Jest to historia, która wyraźnie rozgranicza tych, którzy są domownikami w naszym kraju od tych, którzy nam do tego domu nieproszeni wleźli.
Zdarzyło się to dawno, dawno temu, gdzieś w latach 60-ych lub 70-ych zeszłego wieku w Gdańsku, na Starówce, gdzie Staszek Michałowski, malarz i repatriowany wilniuk (1915-1980). miał pracownię malarską.
Staszek miał nieszczęście mieszkać w pobliżu ASP – miejscu fatalnym geopolitycznie, bo każdemu po drodze. No i kiedyś gospodarzowi koledzy artyści zwalili się na głowę i w owej pracowni odbyła się mocno zakrapiana impreza. Wszyscy świetnie się bawili –poza gospodarzem, który od początku zachwytu nie wyrażał, a wkrótce miał już wszystkiego dość.
Po czym zniknął.
Kiedy po dłuższym czasie goście zauważyli nieobecność gospodarza, zatroskani zaczęli poszukiwania.
Znaleźli go w przedpokoju. Siedział w kącie i sprawiał wrażenie bardzo przygnębionego.
W dodatku cały czas jęcząc powtarzał: – Do dooomu, do doomu!
Goście zaczęli na wyprzódki tłumaczyć Staszkowi, że przecież jest we własnym domu.
Na to Staszek wyprowdzony z równowagi nieporozumieniem ryknął:
– Wy!!!
No i to jest właśnie to, co człowiek by najchętniej powiedział różnej swołoczy, która siedzi w naszym kraju i się rządzi:
– Won!