Jak Towarzyszowi Gierkowi, marsza chłopskiego zagrałem:
01/05/2011
479 Wyświetlenia
0 Komentarze
8 minut czytania
Twarz Towarzysza Gierka, na widok tak umuzykalnionej reprezentacji wsi mazowieckiej, rozpromieniła się gospodarskim uśmiechem, twarz towarzysza Jaroszewicza też się próbowała rozpromienić, ale jak zwykle jej nie wyszło.
W drugiej klasie podstawówki, rodzice zapisali mnie do tzw. Społecznego Ogniska Muzycznego, na naukę w klasie skrzypiec.
Komuna miała takie fanaberie, że jak dzieciak był zdolny (ja byłem), to mógł się w grze na dowolnym instrumencie kształcić w szkole muzycznej lub – gdy takowej w mieście nie było – w ognisku muzycznym właśnie.
Kłopot w tym, że choć mój słuch komisja kwalifikacyjna oceniła doskonale, ja skrzypiec nienawidziłem serdecznie.
Wyjątkowo niewdzięczny instrument, na którym, żeby zagrać coś efektownego, trzeba najpierw parę lat żmudnie ćwiczyć te przeklęte pasaże, wprawki czy etiudy. I to po kilka godzin dziennie.
Dlatego nazwiska takich kompozytorów skrzypcowych etiud, jak Mazas czy Kreutzer, kojarzą mi się fatalnie.
Mój nauczyciel, o fantastycznym imieniu Wielisław, cierpiał katusze widząc (i słysząc), że się do ćwiczeń domowych nie przykładam wcale i tylko moje świetne oceny z teorii muzyki (która okazała się dla mnie wyjątkowo interesującą dziedziną wiedzy) jakoś mu ten dyskomfort rekompensowały.
Czasy jednak były inne niż dziś i dzieci, nawet jeśli były przez rodziców zmuszane do nauki czegokolwiek, nie pokazywały, jak to się teraz robi – zgiętej ręki, i ja do dyplomu, w końcu i mimo wszystko – dobrnąłem.
Muszę jednak przyznać, że raz mi się umiejętność gry na tym instrumencie przydała i to bardzo. Przydała do uzyskania wzorowej oceny ze sprawowania, bo w czasie gierkowskiej dekady, władze oświatowe wymagały od młodzieży szkolnej nie tylko kulturalnego zachowania się, ale i tzw. społecznego zaangażowania, mierzonego przepracowanymi społecznie 20 czy 30 godzinami (był na to taryfikator!).
Kto się społecznie nie udzielał – nie mógł mieć oceny wzorowej, ani nawet wyróżniającej.
Teraz młodzież ma takie oceny tam, gdzie ma, ale za moich czasów kiepska ocena ze sprawowania kojarzyła się jednoznacznie: chuligan.
Toteż, kto mógł, dostarczał różne lewe kwity, ja – nie mogłem, więc nie dostarczałem.
W kwietniu 1974 roku moje ognisko muzyczne (podobnie jak wszystkie szkoły muzyczne i ogniska z centralnego i wschodniego Mazowsza) otrzymało nakaz wytypowania kilku doświadczonych uczniów, do udziału w kapeli ludowej podczas pierwszomajowego, tzw. centralnego pochodu w Warszawie.
Padło na dwóch najstarszych skrzypków, między innymi na mnie.
Wyposażony w stosowną bumagę z ogniska, zostałem ze swojego liceum zwolniony na zgrupowanie przygotowawcze, mające miejsce w bardzo fajnym ośrodku wypoczynkowym w Ryni nad Zalewem Zegrzyńskim.
Na miejscu okazało się, że jest nas prawie setka – akordeoniści, skrzypkowie, klarneciści, trębacze, perkusja – wszyscy pod dyrekcją szefa siedleckiej szkoły muzycznej.
Siedlczanie w ogóle w naszym gronie prym wiedli – byli to już chłopcy pełnoletni, doświadczeni w zarobkowaniu na podlaskich weselach, a do tego – jak to Podlasiacy – przemili.
Repertuar okazał się banalnie prosty: polonez, krzyżak, marsz chłopski i jakiś mazur.
Zgraliśmy się błyskawicznie i czas płynął nam przyjemnie na wszelkich możliwych rozrywkach.
Najfajniejszą była gra w szachy z młodym, siedleckim akordeonistą, nazwiskiem Pańczyk, który potrafił grać w szachy siedząc tyłem do szachownicy i grając jednocześnie w karty.
Niedługo potem uzyskał ranking mistrza międzynarodowego, nic więc dziwnego, że ogrywał wszystkich niemiłosiernie.
30 kwietnia dostarczono nam stroje ludowe, w rozmiarach dorosłych , więc co szczuplejsi (w tym ja) wyglądali jak prawdziwe wiejskie sieroty, co to na tych instrumentach rzępoliły, dla chleba.
Włosy w tych czasach nosiło się długie, toteż całość wyglądała więcej niż wiarygodnie.
1 maja zawieziono nas autokarami do Warszawy, ustawiono w pochodzie i na dany znak, pomaszerowaliśmy grając zadane kawałki.
Najlepsze nastąpiło jednak pod trybuną honorową:
nasz dyrygent, który po ubraniu w strój ludowy, wyglądał jak najprawdziwszy sołtys Kierdziołek, zatrzymał cały pochód, dał znak i wycięliśmy takiego marsza chłopskiego, że się trybuna zatrzęsła.
Twarz Towarzysza Gierka, na widok tak umuzykalnionej reprezentacji wsi mazowieckiej, rozpromieniła się gospodarskim uśmiechem, twarz towarzysza Jaroszewicza też się próbowała rozpromienić, ale jak zwykle jej nie wyszło.
Nie, proszę nie oczekiwać ode mnie wyznania, że Towarzysz Edward wziął mnie na ręce, jak 20 lat wcześniej Towarzysz Bierut, późniejszego sztandarowego opozycjonistę.
Nic z tych rzeczy, choć mogę z dumą powiedzieć, że mi się to mimowolne podlizanie Władzy opłaciło prawie tak, jak dzisiejszym artystom:
– kiedy wracaliśmy do zaparkowanych na Placu Powstańców Warszawy autokarów, wyrosła przede mną nagle moja polonistka, której na widok mojej sukmany i skrzypiec mowę wręcz odebrało.
Polonistka, jak to się wtedy mówiło – mocno partyjna, usłyszawszy, na automatycznie zadane pytanie co tu robisz? moją odpowiedź : graliśmy dla Towarzysza Gierka , Pani Profesorko, została na chodniku w szoku, podczas gdy nasza grupa, coś tam sobie pogrywając , szła do poczciwych, jelczańskich ogórków (były kiedyś takie autobusy…).
– po powrocie do liceum, czekało już na mnie pismo z Komitetu Miejskiego PZPR, podpisane – do dziś pamiętam – przez tow. Solaka, w którym stało jak byk, że uczeń Ewaryst Fedorowicz przepracował społecznie 96 godzin (bo zgrupowanie trwało 4 doby).
Z takim wynikiem, moja ocena ze sprawowania nie mogła nie być wzorowa.
A z polskiego i tak miałem piątkę. Bez łaski.