Do miodu można dodać pieprzu. Można posolić bitą śmietanę. Czy oblać lody octem. Lecz jakowejś specjalnej satysfakcji kulinarnej po konsumpcji takich wynalazków nie odczujemy. Za to kłopoty gastryczne mamy zapewnione.
Brzuchy rozbolą nas niechybnie także wtedy, gdy zaczniemy z bliska przyglądać się dokonaniom obozu rządzącego. Analizować projekty czy weryfikować obietnice. Niestrawność, powiadam, i stracony czas. Wiadomo, czemu służy obietnica w poruszających się ustach polityka. Gdyby polityk mówił prawdę, nazwano by go oszołomem. Ewentualnie faszystą. I kto wtedy chciałby na niego głosować?
RESTRUKTURYZACJA PRZEZ LIKWIDACJĘ
Człowiek, który nie może doczekać badań, w obawie o zdrowie przestaje liczyć się z kimkolwiek i czymkolwiek. Aby badania wykonać, szuka znajomości, zapożycza się, wreszcie usiłuje załatwić problem za pomocą koperty. Realia są dziś takie, że pacjenci mają utrudniony dostęp do około dwustu badań i zabiegów, znajdujących się na liście "świadczeń gwarantowanych" (Narodowy Fundusz Zdrowia płaci za nie środkami pochodzącymi ze składek zdrowotnych Polaków), na czele z badaniami diagnostycznymi, pozwalającymi rozstrzygnąć, czy mamy do czynienia z nowotworem. Przedstawiciel jednej z fundacji pozarządowych opisał sytuacje, w jakich na podstawowe badanie diagnostyczne przy podejrzeniu raka sutka (tzw. biopsja cienkoigłowa) trzeba było czekać kilka tygodni.
Mało? Starczy, choć to przecież nie wszystko. Przed dwoma miesiącami o jedną trzecią zmniejszono liczbę placówek udzielających pomocy w nocy, dni wolne od pracy oraz święta. W dużych miastach jeden lekarz przypada teraz na 100-200 tys. mieszkańców. Poza większymi miastami, na polskiej prowincji, w celu uzyskania pomocy trzeba przemierzać kilkanaście – kilkadziesiąt kilometrów.
Komu i tego mało, powinien wiedzieć o przeprowadzonej niedawno operacji "restrukturyzacji ratownictwa medycznego". Polegającej na ograniczeniu liczby stacji pogotowia ratunkowego, udzielającego ludności miast i wsi pomocy medycznej w nagłych wypadkach. Czego efektem stało się wydłużenie drogi, a więc i czasu dojazdu do potrzebujących.
Powiedzieć, że rząd Donalda Tuska destabilizuje kraj, to jak awarię w Fukushimie ująć eufemizmem "chwilowej przerwy w dostawie prądu". Elity Platformy Obywatelskiej ewidentnie wchodzą w buty Krzysztofa Kononowicza, realizując słynne przesłanie pt. "niech nie będzie niczego". Innymi słowy, przeistaczają Polskę w barłóg.
Prościej, choć też metaforycznie: w państwie cukrzyków rząd Donalda Tuska likwiduje ostatnie fabryki insuliny, a tuskoidalne media mają zrozpaczonych chorych w… no, powiedzmy poniżej pleców, 24 godziny na dobę analizując "złowrogie milczenie" Jarosława Kaczyńskiego. Który, milcząc, "uprawia polityczne kibolstwo", tak samo jak śpiąc, "podpala Polskę".
Tak to dziś widzę. Dość czarno, niestety.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl
Tygodnik "Goniec" Toronto