Portowe miasto Pahlevi było punktem docelowym wszystkich oddziałów gen. Andersa. Na początku nie były to żołnierskie koszary, a polowe szpitale, w których masowo umierali w większości Polacy, bo oni byli w najgorszym stanie. Tuż po śmierci brata prawie w tym samym czasie, ciężko zachorowałem, jak się okazało – była to najgorsza odmiana malarii. Po krótkim badaniu odesłano mnie karetką do Teheranu, lekarze dawali mi niewielkie szanse na wyzdrowienie.
Byłem bardzo osłabiony. W karetce straciłem przytomność i obudziłem się dopiero w szpitalu. Byli tam – jak pamiętam – lekarze z Południowej Afryki i Australijczycy. Najgorzej ze wszystkich – jak twierdzili – wyglądali Polacy. Nic dziwnego, nie wypuszczono nas z hoteli a z łagrów! Pamiętam – ludzie padali jak muchy, dziesiątki, setki trupów, ja z pomocą Boską wyzdrowiałem.
Zostałem przydzielony do jednostki łączności, szkolili nas angielscy oficerowie, którzy Świetnie – lepiej od nas – mówili po polsku. Jak się okazało, byli to przedwojenni wykładowcy uniwersytetów angielskich, nauczający przedmiotów słowiańskich. Dobrze wspominam ten czas, po przetransportowaniu nas do Egiptu w dalszym ciągu odbywało się szkolenie i służba w przydzielonych specjalnościach. W moim przypadku, nieprzerwanie grałem na tej swojej „titawce” i odbierałem meldunki. W tym miejscu należałoby powiedzieć o pewnym bardzo ważnym dla mnie epizodzie, który miał miejsce w Egipcie. Pewnego dnia do naszej jednostki przyjechał generał Sikorski. Pamiętam, siedziałem przy tym swoim pukającym urządzeniu a on podszedł do mnie. Miało to miejsce na krótko przed jego tragicznym lotem, z jakiego nie powrócił, byłem więc jedną z ostatnich osób, która miała okazję rozmawiać z generałem niewiele przed jego tragiczną śmiercią.
W SŁUCHAWKACH – PRZYSZŁY KPT. KUSTRA. NAD NIM GEN. SIKORSKI
Nie przestawałem myśleć o utraconym bracie – jakże odnajdę jego grób, czy aby ja przeżyję, czy będzie mi dane zapalić świecę przy jego mogile…
Pamiętam ciepłe przyjęcie w Palestynie, tam zostaliśmy przyjęci chlebem i solą. I to przez kogo? Przez lwowskich Żydów..! Pamiętam, kiedy co rano ulice palestyńskie rozbrzmiewały naszą kresową piosenką „Ta Jóźku”. Grzmiały echem naszej polskiej melodii wąskie uliczki palestyńskich wiosek i miasteczek, otwierały się okna a ludzie oklaskami witali nasze oddziały, maszerujące w porannej zaprawie. To szkoła kadetów polskich dawała koncert pieśni kresowych…
– Tak, to miłe i wzruszające wspomnienia, daleko od domu inna kultura, inna wiara – a my czuliśmy się chwilami jak u siebie…. – Był taki czas, kiedy stacjonowaliśmy w Egipcie – wspomina pan Henryk – pewnego dnia podjechały wielkie samochody, wysiedli z nich jacyś dygnitarze. Z jednej z limuzyn wysiadła w otoczeniu ochrony piękna dziewczyna, jak się okazało, miała to być córka głowy państwa egipskiego, być może były to tylko plotki, ja nazywałem ją „księżniczką” – w rzeczy samej zasługiwała na to miano.
Życzeniem tej zuchwałej dziewczyny było, abyśmy my, Polacy, grali w piłkę nożną w barwach Egiptu! I tak dziwnym zrządzeniem losu i mnie przypadło grać w barwach królewskiej drużyny. Miło i ciepło wspominam ten czas, jak widać i podczas wojny zdarzały się chwile radości. (Nie mogłem wtedy jeszcze wiedzieć, że już niebawem przyjdzie mi z tego powodu wylewać łzy goryczy – nie miałem pojęcia, że w sercu dwojga młodych ludzi rodzi się właśnie teraz wielkie uczucie).
[Młoda osoba, z którą kapitan kontaktował się w Egipcie, nie mogła być córką króla, niewątpliwie musiała to być córka ważnej osoby, być może wywodziła się z tamtejszej arystokracji lub też była to córka dyplomaty – którą pan Henryk uważał za córkę głowy państwa. Prawdą też jest, że brał lekcje języka arabskiego. Jedyną niewyjaśnioną tajemnicą jest ta młoda osoba, w której młody Kustra niewątpliwie zadurzył się bezgranicznie. Niewątpliwie wszystkie przygody, a także radosne i pełne goryczy uniesienia, jakie w owym czasie przeżywał, miały miejsce].
Trwały treningi, nasi dowódcy nie sprzeciwiali się woli egipskich władz, odbyło się kilka meczy. Czasami żartowałem, że dla mnie wojna skończy się pewnie na jakimś stadionie w Egipcie…
Któregoś dnia kolumna samochodów zawitała do naszej jednostki po raz kolejny, wtedy to tajemnicza młoda osoba poprosiła, by zebrali się wszyscy Polacy. Stała się rzecz dziwna, nikt z nas nie domyślał się, co miało za chwilę nastąpić – wspomina pan Henryk – dziewczyna zaczęła opowiadać nam historię naszego ojczystego kraju! Świetnie znała historię Polski, a o Lwowie opowiadała tak, jakby tam mieszkała. Trudno w to uwierzyć, sami nie dowierzaliśmy, a na pytanie skąd ma te wiadomości, po prostu milczała – tacy są Arabowie.
Tak właśnie było. Teraz, gdy wracam pamięcią do tamtych czasów, wzruszam się i niekiedy myślę, czy aby mogło to być możliwe..? [Córka któregoś z dyplomatów, ten wątek zdaje się być najbliższym prawdy].
Kiedy skończyła swój wykład, zapytała, czy ktoś z nas chciałby uczyć się arabskiego, zgłosiło się sporo osób, mnie jakoś nie bardzo ten pomysł przypadł do gustu. Wtedy ona zbliżyła się nieco do mnie i wskazała skinieniem ręki. – A ty żołnierzu – czy ty nie chciałbyś uczyć się mojego języka? Zbaraniałem słysząc te słowa – a serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. Ochrona załamywała ręce, a ona łamała wszelkie zasady…
ŻOŁNIERZ KUSTRA PODCZAS SKŁADANIA MELDUNKU
Tak – chyba oboje poznaliśmy wtedy, jakimi prawami rządzi się miłość. Oczywiście zgodziłem się bez wahania, brałem lekcje, kiedy nie miałem służby. Z każdą chwilą zbliżaliśmy się do siebie – biedne zakochane w sobie istoty z dwóch różnych „światów”. Dziś potrafię już tylko liczyć i pamiętam zaledwie kilka arabskich słów, ale była to moja kolejna niezapomniana przygoda. Pamiętam, że po pewnym czasie, jakoś dziwnie nie mogłem się doczekać na wizytę w królewskich ogrodach, by znów zbliżyć się do niepokornej „księżniczki” – niewiele jeszcze rozumiałem, ale był to początek wielkiego uczucia. Jak się okazało, uczucia, jakim obdarzaliśmy się oboje, a które to uczucie o włos nie stało się zarzewiem poważnego konfliktu…
Znów polały się łzy, wtedy wstydziłem się mojego zachowania, dziś cieszę się, że było mnie stać na takie uniesienia. Trudno rozwodzić się nad tym, co wtedy się wydarzyło, jeszcze dziś trudno mi o tym mówić. Prawdą jest, iż któregoś dnia po rozmowie z wysoko postawioną osobą, skierowałem swoje kroki do dowódcy jednostki z prośbą, by ten wreszcie skierował mnie do walki…
Na biurku leżał już przygotowany rozkaz mojego wyjazdu na linię frontu. Okazuje się, że wyprzedziłem swojego dowódcę, tego samego dnia bowiem, podczas apelu, tenże rozkaz miał mi zostać przekazany. Pamiętam wzrok, spojrzenie mojego dowódcy i tę zatroskaną twarz… Uścisnął mi dłoń i zapewnił, że przeżyję wojnę, a miłość przypomni o sobie w moim życiu jeszcze raz i sprawi, iż będę szczęśliwy. Uwierzyłem mojemu dowódcy, być może ta wiara pozwoliła mi przeżyć. Spełniły się wszystkie jego słowa, ale o tym później…
Miłość to czasami bardzo niebezpieczne uczucie, nie rozpoznaje wrogów, granic, różnic religii i kultury. Już niebawem przeżyć mi przyszło kolejne gorzkie doświadczenie. Niedługo potem przyszło mi wyruszać na front, koniec sielanki, trzeba było zakosztować prochu. Miałem przy sobie zawsze modlitewnik, który trzymałem na sercu, modliłem się często i wierzę, że choć kule bzykały często wokół głowy, to dzięki modlitwie i codziennej rozmowie z Bogiem – dane mi było przeżyć…
Pamiętam czas, kiedy stanęliśmy naprzeciw słynnym oddziałom „Lisa Pustyni”. Nie wiadomo dlaczego w tych oddziałach służyło wielu Ślązaków. Chłopaki czekali do zmroku, a potem wyskakując z okopów i krzycząc „Niy szczylejcie, my som Poloki” – oddawali się nam w niewolę, wesoło z nimi było, uczyli mnie po śląsku, dlatego gwara śląska jest dla mnie zrozumiała, a tak naprawdę niewiele się różni od polskiego języka. Ślązacy byli dobrymi żołnierzami. Nie po drodze im było walczyć w szeregach niemieckiej armii a później nieraz dali dowód wielkiego męstwa, już po naszej stronie. To byli dobrzy kumple do szabelki i do szklanki, to oni nauczyli nas walczyć na pustyni. My od Andersa, serce mieliśmy waleczne, do tańca, różańca i szabli – lecz bez bojowego doświadczenia stawaliśmy się mięsem armatnim. Żołnierski fach – tego uczyliśmy się na polu walki od Ślązaków.
Moim kolejnym wojennym przeżyciem była słynna bitwa pod Monte Cassino. Tak, przypadło mi i tam zakosztować prochu, w walkach brały udział jednostki komandosów niemieckich, jeden z takich oddziałów udało nam się osaczyć. Po krótkiej potyczce zostali pojmani i zabrani do niewoli. Jedno ze zdjęć przedstawia nasz pododdział. [To fotografia bez podpisu, pierwsza w niniejszym tekście]. Dwóch żołnierzy z fotografii ma na głowie właśnie hełmy niemieckich spadochroniarzy – a jednym z nich jestem ja!
Przeżyłem bitwę o słynny klasztor a we Włoszech przebywałem długo, dopiero w 1948 roku opuściłem ten kraj i drogą morską, wraz z wieloma byłymi żołnierzami, przedostałem się do Wielkiej Brytanii, zostaliśmy tam dobrze przyjęci, ale nie mogliśmy pozostać na Wyspach. Dano nam jednak możliwość wybrania sobie którejś z kolonii brytyjskich [tak nazywał kapitan państwa, należące do Korony Brytyjskiej], ja wybrałem Australię. (cdn.)
Źródło: Na podstawie opowiadania pana Henryka Franciszka Kustry, żołnierza armii Andersa, kpt. w stanie spoczynku.
Opowieść spisał:
Tadeusz Puchałka
Za: http://www.siemysli.info.ke/