Ignacy Nowopolski: Obyczajowych obrazków kilka z życia unijnej kolonii
30/06/2011
401 Wyświetlenia
0 Komentarze
10 minut czytania
Przebywanie poza granicami naszej Ojczyzny ma oprócz negatywów także pozytywne strony. Periodyczne jej odwiedzanie pozwalają lepiej się zorientować w postępach na drodze do jedynie słusznej przyszłości, niż stałe w Niej przebywanie.
Jest z tym podobnie jak z zegarkiem, którego ciągłe obserwowanie nie pozwala zauważyć ruchu wskazówek. A „wskazówki” te w przypadku naszej Ojczyzny posuwają się bardzo szybko naprzód!
Stwierdzenie zawarte w poprzednim zdaniu w zasadzie nie dotyczy spraw gospodarczych. Cała realna gospodarka dawno już została zlikwidowana, a oficjalne wskaźniki bezrobocia wahające się w obszarze kilkunastu procent są już tylko prostą funkcją szybkości emigracji młodych kończących w danym momencie edukację, gdyż jakiekolwiek szanse na godziwą pracę w III RP dla osób wchodzących w życie praktycznie nie istnieją.
Dalszej degradacji ulega jedynie infrastruktura, a właściwie to co z niej jeszcze zostało. Gołym okiem widać dziurawe ulice z jeziorami wody po każdej burzy, rozpadające się chodniki, „rozjeżdżające się” tory tramwajowe czy kolejowe. Jedyna autostrada z Katowic do Krakowa, wybudowana w pocie czoła przez „europejczyków” w ciągu ostatniego dwudziestolecia, znajduje się w permanentnym remoncie, ale i tak pozwala pokonać tą krótką trasę w półtorej godziny, podczas gdy przejazd koleją po zdezelowanych torach zajmuje już dwie i pół.
Efekty „skoku cywilizacyjnego” widać też wyraźnie w polskich metropoliach. Wystarczy przekroczyć w Krakowie linię plant, by natknąć się na poszarzałe czynszowe kamienice z odpadającym tynkiem „ozdobione” na dodatek graffiti. Życiem tętni jeszcze samo centrum, ale liczba turystów przynajmniej wizualnie zmalała w stosunku do roku poprzedniego co najmniej o połowę. W kategorii „grup zorganizowanych” przeważają stada brytyjskich troglodytów, przyciąganych tu przez tanie piwo i ladacznice, których chore społeczeństwo III RP dostarcza „europie” w praktycznie nieograniczonych ilościach. Jak widać nasi duchowi przywódcy niepotrzebnie zamartwiali się w okresie akcesyjnym, czy Polska będzie miała dostatecznie dużo do zaoferowania „europie”. Wśród turystów indywidualnych przeważają nasze „panie”,które pragną zaprezentować swym zagranicznym partnerom „korzenie” z których wyrosły. Ponieważ jest już ich w świecie miliony, to zagwarantuje to zapewne jakiś stały dopływ klientów do zgłodniałego polskiego przemysłu turystycznego. Obok turystów przewalają się przez miasto zagraniczni studenci, których przyciągają atrakcyjne ceny czesnego w tutejszych uczelniach. Za kilka tysięcy dolarów można już spokojnie studiować przez semestr, podczas gdy przykładowo w Stanach trzeba za to zapłacić przynajmniej kilkanaście tysięcy. Nie ma też wymogu znajomości języka polskiego, tak jak to miało miejsce w okresie PRLu. Zajęcia oferowane są w języku angielskim, a swobodne funkcjonowanie w społeczeństwie umożliwiają wspomniane już nasze „panienki”,które z ochotą asystują każdemu zainteresowanemu obcokrajowcowi. Ich znajomość języków obcych, a w szczególności angielskiego wzrasta w oszałamiającym tempie. Jest to zrozumiałe, biorąc pod uwagę fakt, że w „europie” bez znajomości języków nie da się funkcjonować, a prawie każda młoda osoba zmuszona jest, jak już wspominałem, do emigracji.
W tym dziele wspomagają naszą młodzież niezliczone „szkoły językowe”, które tak jak największa w centrum Krakowa, zachęca już na etapie gimnazjum sloganem reklamowym: „dołącz do nas, nauczymy cię mówić”. Jak widać na tym etapie „skoku cywilizacyjnego” porozumiewanie się polszczyzną wypadło już z kategorii „mówienia”. Ciekawe czy „europejczycy” wynaleźli już jakiś termin na określenie powyższej czynności, czy też będzie się ją nazywać „szczekaniem” lub „gdakaniem”?
Jakby tej czynności nie nazywać, polszczyzna nie wypadła jeszcze całkowicie z obiegu. Jej uproszczoną wersją, dostosowaną do poziomu inteligencji, porozumiewają się jeszcze „młodzi i wykształceni”. Zakres słownictwa nie przekracza zapewne tysiąca słów, przetykanych gęsto uniwersalnym przerywnikiem „kurwa”. Otaczającą rzeczywistość opisują zaś dwa przymiotniki: „zajebisty”- pozytywny i „chujowy”-negatywny.
Obok tubylców rośnie już nowa warstwa „wyższa”, napływowych kolonizatorów. I tak jak w tradycyjnym systemie kolonialnym, nie miesza się ona z ludnością miejscową. Ich dzieci uczęszczają do szkół i przedszkoli w językiem angielskim, a pełną izolację od wpływów miejscowych zapewnia tubylcza służba i opiekunki władające tym językiem.
W przeciwieństwie do dawnych pozaeuropejskich kolonii, warstwa ta składa się obok tradycyjnych przedstawicieli „rasy panów”, takich jak Anglicy, Niemcy,czy Francuzi, także z azjatyckich i afrykańskich okazów. Do warstwy tej zaliczają się murzyni, sprowadzani do kraju za grube pieniądze w celu rewitalizacji „polskiego” sportu, Hindusi, którzy w przypadku Krakowa są „panami na Nowej Hucie”, Koreańczycy i inni. Warstwa ta jest co prawda jeszcze stosunkowo niewielka, ale dynamicznie się rozrasta, zwłaszcza, że zaliczyć doń można znaczną grupę „europejczyków”, którzy zjechali tu uczyć tubylców „mówić”, lub przykładowo uprawiać takie dyscypliny sportowe, jak np. amerykański baseball, zapewniający każdemu tubylcowi awans kulturowy, przynajmniej w jego własnych oczach.
Porównując już całkowicie poważnie zasady funkcjonowania „polskiej kolonii” z tymi tradycyjnymi dziewiętnastowiecznymi formami, można dojść do wniosku, że szkodliwość tego systemu w naszym przypadku jest o wiele większa. Tradycyjni kolonizatorzy, oprócz rabunku lokalnych zasobów naturalnych i eksploatacji ludności tubylczej, pozostawiali niejednokrotnie bardziej zaawansowaną wiedzę i kulturę. Tubylcze elity miały też możność kształcenia swych dzieci na dobrze wówczas funkcjonujących uczelniach w kolonialnych metropoliach.
Dzisiejsza kolonialna Polska poza rabunkiem dóbr materialnych i ludzkich nie uzyskuje w zamian nawet tego „dziewiętnastowiecznego” minimum. No bo zastępowanie wyrafinowanego języka polskiego prymitywnym angielskim bełkotem, czy zabawy w berka baseballem, trudno jest nazwać „korzyścią”.
Polskie społeczeństwo osiągnęło już takie dno materialne, moralne i kulturowe, że jego ekstynkcję w perspektywie kilku dziesięcioleci można uznać za gwarantowaną. Na dodatek po zniknięciu z powierzchni ziemi polskiego Narodu nie pozostanie nawet ślad w postaci bogactwa jego tysiącletniej kultury. Któż by bowiem miał je przekazywać innym nacjom? Polskie ladacznice?
Ciekawe czy takie rezultaty miał na myśli Ojciec Święty zaganiając rodaków do unijnego kołchozu?
Oczywiście rezultat taki jest jedynie gwarantowany przy założeniu niezmiennego kierunku „rozwoju” III RP. Istnieją zawsze potencjalne możliwości nieprzewidywalnych zmian, zwłaszcza w dzisiejszej turbulentnej sytuacji międzynarodowej. I to wydaje się być jedyną naszą nadzieją. Ale nawet w przypadku niespodziewanego„cudu sanacji”, zajęłoby obecnemu społeczeństwu kilka pokoleń do osiągnięcia poziomu kulturowego, moralnego i demograficznego z dwudziestolecia międzywojennego. I to byłaby najniższa ceną jaką trzeba by zapłacić za obecny „awans cywilizacyjny”.