Dowiedziałem się właśnie, że w Polsce spadło bezrobocie. O 0,3 procenta. Dowiedziałem się z prorządowych mediów. A jak jest naprawdę?
Do tych 0,3 procenta można rzeczywiście dojść, jeśli weźmie się dwa czynniki: ilość zwolnień z pracy na rynku, oraz ilość stworzonych miejsc pracy na rynku. Jeśli wzięlibyśmy sektor prywatny to wyniki są dramatyczne: wszędzie zwalniają, prawie nigdzie nie zatrudniają. A tym, których jeszcze nie zwolnili, drastycznie obniżają pense. Jeśli dodamy do tego wzrost cen i drastyczny wzrost wszelkich danin (np. wystawiają coraz więcej mandatów) to dochodzimy do wniosku, że wszystko na rynku pracy się pogarsza. Skąd więc te 0,3%?
W czasie, kiedy sektor prywatny zwalnia i zwalnia, dynamicznie rozwija się inna branża: administracja państwowa. "Znajomi królika" czują nosem kryzys pukający do naszych drzwi, więc robią, co mogą, by na państwowych posadkach zatrudnić jeszcze swoich krewnych w jak największej liczbie. Nie jest więc prawdą, że bezrobocie spadło o 0,3 procenta. To przyrost zatrudnienia w administracji państwowej jest tak duży, że przewyższył zwolenienia w sektorze prywatnym.
Lemingi oczywiście wierzą, że kryzys jest wymysłem Jarosława Kaczyńskiego. A ja się pytam: ile jeszcze potrwa ten chocholi taniec zanim gospodarka polska zbankrutuje.
A zbankrutować musi m.in. dzięki działaniom rozdmuchanego sektora państwowego.