To było do przewidzenia – Putin zarządził – ma być widowisko, które przyćmi wszystko, co do tej pory pokazano przy otwieraniu takich wielkich sportowych imprez. Tak też wykonano, a raczej starano się wykonać. Ogromne środki finansowe i możliwosci współczesnej techniki sprawiły, iż rzeczywiście pokaz był oszałamiajacy.
Oczywiście – wzorem starożytnych – na czas Olimpiady wstrzymuje się wojny i waśnie między narodami – jest święto sportu, święto sprawnych młodych ludzi, na których zmagania z przyjemnościa większość z nas patrzy i tak pojęte owe świeto jest niewątpliwie cywilizacyjną zdobyczą łączącą narody świata poprzez uczestniczenie w sportowej rywalizacji (a nie w rywalizacji wojennej, czy innej jeszcze podstępnej i przebiegłej – np. wojnie cybernetycznej, czy wojnie wywiadów). Sportowa rywalizacja z natury rzeczy opiera się na czytelnych jasnych i sprawiedliwych regułach (z tym jest coraz trudniej – z uwagi na doping, ale organizatorzy z tym dość skutecznie walczą).
Wiadomo jednak, że nie dlatego Putin walczył o przyznanie organizacji zimowej Olimpiady, by tylko składać ofiary na ołtarzu sportu, lecz chciał przede wszystkim pokazacć światu potegę Rosji, pokazać też swojemu narodowi ową potegę i należne mu z tegu tytułu prerogatywy. To było oczywiście czytelne dla wszystkich, ale niech – wszyscy organizatorzy takich wielkich impez mają podobne cele, tylko niekoniecznie to nachalnie afiszują. Tymczasem pokazane wspaniałe widowisko nasycone było do przesady symbolicznymi znakami „wielkości Rosji”.
Przedstawienie Rosji jako ojczyzny baletu i muzyki można jeszcze strawić; odwołanie się do najsłynniejszej powieści L. Tołstoja (Wojna i pokój) i do jej filmowych adaptacji (amerykańskiej i radzieckiej) – było sympatyczne i wielu z nas przypomniało sobie niezapomnianą kreację Audrey Hepburn jako Nataszy Rostowej, ej łza się w oku kręci… Sceny baletowe też były na światowym poziomie. Cały zresztą reżyserki pomysł spektaklu opierał sie na przypomnieniu światu, jak to przez ostatnie cztery wieki budowała się wspaniała rosyjska cywilizacja; był pokazany wielki budowniczy potęgi Rosji Piotr I, było budowanie przemysłu, był Gagarin, w sposób nieco zakamuflowany pokazano rewolucję październikową.
Oczywiscie, od zarania dziejów często przy pomocy igrzysk można było ukryć skrzecząca rzeczywistość; w tej mierze chyba lepsza jest jeszcze Korea Północna, ale historycznie rzecz biorąc – pamietny był wjazd Kleopatry do Rzymu i kilkanaście wieków później wjazd Jerzego Ossolińskiego do tegoż miasta (konie gubiły złote podkowy), a także wesele w Lanschut (z córką Kazimierza Jagiellonczyka w roli głównej) w realnym wymiarze wielokrotnie przekraczające wspaniałością wesele księcia Williama… Trudno było oczekiwać od organizatorów, iż przywołają w widowisku niezbyt chlubne momenty historyczne. Dlatego właśnie nasycenie teatrum tym, czym można się szczycić jest swoistym przekłamaniem, jest faktycznie propagandą.
To historyczne widowisko ma się tak do rzeczywistości, jak słynny kultowy film z primadonną Lubow Orłową „Świat się śmieje” do szlejacego w tym czasie głodu na Ukrainie. Wspaniały wielki budowniczy – Pan Bombardier – jak się kazał nazywać – w rzeczywistości ścinał osobiscie łby bojarom, a nie tak odległy w czasie władyka Moskwy – Kalita – musiał zlizywać kumys z butów chana tatarskiego, któremu Moskwa płaciła haracz. Nawet – o wiele bardziej Rusofil niż Polonofil – Norman Davies napisał, iż oddanie przez Polskę w XVII wieku wschodniej części Ukrainy „przeobraziło to małe moskiewskie księstwo w 'wielką Rosję’ „. 330 lat później sprawa ma się nadzwyczaj podobnie – oddanie Ukrainy pod rosyjskie wpływy, to przekształcenie drugoplanowej Rosji w światowe imperium. Cały ten olimpijski sztafaż służy właśnie temu celowi
Olimpijski pokój w wersji putinowskiej, to dalsze przesuniecie granicy (w teorii tylko na czas Olimpiady) o 11 km w głąb Gruzji. Tymczasowe było także zajęcie częsci Gruzji, które jakoś stało się secularne. Zawsze znajdzie się jakiś premier bez wyobraźni, który „uratuje pokój” (Chamberlain i Daladier), lub naiwny prezydent (stetryczały F.D.Roosevelt, czy Sarkozy) – ten ostatni „przyklepał” zabór części Gruzji. Ostatnio mieliśmy do czynienia z prezydentem, który działa dokładnie tak jak jego poprzednik – rzeczony Roosevelt (zdaje się, że w końcu zaczął odrabiać w przyspieszonym trybie lekcję).
Cóż, mamy do czynienia z trochę tylko ucywilizowaną propagandą w całkiem podobnym stylu, jaki z sukcesami uprawiał Zwiazek Sowiecki przed II WW – wowczas rozkosznie pragmatyczny i wydawałoby się bezpieczny „Zachód” – uważał owo imperium zła za jedyne na świecie państwo sprawiedliwości społecznej; z tego poglądu nie zrezygnował np. Sartre, a słynny aktor i ; piosenkarz Yves Montand, dopiero przed śmercią przyznał, iż tkwił w błędzie. Wszystko to – pomimo, że Churchill w słynnej przemowie w Fulton odsłonił na czym polegał stalinizm i zadekretował „zimną wojnę” z tym państwem (całym blokiem państw), gdzie likwidowano milionami niewygodnych własnych obywateli, pomimo, że opublikowano na zachodzie dzieła Sołżenicyna. Najgorsze jest to, że w dalszym ciagu młode pokolenie prawdę o ciągle jeszcze istniejącym (w wersji light) imperium zła – traktuje jako opowieści o żelaznym wilku, które w żadnej mierze jego nie dotyczą.