnie jak w większości biednych krajów trzeciego świata – podatki płaci niewielu obywateli. Tzw. klasy średniej na wyspie prawie nie ma, życie ogromnej większości Jamajczyków toczy się w szarej strefie, o ile w ogóle mają jakieś dochody, a w strefie czarnej jeżeli ich nie mają. Formalnie zarejestrowane jest tam 65.000 firm, ale fiskus jak dotąd poznał ich tylko 3.000. Prawo jest egzekwowane na długość pistoletu gangstera lub noża portowego rzezimieszka.
Sytuację pogarsza sam rząd, który chcąc promować najbardziej obiecujące gałęzie gospodarki wabi inwestorów niskimi podatkami. Sektor turystyczny płaci tylko 5%. Jeszcze gorszy skutek miały np. trwające przez wiele lat częściowe lub całkowite zwolnienia hoteli z ceł przy imporcie np. żywności, zwłaszcza luksusowej, co w praktyce wyeliminowało miejscowych dostawców i podcięło rynek pracy. Młodzi Jamajczycy muszą szukać tylko okruchów zarobku sprzedając tandetne rzemieślnicze pamiątki lub marihuanę na plażach. Jamajka słynie bowiem z marihuany odkąd w latach 1970-tych wylansował ją urodzony na wyspie słynny ruch religijny rastafarian, a w nim m.in. Bob Marley i reggae. Do dziś ten miękki narkotyk, nazywany tam hinduskim słowem ganja, otrzymywany z suszonych kwiatostanów i liści konopi palony jest powszechnie. Bieda i beznadzieja są codziennością. „Money goes where money is, and the rest of us stay poor” (Pieniądze lgną do pieniędzy, a reszta z nas klepie biedę) można usłyszeć od taksówkarzy i przewodników, jacy kręcą się w pobliżu hoteli.
Nie mając dostatecznych dochodów Jamajka ratuje się notorycznym pożyczaniem. Przez 50 lat niepodległości wyspa miała 44 lata fiskalnego deficytu. Góra narosłych w ten sposób i zaległych płatności, ratowanie upadłych banków w roku 1995, karne odsetki, itp. rozdęły długi państwa do iście greckiego poziomu 140% PKB. Obsługa takiego garba pochłania obecnie ponad połowę budżetu wyspy.
Drugim wielkim garbem jest biurokracja, boleśnie odczuwana zwłaszcza przez niemrawy sektor prywatny. Wypełnianie dokumentów podatkowych wymaga aż 72 różnych czynności i ponad 400 godzin pracy rocznie, czyli 2x więcej niż np. na mniejszym o połowę, choć porównywalnym prawie pod każdym względem Trynidadzie, który jest drugą dużą anglojęzyczną wyspą Karaibów, tyle że w połowie zasiedloną przez Hindusów. Prawie każdy prywatny przedsiębiorca na Jamajce, nawet najmniejszy, aby działać legalnie musi zatrudniać firmę księgową, która za niego praktycznie codziennie użera się o pieczątki z fiskusem. Bodaj jeszcze bardziej upierdliwe są władze i formalności celne. Najprostszy import – ciuchów albo cepelii z Chin – wymaga wielu dni biegania z papierami po portowych biurach, dokach i barakach w nadziei uzbierania wszystkich potrzebnych stempelków. Ci, co chcą coś produkować, potykają się z kolei o niewydolną energetykę. Podłączenie do sieci elektrycznej trwa średnio 3-4 miesiące, prąd kosztuje 5x więcej niż na Trynidadzie i nie ma tygodnia, aby nie było przerw w jego dostawach, przez co każdy, kto chce sobie zapewnić choćby tylko ciągłość pracy lodówek lub klimatyzatora, musi także założyć sobie własną awaryjną prądnicę na drogi, importowany olej.
Gospodarczo Jamajka wciąż przypomina sprintera w blokach startowych, który ma potencjał i czeka na sygnał. Jednym z takich sygnałów może być poprawa warunków kredytowych. Po latach królowania wysokich stóp odsetkowych, w roku 2010 dokonano skromnej zamiany i restrukturyzacji długu publicznego, co w teorii przynajmniej pozwala obniżyć koszt pożyczek krótkoterminowych i zachęcić do inwestowania, a nie tylko biernego lokowania kasy w obligacje rządowe. W tym roku na Jamajce zarejestrowała się zresztą pierwsza agencja informacyjno-ratingowa, która zaczęła śledzić miejscowy rynek kredytowy. Będą manipulować, ale może i coś przy okazji rozruszają.
Pani Portia Simpson-Miller, która w styczniu tego roku objęła na wyspie stanowisko premiera, posłusznie wdraża program narzucony przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Zaczęła od uchylania ulg i podwyższania podatków, co w zamyśle ma zwiększyć dochody budżetu państwa przynajmniej o 25-30%. Wśród ostrych protestów i pogróżek ulicy w czerwcu br. wprowadziła nowy, 16,5% podatek od żywności, obkładając nim mięso, ryby, jaja, mleko i m.in. takie jamajskie specjały uliczne jak patties, jerk spices albo akee, którymi żywią się głównie ludzie biedni. Patty to na Jamajce wypieczony na sucho i nawet smaczny placek z nadzieniem z mielonego mięsa (koziego lub kurzego) sprzedawany na straganach. Jerk spice to przyprawa do nacierania mięsa, której podstawowymi składnikami są ziele angielskie zwane na wyspie ‘pimento’ (przyprawa ta pochodzi właśnie z Jamajki i poza nią jest nazywana allspice, czyli ‘wszystkie korzenie’, bo łączy w sobie smak pieprzu, imbiru, kardamonu i jeszcze paru przypraw, które najlepiej rozróżniają Hindusi) oraz piekielnie ostre papryczki chili zwane Scotch bonnets (Capsicum chinense), jedne z najostrzejszych na świecie w słynnej skali Scoville’a. Używa się ich przy pieczeniu kawałków podsuszonego mięsa w metalowych beczkach, które też są serwowane na ulicy. Samo słowo jerk, jerky na Jamajcepochodzi od hiszpańskiego charqui, które oznacza suszoną w cienkie paski wołowinę. Na Jamajce jest to kozina. Z kolei akee lub ackee to toksyczny owoc drzewa Blighia sapida, przywieziony z Afryki Zachodniej dla wyżywienia niewolników przez słynnego kapitana Bligha (tego od buntu na „Bounty”, który miał sprowadzić z Tahiti sadzonki drzewa chlebowego, również dla wyżywienia niewolników). Rodzi on owoce o silnie trujących pestkach, ale obrosłych miękkim, tłustawym, żółtym miąższem, który w stanie dojrzałym jest jadalny i po usmażeniu wyglądem, smakiem i wartością kaloryczną przypomina …jajecznicę. Jest zresztą nazywany roślinną jajecznicą i zwykle jadany z dorszem. Po ciosach zadanych przez rząd nawet w taką kuchnię dla ubogich trudno uwierzyć, że Jamajczykom ma się poprawić i rocznicowe nastroje na wyspie mocno zrzedły, bo właśnie od 1 sierpnia weszły w życie nowe podatki, a więc i wzrosły ceny.
Z pewnością trochę się jednak poprawia w dziedzinie bezpieczeństwa. Dla wielu firm jest to warunek prowadzenia biznesu. Niejeden hotel wydaje na ochroniarzy do 100.000$ rocznie. Długo wydawało się zresztą, że walki z gangami wygrać niepodobna. Ale w roku 2010 ujęto wreszcie i wydano do USA przywódcę największego jamajskiego gangu narkotykowego nazwiskiem Christopher Coke i udało się obniżyć roczną liczbę zabójstw o prawie 1/3. Na Antylach, gdzie bandycka kultura i krwawe porachunki są normą, wskaźnik zabójstw należy w ogóle do najwyższych na świecie.
Wydaje się – choć już na ogół odwykliśmy od takiego myślenia – że dużo zależeć może od zwyczajnej polityki. Życie polityczne na Jamajce kontrolują dwie główne i kilka pomniejszych partii, ich elektoraty są lojalne i stałe, wyborcy głosują na nie z nawyku, nie pytając o programy, a wyniki wyborów są przewidywalne tak jak w Korei Północnej. Aby obudzić wyspę także z tego marazmu przydałoby się jej, tak jak Polsce, jakieś porządne polityczne trzęsienie ziemi. Bez tego, jak widać, na półmetku jest prawie tak samo jak na starcie, a i na mecie nie zapowiada się dużo lepiej. Tym bardziej, że tu wcale nie chodzi o sprint i jeszcze jeden złoty medal, lecz o naprawdę długi dystans i dużo więcej kruszcu.
Bogusław Jeznach
Dodatek muzy:
Skoro Jamajka, to deser muzyczny jest oczywisty: nieśpieszne, pogodne, muzycznie prościutkie w swej istocie reggae i Bob Marley oraz jego przebój Bad Boys. Właściwie nie jego, tylko zespołu Inner Circle, który także grał w tamtych czasach.