Ostatnio w „New York Timesie” ukazał się artykuł Grega Mankiw — profesora z Harvardu i doradcy Mitta Romneya, kandydata na prezydenta USA. Formułuje on tam cztery zasady, na których powinna opierać się reforma podatków…
…, które są niemal powszechnie popierane przez zawodowych ekonomistów, nawet tych wyjątkowo wolnorynkowych.
Skrytykuję w tym tekście poglądy Grega Mankiw z rothbardowskiej perspektywy. Rzekomy konsensus wśród ekonomistów w sprawie naprawy systemu podatkowego ukazuje niebezpieczeństwo syndromu grupowego myślenia.
Fałszywa jednomyślność
Już na początku Mankiw stąpa po cienkim lodzie, deklarując, że „Ekonomiści zajmujący się finansami publicznymi dawno już zgodzili się z Williamem E. Simonem, niegdyś sekretarzem Departamentu Skarbu. Powiedział on, że »państwo powinno mieć system podatkowy, po którym widać, że ktoś stworzył go w jakimś celu«”.
To stwierdzenie, mimo pozornej niewinności, jest jednak dosyć mylące. Mankiw pisze tak, jakby można je było porównać do tezy: „Lekarze zajmujący się leczeniem raka płuc zgadzają się, że ludzie nie powinni palić”. Jego wypowiedź daje do zrozumienia, że jedynie nieekonomista — lub kompletny szaleniec — mógłby uważać, że legislatorzy lubią obecny system podatkowy. Zamiast tego powinniśmy załamywać ręce nad kruczkami prawnymi i lukami w prawie, zupełnie jak gdyby wyrosły one spod ziemi. Zdanie Simona, które zacytował Mankiw, wywołuje przed oczami obraz legislatorów — prowadzonych naturalnie przez ekspertów ekonomicznych — okresowo łapiących za maczety do wykarczowania krzaków rosnących wokół IRS (urząd podatkowy w USA — przyp. tłum.).
Pogląd ten jest zupełnie błędny. W przeciwieństwie do pieniądza czy języka angielskiego, system podatkowy był stworzony celowo. Prawdą jest, że nie przez jedną osobę, ale system podatkowy rządu federalnego USA daleki jest od spontanicznego ładu Hayeka.
Ekonomiści ds. finansów publicznych są w kropce, gdyż ignorują spostrzeżenia ekonomistów szkoły wyboru publicznego. Prawdą jest też, że jeśli trzymać polityków za słowo, to obecny system podatkowy jest niewytłumaczalny. Dlaczego przykładowo władze federalne od dłuższego czasu (a) udzielały ulg podatkowych zachęcających do używania etanolu, ale (b) nałożyły cło na brazylijski etanol z trzciny cukrowej. Jak to jest? Politycy chcą uratować świat czy nie?
Odpowiedź jest jasna: politykom podobały się obie reguły, bo ich celem było faworyzowanie amerykańskich producentów kukurydzy. Brazylijscy farmerzy nie głosują w wyborach w USA (jeszcze), więc nie ma sensu udzielać przetwórcom ulgi podatkowej tak długo, jak długo korzystają z importowanego etanolu.
Zanim przejdziemy bezpośrednio do zasad reformy podatkowej, wspomnijmy, że nawet suchy cytat z Simona podany przez Grega Mankiw nie zachwyciłby Murraya Rothbarda. Zamiast marzyć o systemie podatkowym umyślnie zaprojektowanym z jakimś (nieznanym) przeznaczeniem, Rothbard zdecydowanie wolałby system podatkowy nie naruszający niczyich praw własności. (Taki system podatkowy musiałby być z pewnością bardzo ograniczony w swoim zakresie, jeśli w ogóle miałby rację bytu).
Przyznać rządowi sumę, którą on chce wydać
Pierwsza zasada Grega Mankiw na temat wydatków rządowych wygląda następująco:
Poszerzyć podstawę, obniżając stawki.System podatkowy w Stanach Zjednoczonych pełen jest ulg i wyjątków które zmniejszają podstawę opodatkowania. Mniejsza podstawa wymaga z kolei większych stawek, by uzyskać dochód konieczny do sfinansowania wydatków rządowych. Pierwszy punkt reformy to odwrócenie tego procesu.
To zawsze niebezpieczna sytuacja, kiedy ekonomiści zachowują się jak zwykli technokraci, doradzając rządowi najlepsze sposoby na zebranie jak największych podatków. (Mogę to powiedzieć jako znawca, bo sam napisałem podobny podręcznik!)
Jednak rothbardowska argumentacja zmierza w przeciwnym kierunku. Jeśli przyjmiemy — wyłącznie na potrzeby dyskusji — że potrzebujemy jakichkolwiek podatków, to które powinniśmy wybrać? Rothbardianin wysoko ceni te rodzaje podatków, które utrudniają rządowi zbieranie dochodu, gdyż solidnie dofinansowany rząd jest sam z siebie wrogi wolności, wzrostowi gospodarczemu i wszystkiemu, co cywilizowani ludzie uznają za słuszne.
Rothbard popierał podatek pogłówny — każdy obywatel płaci taką samą sumę do rządu i kropka — ponieważ musiałby on z konieczności być dosyć niski (inaczej niektórych nie byłoby na niego stać). Nie trzeba mówić, że nie są to słowa często słyszane w typowej dyskusji na temat reformy podatkowej.
Opodatkować konsumpcję
Mankiw przechodzi do standardowej rady w ekonomii głównego nurtu:
Opodatkować konsumpcję zamiast dochodu.Niemal cztery wieki temu filozof Thomas Hobbes zasugerował, że podatek powinien zależeć od konsumpcji, a nie od dochodu. Dochód jest miernikiem wkładu ludzkiej pracy i kapitału w produkcję dóbr i usług w społeczeństwie. Konsumpcja mierzy ilość dóbr i usług, które człowiek otrzymuje. Hobbes przekonuje, że konsumpcja lepiej oddaje korzyści, jakie człowiek czerpie jako członek społeczeństwa, dlatego to właśnie ona jest właściwą podstawą podatkową.
Współczesna teoria ekonomii potwierdza te wnioski. W standardowych modelach podatek od konsumpcji umożliwia osiągnięcie przez gospodarkę najlepszej alokacji zasobów w czasie, podczas gdy podatek dochodowy niepotrzebnie zniechęca do oszczędzania, co osłabia inwestycje i wzrost gospodarczy.
Rothbard był jednym z niewielu ekonomistów, którzy systematycznie sprzeciwiali się powszechnemu poglądowi, że — przynajmniej w teorii — efektywne jest opodatkowanie konsumpcji zamiast dochodu. Prawdą jest, że podatek dochodowy (nałożony nie tylko na pensje, ale też na odsetki, dywidendy i dochody kapitałowe) wpływa na analizę opłacalności pomiędzy obecną a przyszłą konsumpcją. Tym samym rację mają ekonomiści głównego nurtu, że jest to jeszcze jedno źródło niewydajności.
Rothbard narzeka jednak, że zwolennicy „ekonomii podażowej” często traktują oszczędności i inwestycje jako dobre same w sobie. Lepiej, żeby celem było pozwolenie jednostkom decydować, co zrobić ze swoją własnością. (Np. jeśli rząd zagroziłby więzieniem każdemu, kto oszczędza mniej niż połowę swojego rocznego dochodu, z pewnością wywołałoby to „boom inwestycyjny i gospodarczy”, ale naruszyłoby, odpowiednio zdefiniowany, dobrobyt).
Rothbard (używając innych słów) również wskazał na typowe argumenty używane przez ekonomistów głównego nurtu, którzy często polegają na analizie równowagi cząstkowej, a nie równowagi ogólnej. Innymi słowy, Rothbard powiedział, że aby ocenić skutki podatku, powinniśmy pozwolić całemu systemowi zadomowić się w nowej rzeczywistości i dopiero wtedy zobaczyć, co się stanie. To myślenie mogłoby odwrócić nasz wstępny pogląd:
To, co wydaje się zdroworozsądkową opinią, że podatek od handlu detalicznego będzie natychmiast przeniesiony na konsumenta, jest całkiem nieprawdziwe. Wręcz przeciwnie, początkowo podatek uderzy w dochód netto firm detalicznych. Ich poważne straty doprowadzą do gwałtownego spadku krzywych popytu na czynniki produkcji, co przełoży się na spadek pensji i czynszów. Wobec tego podatek detaliczny, zamiast będąc szybko i bezboleśnie przerzucony w przód, w dłuższym okresie będzie boleśnie przerzucony w tył — na dochody pracowników i właścicieli ziemi. Ponownie podatek rzekomo od konsumpcji zmieniony został przez procesy rynkowe na podatek od dochodu.
Dla tych, którzy zainteresowani są dowodami liczbowymi, napisałem długi post traktujący o dwóch innych argumentach broniących pomysłu podatku od konsumpcji, nie zaś od dochodu. Wskazuję tam m.in., że możemy postawić logikę zwolenników tego rozwiązania na głowie: tak samo jak typowy wolnorynkowy ekonomista powie, że podatek dochodowy jest „w istocie” podatkiem od oszczędności, i z tego powodu nie powinien istnieć, tak samo ja mogę powiedzieć, że podatek od konsumpcji jest „w istocie” podatkiem od pensji, a więc także nie powinno się go wprowadzać.
Jest to wynikiem tego, że obrońcy podatku od „konsumpcji” nigdy nie uznają czasu wolnego jako jednego z dóbr konsumpcyjnych. Tymczasem istnienie podatku od konsumpcji wpływa na analizę opłacalności między czasem wolnym a pracą i nakłania ludzi, aby pracowali mniej niż w rzeczywistości bez podatku. Analogiczny problem występuje z podatkiem dochodowym, przez który ludzie oszczędzają mniej niż w sytuacji bez podatku.
Prostota?
Ostatnia zasada wydaje się dosyć nieszkodliwa:
Prostota, głupcze.Ta maksyma bazuje na ponadczasowej mądrości, że skomplikowane systemy częściej się załamują, zwykle w sposób nieprzewidziany przez ich twórcę. Analogicznie stosuje się to do systemu podatkowego.
Jednakże, w przeciwieństwie do projektowania systemów komputerowych, system podatkowy celowo jest konstruowany w taki skomplikowany sposób, gdyż armia wysoko opłacanych księgowych i prawników podatkowych może zarobić na każdej luce, którą znajdzie. Pamiętacie, jak pakiet stymulacyjny Prezydenta Obamy oferował ulgi podatkowe na samochody elektryczne? Niespodziewanie okazało się, że skoczyła sprzedaż elektrycznych wózków golfowych. Gwoli wyjaśnienia — każdy system podatkowy będzie przedmiotem gierek, dlatego zawsze wystąpi potrzeba istnienia IRS. Ale im więcej nałożymy różnorakich podatków i ulg, tym więcej tych gierek będzie.
Wypełnianie formularzy podatkowych nigdy nie będzie uciechą. Ale jeśli reforma zakłada uproszczenia, zadanie to może stać się odrobinę mniej uciążliwe. A jeśli kilku księgowych i prawników podatkowych przekwalifikuje się na inżynierów i doktorów, społeczeństwo wykona wielki krok we właściwym kierunku.
Odkładając na chwilę na bok dziwną „potrzebę” istnienia IRS (jak nasze państwo przetrwało bez niego do 1913 roku?), o której wspomina Mankiw, mamy tu do czynienia z rzekomo wolnorynkowym myśleniem. Obrazoburca Rothbard pozwala sobie nie zgodzić się z Mankiw:
Istnieje… dobry powód, aby płacić księgowym i prawnikom podatkowym. Wydawanie na nich pieniędzy jest nie bardziej marnotrawstwem niż zakup kłódek, sejfów czy płotów. Jeśli nie byłoby przestępstw, wydatki na środki antywłamaniowe byłyby stratą, ale przestępstwa istnieją. Analogicznie, płacimy księgowym i prawnikom podatkowym, ponieważ, tak jak płoty i kłódki, są oni naszą tarczą i hełmem przeciwko poborcom podatków.
Wnioski
To jasne, że obecny system podatkowy w Stanach Zjednoczonych — czy jakimkolwiek innym kraju — jest źródłem wielkiej gospodarczej niewydajności. Jednakże rothbardowski punkt widzenia pokazuje nam, że nawet wielu dzisiejszych wolnorynkowych ekonomistów dyskutujących o reformie podatkowej pokłada za dużo wiary w działalność rządów.
http://mises.pl/blog/2012/04/20/murphy-podatki-mankiw-vs-rothbard/
Wszystkie sondaże i kalkulacje wyborcze wskazują, że kandydatem Partii Republikańskiej w tegorocznym wyścigu do Białego Domu będzie Willard Mitt Romney. Ten 65-letni polityk ze stanu Massachusetts po raz drugi zabiega o nominację prezydencką. W prawyborach republikańskich 2008 roku Mitt Romney zajął drugie miejsce – po Johnie McCainie – z imponującym wynikiem 22,16% poparcia. W tym roku już na początku maja cieszy się poparciem 41,5% wyborców republikańskich, wyprzedzając łącznie Newta Gingricha i Rona Paula o ponad 11 punktów procentowych.
Ameryka równo podzielona
Z danych zaprezentowanych w pierwszych dniach maja 2012 roku przez największe amerykańskie ośrodki badań społecznych wynika, że wskaźniki poparcia dla Baracka Obamy i Mitta Romneya są niemal identyczne. Obama cieszy się nieznaczną przewagą, w granicach błędu statystycznego, wśród respondentów badań The Rassmussen Report, Instytutu Gallupa i Fox News. Ta różnica znacznie zwiększa się w wynikach zaprezentowanych w ostatnim dniu kwietnia przez United Technologies/National Journal Congressional Connection Poll, który wskazuje 47-procentowe poparcie dla Obamy i 39-procentowe poparcie dla Romneya. Najbardziej wyrównany wynik – 46-procentowe poparcie dla Obamy i takie samo dla Romneya – wskazało badanie CBS News/New York Times Poll. Zarówno symulacje The Rasmussen Reports, jak i Instytutu Gallupa są podobne. W obu przypadkach gdyby wybory odbyły się w niedzielę 6 maja 2012 roku, Mitt Romney wygrałby je z nieznaczną przewagą, zdobywając 48% głosów, Obama uzyskałby 46%, natomiast kandydat trzeciej partii ok. 3%. Mimo wcześniejszych przewidywań, że Mitt Romney zostanie poparty jedynie przez umiarkowane skrzydło GOP, badania The Rasmussen Reports wskazują, że cieszy się on obecnie poparciem 82% wyborców deklarujących się jako zdecydowani konserwatyści. 92% liberałów (w znaczeniu amerykańskim) zdecydowanie deklaruje poparcie dla urzędującego prezydenta. Co ciekawe, rozkład poparcia dla obu kandydatów w poszczególnych stanach jest niemal identyczny.
Na pół roku przed listopadowymi wyborami Ameryka jest podzielona politycznie na pół. Co ciekawe, linia podziału nie przebiega między konkretnymi środowiskami społecznymi, osobami o różnych światopoglądach, klasami społecznymi. Można zaryzykować stwierdzenie, że w tym roku społeczeństwo amerykańskie nie dzieli się na Republikanów i Demokratów, ale na zwolenników i przeciwników Baracka Obamy!
Przezroczysta osobowość
To nieco inna wartość niż w poprzednich wyborach prezydenckich. Co jest tego przyczyną? Podobnie jak wielu Amerykanów uważam, że Mitt Romney jest na swój sposób postacią bezbarwną i pozbawioną cech, które wyróżniałyby go na tle innych polityków wchodzących w skład amerykańskiego establishmentu. Jedynym elementem specyficznym dla tego kandydata jest jego przynależność do Kościoła mormońskiego. Poza tym jest postacią sztampową, podobną do każdego innego amerykańskiego biznesmena, starannie dbającego o swoją aparycję i sztucznie ugrzecznionego wobec świata zewnętrznego. Takich ludzi spotkać można wszędzie – od lokalnego szefa policji po kierownika supermarketu, od szefa firmy ubezpieczeniowej po burmistrza miasta. Jednym słowem: Mitt Romney jest Amerykaninem z Main Street i Wall Street jednocześnie. Nie ma w nim rustykalności Jimmy’ego Cartera, osobliwego wdzięku aktorskiego Ronalda Reagana czy zapachu grilla roztaczającego się wokół kowbojskiego kapelusza George’a W. Busha. Mitt Romney nie ma krystalicznie czystych i niezmiennych poglądów Rona Paula ani zdecydowania Newta Gingricha. Omija wielkim kołem tematy religii i sumienia, do których stale nawiązywał w kampanii Rick Santorum. Jednym słowem: Mitt Romney wydaje się kandydatem o znakomitej prezencji i niemal przezroczystej osobowości. Jego zwycięstwo w prawyborach republikańskich nie świadczy wcale, że pod względem merytorycznym czy światopoglądowym trafił w gusta wyborców. Wydaje mi się, że Romney gromadzi głosy sprzeciwu wobec innych kandydatów. Jeżeli więc jakiś wyborca GOP nie znosił Santoruma za jego ortodoksyjne podejście do dogmatów katolicyzmu czy nie zgadzał się z głoszoną przez Rona Paula zasadą powrotu do polityki izolacjonizmu lub nie chciał nie chciał w polityce przemądrzałego rozwodnika, jakim jest Newt Gingrich – to głosował na Romneya. Czy z innym zestawem kontrkandydatów taki wyborca postąpiłby podobnie? Badania socjologiczne wskazują, że raczej wybrałby kogoś o bardziej wyrazistej osobowości. Trudno bowiem jasno i wyraźnie podsumować dzisiaj program wyborczy Mitta Romneya.
Jest za, a nawet przeciw
Kiedy przyglądam się programowi Mitta Romneya, ze zdumieniem odkrywam niemal bliźniacze podobieństwa do postulatów wyborczych Baracka Husseina Obamy. Klasycznym przykładem jest stosunek byłego gubernatora stanu Massachusetts do kwestii subwencji państwa dla gospodarki w okresie kryzysu gospodarczego. Znamienne, że chociaż w 2009 roku Romney nie poparł planu stymulacyjnego Obamy (The American Recovery and Reinvestment Act of 2009), to w jego programie wyborczym czytamy: „Myślę, że istnieje potrzeba nadania bodźca ekonomicznego gospodarce ze strony państwa. Amerykanie utracili w wyniku kryzysu blisko 11 bilionów dolarów. To oznacza utratę każdego roku średnio 400 mld dolarów wpływów do budżetu państwa, a tym samym cięcia takich programów rządowych jak Medicaid, zasiłków dla bezrobotnych i ubezpieczeń społecznych. Dlatego rząd powinien pomóc w tych trudnych czasach. I dlatego uważam, że potrzebny jest plan stymulacyjny gospodarki (z budżetu państwa)”.
Wcale bym się nie zdziwił gdyby słowa te padły z ust urzędującego prezydenta, ale w wydaniu kandydata GOP brzmią one niemal jak zdrada wszystkich wartości liberalizmu gospodarczego. Na pytanie zadane w lipcu zeszłego roku przez dziennikarzy „Washington Post”, jak zamierza poradzić sobie z dwucyfrowym bezrobociem, Romney odpowiedział: „skoro udało mi się stworzyć średnio 15 tys. miejsc pracy rocznie w Massachusetts, to uda mi się powtórzyć ten sukces w skali odpowiedniej dla całego kraju”. Problem jednak w tym, że nie wszyscy ekonomiści potwierdzają samochwalcze sukcesy byłego gubernatora Massachusetts. Mitt Romney twierdzi, ze za jego rządów przybyło w tym stanie 100 tysięcy miejsc pracy w sektorze prywatnym. Czy jednak była to zasługa gubernatora?
Rzeczywiście, w okresie rządów gubernatora Romneya w Massachusetts trzy wielkie kompanie zatrudniły ok. 100 tys. osób. Staples – sieć wielkich sklepów z materiałami biurowymi i elektroniką – zatrudniła do 31 grudnia 2010 roku 89 tys. pracowników. Kolejne dwie sieci supermarketów branżowych – Sports Authority i Domino – zatrudniły w latach 1999-2011 ok. 22.900 osób. Czy jednak ten wzrost zatrudnienia we wspomnianych sieciach handlowych był zasługą Mitta Romneya? W żadnym wypadku! Rozbudowa sieci sklepów Sports Authority była wynikiem silnego wsparcia finansowego takich potentatów jak William Blair Venture Partners, Phillips-Smith i Marquette Venture Partners. Zasługa Romneya we wzroście zatrudnienia w Sports Authority i innych sieciach sklepów była taka sama jak zasługa Donalda Tuska w ustanowieniu słonecznej pogody na początku maja br.
W innych branżach, na które wpływ miała polityka gospodarcza Romneya, w tym czasie pracę utraciło blisko 50 tys. osób. Krótko mówiąc: Mitt Romney zwyczajnie kłamie, oświadczając, że dzięki niemu w Massachusetts zmalało bezrobocie. Zgodnie z danymi Bureau of Labor Statistics, w czasach, kiedy Mitt Romeny stał na czele rządu stanu Massachusetts, zatrudnienie w tym stanie wzrosło z 3.224.600 do 3.270.400 osób. To jest aprecjacja wynosząca 45.800 miejsc pracy – o połowę mniej niż się chwali republikański kandydat. W dodatku Mitt Romney przekonuje wyborców, że to jego liberalna polityka fiskalna miała generalny wpływ na wzrost zatrudnienia w Massachusetts. Tu niestety znowu mija się z prawdą.
Massachusetts za Romneyem nie tęskni
Klasycznym przykładem okrężnego podnoszenia podatków była polityka fiskalna gubernatora Mitta Romneya. W czasie kampanii wyborczej 2002 roku Romney przekonywał stanowych przedsiębiorców, że nie podniesie podatków w żaden pośredni lub bezpośredni sposób. Formalnie słowa dotrzymał, ale żaden przedsiębiorca w Massachusetts nie powie o nim dobrego słowa. Dlaczego? Ponieważ Romney znalazł inną, równie dokuczliwą dla przedsiębiorczości metodę wyciągnięcia setek milionów dolarów haraczu z kieszeni stanowego biznesu, którą nazwał „polityką wymuszeń podatkowych” (tax enforcement policy). Gubernator twierdził, że chciał w ten sposób uniknąć podwyższenia deficytu budżetowego z 2,5 do 3 miliardów dolarów. Jednak przedsiębiorcy stanowi mają inny pogląd w tej sprawie. Brian Gilmore, wiceprezydent Zrzeszenia Przemysłowców Stanu Massachusetts (Associated Industries of Massachusetts), największej grupy lobbingowej w tym stanie, potwierdził, że w czasie kadencji Romneya nastąpił w Massachusetts odczuwalny wzrost podatków i widoczne było chorobliwe poszukiwanie przez urzędników nowych form obciążeń fiskalnych. Od początku swojej gubernatorskiej kariery Romney konstruował aparat fiskalny pod kątem polowań na ludzi przedsiębiorczych. Od 2002 roku montował sztab prawników i ekonomistów, których zadaniem było poszukiwanie wszystkich furtek prawnych sprzyjających ulgom podatkowym. Klasycznym przykładem agresywnej polityki wymuszeń podatkowych była likwidacja furtki podatkowej, z której od lat korzystały banki. Gubernator doszedł do przekonania, że banki działają pod szyldem agencji nieruchomości i w ten sposób unikają płacenia podatku bankowego. W 2003 roku Romney zakazał takich praktyk i nakazał około 60 firmom real estate zwrócić podatek za ostatnie cztery lata. Dla klientów oznaczało to jedno – droższe nieruchomości i zastój na rynku. Banki zaskarżyły decyzję gubernatora i po długim procesie uzyskały ugodę, która nakazywała zapłatę podatku bankowego za połowę okresu “zaległości”. Żaden z przedsiębiorców Stanu Zatoki – jak się popularnie nazywa Massachusetts – nie tęskni za rządami Mitta Romneya.
A co ze zwykłymi mieszkańcami tego stanu? Konserwatyści z Massachusetts będą na pewno pamiętali Romneyowi, że nie wykazał specjalnej woli walki z legalizacją „małżeństw” homoseksualnych w ich stanie po orzeczeniu stanowego Sądu Najwyższego z 18 listopada 2003 roku legalizującym takie „małżeństwa”. Mitt Romney bez żadnej próby oporu nakazał 17 maja 2004 roku pracownikom urzędów miejskich w tym stanie wydawanie parom jednopłciowym zezwoleń na zawarcie „małżeństwa”. Podczas grudniowej debaty Partii Republikańskiej Mitt Romney stwierdził bez ogródek, że zawsze udzielał “mocnego wsparcia” organizacjom LGBT (z ang. Lesbians, Gays, Bisexuals, Transgenders) i walczył z dyskryminacją tych grup społecznych. Kiedy jednak podczas wspomnianej debaty publiczność zaczęła gwizdać, były gubernator Massachusetts szybko podkreślił, że zawsze był jednak przeciwny „małżeństwom” osób tej samej płci. Być może dlatego jego program część prasy amerykańskiej określa jako „polityczną przerzucankę” (political flip-flop).
Żart bezrobotnego milionera Skupiając się na programie polityki społecznej, muszę podkreślić, że główne wytyczne zarówno urzędującego prezydenta, jak i prawdopodobnego kandydata GOP są bardzo podobne. Obawiam się, że z tego powodu wybory prezydenckie w USA przerodzą się w plebiscyt lepszej prezencji, głupszego dowcipu rzuconego na konwencji, koloru krawata czy wyniku rzutów wolnych do kosza. Zresztą w tej ostatniej dziedzinie z góry wiadomo, kto wygra. Dla wielu inicjatorów ruchu Tea Party kandydatura Mitta Romneya w wyścigu do Białego Domu z ramienia GOP jest klęską. Wielki konserwatywny ruch społeczny został zaprzepaszczony przez układy polityczne. Prawybory republikańskie wygrywa multimilioner o rozmytych poglądach na sprawy fundamentalne dla przyszłości państwa – człowiek, który zwracając się do bezrobotnych na Florydzie, zaczął od słów: „Opowiem wam najpierw moją historię. Jestem bezrobotny”.
http://nczas.com/wazne/lepkowski-jakie-poglady-ma-mitt-romney/
"Prawy Wolnosciowiec (czyt. paleolibertarianin, minarchista, etc.). RAJ - antysystemowa formacja przeciwników fiskalizmu i biurokracji, dazaca do pelnej autonomii jednostki od terroru panstwowego (FRI - "Wolnosc, Prawosc, Niepodleglosc")."