W czasach kiedy uniwersyteckie katedry zamieniły się w punkty agitacyjne, w czasach kiedy informacja masowa jest bronią nie słabszą wcale niż karabin
W czasach kiedy uniwersyteckie katedry zamieniły się w punkty agitacyjne, w czasach kiedy informacja masowa jest bronią nie słabszą wcale niż karabin, w tych czasach niewiele pozostaje nam miejsc, w które moglibyśmy się schronić. Niewiele także pozostaje sposobów, którymi posłużyć możemy się opowiadając o sobie samych, tak by nie znudzić i nie zamęczyć interlokutora. Według mnie sposób taki jest tylko jeden – baśń. Baśń jak niedźwiedź w dodatku, bo tak właśnie o Polsce i polskiej historii napisał przed wielu laty poeta Tadeusz Nowak. Inny z moich ulubionych autorów włożył zaś w usta swojego bohatera znaną nam wszystkim frazę o postawie czerwonego sukna, którym była niegdyś Rzeczpospolita. Sukna już nie ma, a co to takiego postaw, niewielu pamięta.
Otóż ta książka, skromna i powierzchowna jest i jednym i drugim. To baśń, baśń jak niedźwiedź i to co pozostało po czerwonym płaszczu królewskim. Kawałki tkaniny. W niektórych tkwią złote nitki, inne są wystrzępione i trudno doprawdy zgadnąć w jakiej części płaszcza znajdowały się dawniej, a na innych zastygła krew. Taka to właśnie jest książka. Mam jednak nadzieję, że nie rozczaruje ona czytelnika, a może stanie się źródłem inspiracji i poszukiwań. Oby tak było. Zapraszam do lektury.
Podzielona w końcu XVIII wieku Rzeczpospolita ostała się i odrodziła dzięki warstwie ziemiańskiej, tej która prócz siania i zbierania, zajmowała się także wywoływaniem powstań, drukowaniem książek i gromadzeniem pamiątek. Kiedy tylko odrodzona ojczyzna okrzepła, a nawet jeszcze wcześniej, zabrała się – rękami swoich urzędników – za niszczenie i deprecjonowanie znaczenia oraz pozycji tej warstwy. Proceder ten rozkwitał w granicach niepodległej ojczyzny, która lekką ręką pozostawiła tysiące swych wiernych obywateli na pastwę bolszewików. Ci zaś nie bawili się w żadne półśrodki, w żadne szykany czy temu podobne głupstwa tylko – jak leci – osoby, o których tu mówimy wymordowali lub wywieźli za koło polarne na zatracenie.
Społeczeństwo Polski niepodległej patrzyło na to niewidzącymi oczami zajęte – jak mu się wydawało – budową lepszej przyszłości. Trudno było doprawdy o precyzyjnie skonstruowaną pułapkę Złego niż ta jaką była II Rzeczpospolita dla swych wiernych synów. Klęska i zagłada tkwiły już w samej idei tego państwa, polityczna schizofrenia ujawniła się w czasie wojny z bolszewikami i podpisywaniu pokoju w Rydze. Świadomość spraw i mechanizmów – tak przecież widocznych i jawnych – została całkowicie zablokowana, a kiedy umarł jedyny człowiek, który mógł to państwo ocalić – Józef Piłsudski – zamieniła się wręcz w pęd ku zagładzie.
To o czym wiedzieli wszyscy wokół – priorytet nad priorytetami – ocalenie fizyczne narodu, przestało obowiązywać. Tak jakby miało już nie być wojen, tak jakby sojusze były cokolwiek warte, a ten biedny Stroński nie wypisywał swoich straszliwych proroctw w gazetach codziennych. Tak jakby – nie pomni rozbiorów – politycy wierzyli, że kraj wywalczony jest dany raz na zawsze.
Ludzie – żywi i wartościowi – byli najmniejszą troską ministra Becka, podobnie jak najmniejszą troską Stanisława Grabskiego dwadzieścia lat wcześniej były zaścianki nad Berezyną i majątki w Mińszczyźnie. Co innego było ważne i o co innego trzeba było walczyć – o czystość doktryny, o honor, o granice zapewniające bezpieczeństwo i takie, które zadowoliłby sąsiadów. Tak jakby przysłowie – Z kim powinna graniczyć Rosja? – Z kim chce – A z kim chce? Z nikim – nie było jednym z najczęściej powtarzanych koszarowych kawałów.
Wszystkie te sprawy są już dawno przebrzmiałe i mamy dziś co innego na głowie. Oto darowana nam przez wielkich atrapa państwa, która nie mogła się przez 50 lat komuny zdecydować do jakiej tradycji chce nawiązywać i czy w ogóle do jakiejś nawiązywać warto, atrapa uprawiająca mocarstwową i nacjonalistyczną propagandę, zamieszkała w większości przez awansowanych chłopów, którym kalafiorem zwisa kto rządzi, byle robota była i renta na czas na poczcie, zamieniła się – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – w demokratyczne państwo prawa. Państwo to podobnie jak II RP po roku 1918, właściwie z miejsca zaczęło kwestionować, a czasem wręcz niszczyć pamięć o tym co w nim było najwartościowsze i najważniejsze – pamięć o swojej własnej wielkości i chwale. Sprawy te stały się wstydliwe i zaczęto je ukrywać. Miast tego wywlekano na światło dzienne wszystkie brudy, których przecież nie brakowało, bo u nikogo ich nie brakuje i o tym każdy dobrze wie. Publiczne pranie tych brudów nazwano – rozliczeniem z przeszłością. Tak jakby nie było hekatomby II wojny światowej, tak jakby Polacy z narodu posiadaczy i ludzi obytych nie zamienili się w ciągu pięciu lat w plemię smarkających w palce ludków, co to rozglądają się ze zdziwieniem wokół, zastanawiając się czego też będzie się od nich wymagało dzisiaj. Rozliczenie przeszłości – podobnie jak przypisywanie wszystkich win za cywilizacyjną zapaść i niedorozwój kraju ziemiaństwu – zaczęło dotyczyć wszystkich Polaków – także tych, którzy żadnych win na sumieniu nie mają, a jeszcze do tego – nadludzkim wysiłkiem woli swoich schłopiałych rodziców i swoim własnym – sięgnąć chcą ku gwiazdom, które dla dawniejszych gospodarzy folwarku Polska były wprost w zasięgu ramienia.
Ten tak zwany nowoczesny naród, który jest od dwudziestu lat straszony bezrobociem, podatkiem katastralnym, który jest wyrzucany za granicę do najgorszych i najcięższych prac, ma jeszcze dźwigać brzemię win niepopełnionych i zbiorowych. Ma jeszcze przy tym zapomnieć lub wręcz wstydzić się przeszłości przetykanej złotem i purpurą tylko z tego względu, że inni takiej nie mają, że ich przeszłość to wojłokowe worki i dziwny zapach dobywający się spod obydwu pach.
Miast przypominać nawołuje się do amnezji, miast mówić ludziom kim są, a kim mogliby być, degraduje się ich do roli bydła. W cenie są te książki i ci pisarze, którzy potrafili wydrwić i wyśmiać wysiłek całych pokoleń, zdolnych do budowania państwa w okolicznościach, gdy budowla taka wznosić musiała się jedynie w sercach i myślach. Ci którzy czynili odwrotnie skazani zostali na zapomnienie. O wielkości I Rzeczpospolitej idei Jagiellońskiej przebąkują dziś czasem Ukraińcy, Szewach Weiss wraca co jakiś czas do Piłsudskiego i porównuje odzyskanie niepodległości przez Polskę w roku 1918 z budową państwa Izrael. Białoruś zawłaszcza sobie wybitnych Polaków, bo przecież można – nikt nie protestuje, bo i po co. Parę lat temu wybito pamiątkową monetę z wizerunkiem Napoleona Ordy – wybitnego Białorusina. Kto w Polsce pamięta kim był Napoleon Orda? Jedynie niepodległa Litwa – wyrodne dziecko Unii Lubelskiej – konsekwentnie odcina się od tej tradycji, szukając jak wariat wokół czegoś na czym mogłaby się oprzeć. Przed wojną były to Niemcy, teraz – wbrew deklaracjom – być może Rosja. Wszystko bowiem jest lepsze w Wilnie niż pamięć o Polakach i pamięć o tym ogromnym, dającym nieprawdopodobne możliwości państwie.
Pamięć ta w samej Polsce jest martwa. Jest bardziej wstydliwa i krępująca niż udział w wielodniowym pijaństwie zakończonym bójką na sztachety. To jest przynajmniej wydarzenie z dzisiejszego punktu widzenia, ileż można o tym opowiedzieć zabawnych historii, ileż anegdot. A z tą nieszczęsną pamięcią nic zrobić się nie da. Lepiej więc zgodzić się na jej podział. Tak jak dokonano fizycznego rozbioru państwa, potem zaś fizycznej eksterminacji jego najlepszych obywateli, tak teraz zagrzebuje się pamięć o nim i dzieli ją pomiędzy wszystkich, którzy nie mają nic swojego, nic czemu mogliby podporządkować zbiorową świadomość, na czym mogliby budować przyszłość. Niech mają. My zostaniemy z poczuciem winy w rękach i z najnowszym egzemplarzem tygodnika Newsweek, w którym redaktor Śmiłowicz napiszę, że ciągle nie jesteśmy dość europejscy i dość wyprani z treści, by zyskać akceptację tych czy tamtych. Ciągle coś jest z nami nie tak.
Jeśli proces ten będzie postępował, ktoś nam w końcu rzuci wprost w twarz, że jesteśmy tu niepotrzebni, że zawadzamy i tylko psujemy powietrze i porządek, który bez nas mógłby być całkiem, całkiem… Być może będą to Litwini, którzy niejedno już przecież mają za sobą i wiele potrafią jeszcze zrobić by ich doceniono i lubiano. Być może oni, a być może ktoś inny. Pamięć zaś – nasza pamięć zostanie już wtedy rozmieniona na drobne i stanie się zupełnie niepotrzebna. Nawet Białorusinom.
Tekst jest fragmentem książki "Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie"
Podzielona w końcu XVIII wieku Rzeczpospolita ostała się i odrodziła dzięki warstwie ziemiańskiej, tej która prócz siania i zbierania, zajmowała się także wywoływaniem powstań, drukowaniem książek i gromadzeniem pamiątek. Kiedy tylko odrodzona ojczyzna okrzepła, a nawet jeszcze wcześniej, zabrała się – rękami swoich urzędników – za niszczenie i deprecjonowanie znaczenia oraz pozycji tej warstwy. Proceder ten rozkwitał w granicach niepodległej ojczyzny, która lekką ręką pozostawiła tysiące swych wiernych obywateli na pastwę bolszewików. Ci zaś nie bawili się w żadne półśrodki, w żadne szykany czy temu podobne głupstwa tylko – jak leci – osoby, o których tu mówimy wymordowali lub wywieźli za koło polarne na zatracenie. Społeczeństwo Polski niepodległej patrzyło na to niewidzącymi oczami zajęte – jak mu się wydawało […]
Podzielona w końcu XVIII wieku Rzeczpospolita ostała się i odrodziła dzięki warstwie ziemiańskiej, tej która prócz siania i zbierania, zajmowała się także wywoływaniem powstań, drukowaniem książek i gromadzeniem pamiątek. Kiedy tylko odrodzona ojczyzna okrzepła, a nawet jeszcze wcześniej, zabrała się – rękami swoich urzędników – za niszczenie i deprecjonowanie znaczenia oraz pozycji tej warstwy. Proceder ten rozkwitał w granicach niepodległej ojczyzny, która lekką ręką pozostawiła tysiące swych wiernych obywateli na pastwę bolszewików. Ci zaś nie bawili się w żadne półśrodki, w żadne szykany czy temu podobne głupstwa tylko – jak leci – osoby, o których tu mówimy wymordowali lub wywieźli za koło polarne na zatracenie.
Społeczeństwo Polski niepodległej patrzyło na to niewidzącymi oczami zajęte – jak mu się wydawało – budową lepszej przyszłości. Trudno było doprawdy o precyzyjnie skonstruowaną pułapkę Złego niż ta jaką była II Rzeczpospolita dla swych wiernych synów. Klęska i zagłada tkwiły już w samej idei tego państwa, polityczna schizofrenia ujawniła się w czasie wojny z bolszewikami i podpisywaniu pokoju w Rydze. Świadomość spraw i mechanizmów – tak przecież widocznych i jawnych – została całkowicie zablokowana, a kiedy umarł jedyny człowiek, który mógł to państwo ocalić – Józef Piłsudski – zamieniła się wręcz w pęd ku zagładzie.
To o czym wiedzieli wszyscy wokół – priorytet nad priorytetami – ocalenie fizyczne narodu, przestało obowiązywać. Tak jakby miało już nie być wojen, tak jakby sojusze były cokolwiek warte, a ten biedny Stroński nie wypisywał swoich straszliwych proroctw w gazetach codziennych. Tak jakby – nie pomni rozbiorów – politycy wierzyli, że kraj wywalczony jest dany raz na zawsze.
Ludzie – żywi i wartościowi – byli najmniejszą troską ministra Becka, podobnie jak najmniejszą troską Stanisława Grabskiego dwadzieścia lat wcześniej były zaścianki nad Berezyną i majątki w Mińszczyźnie. Co innego było ważne i o co innego trzeba było walczyć – o czystość doktryny, o honor, o granice zapewniające bezpieczeństwo i takie, które zadowoliłby sąsiadów. Tak jakby przysłowie – Z kim powinna graniczyć Rosja? – Z kim chce – A z kim chce? Z nikim – nie było jednym z najczęściej powtarzanych koszarowych kawałów.
Wszystkie te sprawy są już dawno przebrzmiałe i mamy dziś co innego na głowie. Oto darowana nam przez wielkich atrapa państwa, która nie mogła się przez 50 lat komuny zdecydować do jakiej tradycji chce nawiązywać i czy w ogóle do jakiejś nawiązywać warto, atrapa uprawiająca mocarstwową i nacjonalistyczną propagandę, zamieszkała w większości przez awansowanych chłopów, którym kalafiorem zwisa kto rządzi, byle robota była i renta na czas na poczcie, zamieniła się – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – w demokratyczne państwo prawa. Państwo to podobnie jak II RP po roku 1918, właściwie z miejsca zaczęło kwestionować, a czasem wręcz niszczyć pamięć o tym co w nim było najwartościowsze i najważniejsze – pamięć o swojej własnej wielkości i chwale. Sprawy te stały się wstydliwe i zaczęto je ukrywać. Miast tego wywlekano na światło dzienne wszystkie brudy, których przecież nie brakowało, bo u nikogo ich nie brakuje i o tym każdy dobrze wie. Publiczne pranie tych brudów nazwano – rozliczeniem z przeszłością. Tak jakby nie było hekatomby II wojny światowej, tak jakby Polacy z narodu posiadaczy i ludzi obytych nie zamienili się w ciągu pięciu lat w plemię smarkających w palce ludków, co to rozglądają się ze zdziwieniem wokół, zastanawiając się czego też będzie się od nich wymagało dzisiaj. Rozliczenie przeszłości – podobnie jak przypisywanie wszystkich win za cywilizacyjną zapaść i niedorozwój kraju ziemiaństwu – zaczęło dotyczyć wszystkich Polaków – także tych, którzy żadnych win na sumieniu nie mają, a jeszcze do tego – nadludzkim wysiłkiem woli swoich schłopiałych rodziców i swoim własnym – sięgnąć chcą ku gwiazdom, które dla dawniejszych gospodarzy folwarku Polska były wprost w zasięgu ramienia.
Ten tak zwany nowoczesny naród, który jest od dwudziestu lat straszony bezrobociem, podatkiem katastralnym, który jest wyrzucany za granicę do najgorszych i najcięższych prac, ma jeszcze dźwigać brzemię win niepopełnionych i zbiorowych. Ma jeszcze przy tym zapomnieć lub wręcz wstydzić się przeszłości przetykanej złotem i purpurą tylko z tego względu, że inni takiej nie mają, że ich przeszłość to wojłokowe worki i dziwny zapach dobywający się spod obydwu pach.
Miast przypominać nawołuje się do amnezji, miast mówić ludziom kim są, a kim mogliby być, degraduje się ich do roli bydła. W cenie są te książki i ci pisarze, którzy potrafili wydrwić i wyśmiać wysiłek całych pokoleń, zdolnych do budowania państwa w okolicznościach, gdy budowla taka wznosić musiała się jedynie w sercach i myślach. Ci którzy czynili odwrotnie skazani zostali na zapomnienie. O wielkości I Rzeczpospolitej idei Jagiellońskiej przebąkują dziś czasem Ukraińcy, Szewach Weiss wraca co jakiś czas do Piłsudskiego i porównuje odzyskanie niepodległości przez Polskę w roku 1918 z budową państwa Izrael. Białoruś zawłaszcza sobie wybitnych Polaków, bo przecież można – nikt nie protestuje, bo i po co. Parę lat temu wybito pamiątkową monetę z wizerunkiem Napoleona Ordy – wybitnego Białorusina. Kto w Polsce pamięta kim był Napoleon Orda? Jedynie niepodległa Litwa – wyrodne dziecko Unii Lubelskiej – konsekwentnie odcina się od tej tradycji, szukając jak wariat wokół czegoś na czym mogłaby się oprzeć. Przed wojną były to Niemcy, teraz – wbrew deklaracjom – być może Rosja. Wszystko bowiem jest lepsze w Wilnie niż pamięć o Polakach i pamięć o tym ogromnym, dającym nieprawdopodobne możliwości państwie.
Pamięć ta w samej Polsce jest martwa. Jest bardziej wstydliwa i krępująca niż udział w wielodniowym pijaństwie zakończonym bójką na sztachety. To jest przynajmniej wydarzenie z dzisiejszego punktu widzenia, ileż można o tym opowiedzieć zabawnych historii, ileż anegdot. A z tą nieszczęsną pamięcią nic zrobić się nie da. Lepiej więc zgodzić się na jej podział. Tak jak dokonano fizycznego rozbioru państwa, potem zaś fizycznej eksterminacji jego najlepszych obywateli, tak teraz zagrzebuje się pamięć o nim i dzieli ją pomiędzy wszystkich, którzy nie mają nic swojego, nic czemu mogliby podporządkować zbiorową świadomość, na czym mogliby budować przyszłość. Niech mają. My zostaniemy z poczuciem winy w rękach i z najnowszym egzemplarzem tygodnika Newsweek, w którym redaktor Śmiłowicz napiszę, że ciągle nie jesteśmy dość europejscy i dość wyprani z treści, by zyskać akceptację tych czy tamtych. Ciągle coś jest z nami nie tak.
Jeśli proces ten będzie postępował, ktoś nam w końcu rzuci wprost w twarz, że jesteśmy tu niepotrzebni, że zawadzamy i tylko psujemy powietrze i porządek, który bez nas mógłby być całkiem, całkiem… Być może będą to Litwini, którzy niejedno już przecież mają za sobą i wiele potrafią jeszcze zrobić by ich doceniono i lubiano. Być może oni, a być może ktoś inny. Pamięć zaś – nasza pamięć zostanie już wtedy rozmieniona na drobne i stanie się zupełnie niepotrzebna. Nawe Białorusinom.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy