SPOŁECZEŃSTWO
Like

Grzegorz Braun o telewizji władzy, selekcji elit i innych hipotezach badawczych

08/06/2012
746 Wyświetlenia
0 Komentarze
22 minut czytania
no-cover

…Nic się nie zmieniło. Teraz opinia publiczna dowiaduje się czegokolwiek dopiero wtedy, kiedy łobuzy, kłamcy, złodzieje się ze sobą pokłócą. Wtedy pęka monolit. Tworzy się szczelina…

0


Znalazłam ciekawy artykuł na stronie Mirosława Dakowskiego. W zasadzie jest to wywiad Błażeja Torańskiego z Grzegorzem Braunem.

 Grzegorz Braun nakręcił film „Eugenika” oczywiście w imie postępu, którego nie chciała emitować żadna telewizja tfu publiczna. Zapewne domyślacie się dlaczego. Poniższy wywiad jest zrobiony dla portalu sdp.pl, ale odrzucony został przez Marka Palczewskiego. Też ciekawe dlaczego. Mówienie, pisanie i pokazywanie prawdy jest jakimś zakazanym owocem w przestrzeni publicznej.
 
Skoro są osoby tak dobrze wytresowane przez system totalitarnej władzy, że nie mają już własnego zdania ani własnej woli, to ta lawina kłamstw medialnych może sobie płynąć wartkim nurtem, zaszczepiając w mózgach Polaków samą sieczkę. A ja pytam, gdzie jest ta ich demokracja i na czym ona się zasadza? Nawet ten ich liberalizm jakiś taki kulawiutki, skoro są tematy tabu, a jedyną prawdę jaką wolno ukazywać, jest prawda płynąca z platform cyfrowych, zarezerwowanych dla łgarzy i prostytutek medialnych.
 
Jedynym miejscem, gdzie rzeczywista wiedza ma jeszcze siłę przebicia jest Internet, zatem trudno się dziwić, że ludzie zaganiani w wyścigu szczurów lub nie korzystający z Internetu i innych alternatywnych nośników informacji, patrzą na ludzi głoszących prawdę, jak na mamutów, którzy wyszli z jaskiń i głoszą „teorie spiskowe”.
 
Wczoraj dla relaksu weszłam na videoportal pl, aby posłuchać, co mają do powiedzenia nasze medialne, celebryckie, tresowane małpki, będące najczęściej po kilku głębszych, wypitych na warszawskich „salonach”. I tam doznałam mega szoku, gdyż niejaki Michał Piróg, wielki znawca tańca, mody, urody, dobrych trunków, gej i Żyd, pomiędzy jednym drinkiem a drugim, w krótkiej setce do mikrofonu, strzelił bez pardonu, aby ludzie używali mózgu. Ciekawie to zabrzmiało w jego ustach, cokolwiek by to nie znaczyło.
 
Ale przejdźmy do wywiadu z człowiekiem, który tego mózgu właśnie używa, z czym zapewne Michał Piróg by się nie zgodził. Taka olbrzymia przestrzeń dzieli te dwa przeciwlegle światy mentalne i intelektualne. I podczas, gdy tych z ptasim móżdżkiem jest w mediach zbyt dużo, aż do rzygania, tak tych myślących i używających mózgu, do tzw. publicznejtelewizji się nie dopuszcza, aby zbyt nie rozpuścili kaganka oświaty.
 
A oto wywiad:
 
Jak Pan przypuszcza: dlaczego Pana najnowszy film „Eugenika” – który jest pochwałą życia –  od trzech miesięcy leży na półce TVP 2, zamiast trafić na ekran? Pokazuje Pan go – niemal jak w PRL, w podziemiu – dla kilkuset, zamiast milionów widzów?
– Jestem wdzięczny organizatorom projekcji takich, jak pod szyldem „Polonia Christiana” i Stowarzyszenia im. ks. Piotra Skargi. Jak mnie ktoś zaprosi, to chętnie film pokazuję, bo lepszy taki kontakt z limitowaną publicznością niż żaden.
A dlaczego Telewizja Polska filmu nie emituje – choć minął już kwartał od jego ukończenia i nadal nie ma nawet terminu emisji – to nie jest pytanie do mnie, tylko do władz przy Woronicza. Nie mam żadnego wpływu na to, jakie wiatry wieją w górnych warstwach stratosfery. Bardzo bym chciał, żeby ten film dotarł do szerszej publiczności za pośrednictwem telewizji, która go zamówiła i wyprodukowała za pieniądze podatników.
– Pan ma kłopoty z emisją niemal każdego filmu. Jest Pan na cenzurowanym, ofiarą PRL-bis?
– Lekka przesada – może nie każdego. Jestem kaskaderem z przypadku. Nie planuję kłopotów, kiedy zabieram się za pracę nad filmem, który ktoś zechce wyprodukować. Robię filmy z ciekawości. Interesuje mnie, na jakim świecie żyję. Kto do mnie przemawia z telewizora. Kto mnie poucza w gazetach. Kto mi urządził życie. Stąd kilka filmów o postaciach polskiego życia publicznego, mających też renomę międzynarodową, jak Lech Wałęsa – TW „Bolek”, czy Wojciech Jaruzelski – TW „Wolski”. To nie moja wina, że proste ewidencjonowanie faktów, zbieranie informacji, nadawanie im formy filmowej, nie wszystkich zachwyca. A czy to jest powrót PRL-u? Nie, bo PRL, aby wrócić, musiałby najpierw gdzieś się wycofać, zniknąć. PRL tymczasem nadal czuje się świetnie. Polska jest krajem okupowanym przez PRL. 
– Który to już Pana „półkownik”?
– Mój film „Plusy dodatnie, plusy ujemne”,który powstał ponad pięć lat temu, nigdy nie był emitowany przez żadną telewizję w Polsce. Filmy „TW Bolek” i „Towarzysz Generał”, które realizowałem wespół z Robertem Kaczmarkiem, reżyserem i producentem, zostały wyemitowane tylko raz, choć zgromadziły przed telewizorami rekordową liczbę widzów. Na liście najchętniej oglądanych w historii filmów dokumentalnych na antenie Telewizji Polskiej „Towarzysz Generał” jest numerem 1, „TW Bolek” numerem 3, a gdzieś dalej, w pierwszej dziesiątce, lokują się dwa kolejne moje filmy: „Defilada zwycięzców” i „Marsz wyzwolicieli”. Chwalę się tym, żeby było jasne, że najwyraźniej przejawy mojej własnej ciekawości są interesujące także dla szerszej publiczności. Ale przecież ta sama telewizja nie zamawia u mnie następnego filmu.
– Ale przecież telewizją kieruje podobno i PiS, i SLD, i PO…
– Od zawsze jest to telewizja reżimowa, zwana – dla zmylenia przeciwnika, czyli nas, widzów – publiczną. Nie ma w Polsce żadnej telewizji publicznej. Jest telewizja władzy. Byłoby uczciwiej wobec publiczności – i mniej pretensjonalnie – gdyby się nazywała „TV Władza”. Kiedy „Rzeczpospolita” chciała wydać film „Towarzysz Generał” na VCD, telewizja nie zgodziła się sprzedać licencji na taką publikację.
– Nie chcieli zarobić?
– No właśnie. To są przejawy niegospodarności ze strony Telewizji Polskiej, bo skoro ten film obejrzało w jednokrotnej emisji 3 mln 600 tysięcy widzów, no to, gdyby powtórzyli jeszcze raz i drugi, to może tych widzów jeszcze trochę by się zebrało.
– A może dlatego tak się dzieje, że w swojej działalności publicystycznej wyraźnie wskazuje Pan na związki czołowych polskich polityków z agenturą sowiecką.
– Nie nazywałbym tego szumnie publicystyką, tylko gawędziarstwem. Jestem gawędziarzem malkontentem. Od czasu do czasu, jak ktoś przez pomyłkę zaprosi mnie przed kamerę albo do mikrofonu, to chętnie gadam, co widzę i słyszę. A widzę to tak, że państwa polskiego nie ma. To, co się ukrywa za atrapą, fasadą „państwa”, to jest konsorcjum służb co najmniej kilku państw, z których żadne nie jest polskie. Myślę, że pakiet kontrolny w tym konsorcjum ma Moskwa, ale bardzo poważnym udziałowcem jest Berlin. Myślę, że partia, która teraz jest u władzy, to – używając skrótu – partia pruska.
To są hipotezy badawcze, które wysnuwam z mojego rozeznania  sytuacji. Myślę, że  we Wrocławiu, na Dolnym Śląsku, Niemcy zostali zawczasu zaproszeni przez Sowiety do tego, aby mocno rozbudować swoje siatki agenturalne w fazie przygotowań do operacji, którą na nasz użytek nazwano transformacją ustrojową. Myślę, że pierwsze osoby w państwie – które nami rządzą, i na których łaskę i niełaskę jesteśmy zdani, od których zależy bezpieczeństwo mienia i życia Polaków – zostali wyselekcjonowani za czasów PRL-u przez służby sowieckie i niemieckie. Przez GRU, KGB, Stasi i BND. W tę transformację zaangażowały się też bardzo służby amerykańskie i izraelskie oraz jeszcze jeden istotny gracz: międzynarodowe organizacje, które można dla uproszczenia wymienić pod szyldem masonerii. To właśnie to „konsorcjum”, o którym wspomniałem. Nasi mężowie i żony stanu to ludzie, obawiam się, dalece niesamodzielni – skoro ich kariery rozwijały się pod baczną „kontrolą operacyjną” sowieckich i post-sowieckich służb. W rezultacie trudno czasem orzec, kto właściwie nami rządzi – ? A przecież najważniejsze osoby w państwie powinny mieć biografie nie  tylko solidnie spisane, ale i niepodatne na stawianie tego typu znaków zapytania.
– Brzmi, jak spiskowa teoria dziejów, opowieść na granicy szaleństwa. Te  same hipotezy wypowiadał Pan kilka tygodni temu w Radiu Maryja i w Telewizji Trwam. Nikt jeszcze Pana za to nie podał do sądu?
– Nie formułują takich hipotez badawczych od wczoraj. Ale jakoś od lat nie szuka mnie w tej sprawie ani żaden prokurator, ani badacz historii, ani nawet żaden dziennikarz – bym np. wskazał bibliografię, dokumenty, numery stron czy sygnatury akt. Wielokrotnie namawiałem np. różnych dziennikarzy, aby zainteresowali się szczątkową, ale jednakzachowaną w archiwach IPN dokumentacją dotyczącą Grzegorza Schetyny.
– Dlaczego dziennikarze nie są zainteresowani drążeniem tych arcyciekawych tematów?
– Każdy musi z czegoś żyć i może dziennikarze nie mogą sobie pozwolić na interesowanie się tematami, o których wiedzą, że nie zainteresują się nimi redaktorzy naczelni. Pytanie: dlaczego nie interesują się nimi redaktorzy naczelni?
– Wydawcy uczestniczą w grze interesów.
– Myślę, że jest to ważny przyczynek do refleksji o „życiu po życiu” cenzury. Przypomnijmy, że Główny Urząd Kontroli Publikacji Prasy i Widowisk nie był – wbrew pozorom – instancją decyzyjną, zawiadującą i centralną dla systemu cenzury w PRL-u. System cenzury opierał się przede wszystkim na selekcji kadr. Do zawodu dziennikarskiego nie mieli prawa wejść ludzie, którzy byliby gotowi popełnić jakąś poważniejszą „myślozbrodnię”, a co dopiero „drukozbrodnię”. W tym systemie cenzura instytucjonalna (GUKPPiW) to była zaledwie komórka kontroli jakości kłamstwa. Ale fabrykami kłamstwa były redakcje. To redaktorzy naczelni  chodzili na tzw. operatywki do komitetów wojewódzkich partii. Byli tam także szefowie cenzury, ale to nie oni prowadzili te spotkania.
– Ale to już jest historia.
Nic się nie zmieniło. Teraz opinia publiczna dowiaduje się czegokolwiek dopiero wtedy, kiedy łobuzy, kłamcy, złodzieje się ze sobą pokłócą. Wtedy pęka monolit. Tworzy się szczelina, przez którą zwykli, biedni ludzie cokolwiek dostrzegają. Takim przykładem jest afera Rywina-Michnika czy wykolegowanie Janusza Rolickiego z „Trybuny” w czasach rządów SLD. Redaktor Rolicki puścił wtedy farbę o takich właśnie współczesnych operatywkach z zaufanymi szefami radia, telewizji i gazet, które miały się odbywać bodaj w siedzibie klubu SLD w Sejmie. Towarzysze rozprowadzali ich i ustawiali, instruowali, co ma być, a co nie.
– Chce Pan powiedzieć, że teraz redaktorzy naczelni chadzają do partii rządzących?
– Myślę, że teraz jest czas wyłącznie sprawdzonych towarzyszy. Redaktorzy naczelni nie muszą nigdzie chodzić, bo są u siebie. Część z nich zaprawieni w bojach to oficerowie frontu ideologicznego. Nie przypuszczam, aby teraz odbywało się to w taki prosty sposób, że siadają uczniowie w ławkach i odbierają wytyczne. Ale to nie jest sztuka dorobić się kadr, które posłusznie spełniają polecenia. Sztuką jest dorobić się takich kadr, którym nie trzeba wydawać żadnych poleceń, ponieważ kadry chwytają w lot, jaka ma być moda na nadchodzący sezon. Kogo niszczymy w nadchodzącym tygodniu, a kogo lansujemy.
– Ci „oficerowie”, jak Pan powiada, stali się wydawcami?
– Sytuacja Polski jest tak opłakana, że – jak myślę – Polacy są rozprowadzani za pomocą kolesi i kreatur na poziomie „Rychów”, „Zbychów” czy „Mirów”, niższej rangi sprzedawczyków. Instancje decyzyjne są poza granicami Rzeczypospolitej.
– Za Bugiem?
– Za Bugiem, za Odrą, za Oceanem.
– Czy wszystkie Pana opinie mają potwierdzenie w dokumentach?
– Każdą hipotezę opieram na konkretnych przesłankach – wyciągam logiczne wnioski z faktów odnotowanych w dokumentach, lub relacjach świadków historii. Dysponuję zaledwie okruszkami, z których buduję hipotezy badawcze. Jest to działanie uprawnione we wszystkich dziedzinach wiedzy. Wydobywamy z ziemi kilka okruchów glinianych i budujemy teorię na temat, dajmy na to, ery pucharów lejkowatych na Łużycach. Nikt nie mówi archeologowi czy historykowi, że postępują niefachowo. W końcu bezpieka sowiecka i postsowiecka zadała sobie wiele trudu, żeby uprzątnąć i ukryć przed nami dowody swojej działalności. Nie spodziewajmy się więc, że znajdziemy dowody  czarno na białym na jakiejś półce, choćby i w zbiorze zastrzeżonym IPN. Trzeba posługiwać się logiką i to jest uprawnione rozumowanie.
– Obawiam się, że będę musiał wyciągnąć z piwnicy spod węgla sitodruk, aby wydrukować naszą rozmowę.
– (śmiech) Powiem tak. Znamy z dzieciństwa grę w okręty na kartce w kratkę. W tej grze może się zdarzyć, że zakropkowaliśmy już wiele pól, w których żaden okręt nieprzyjaciela się nie znajduje. Ale im więcej zakropkowanych pól mamy, tym bardziej staje się oczywiste, że w przestrzeniach pustych coś się znajdować musi. Albo inaczej: mamy puzzle składające się z 1500 części, a ułożyliśmy zaledwie piętnaście. Ale to już wiele, bo wiemy, że w ogóle jest jakiś obrazek i jesteśmy w stanie wstępnie określić gamę kolorystyczną. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby z opisywaniem historii, która nam się przydarzyła, zwlekać do chwili, kiedy skompletujemy wszystkie 1500 części. Bo przecież nasza aktualna scena polityczna swoimi korzeniami tkwi po uszy w tej najnowszej, ciągle aktywnej i niewygasłej historii. Proszę sobie przypomnieć, kto za rządu Tadeusza Mazowieckiego, po Okrągłym Stole, przejął telewizję?
– Andrzej Drawicz.
– Owszem, Drawicz, tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa, przeszkolony w oddziale tzw. „propagandy specjalnej” Ludowego Wojska Polskiego. A zatem kandydat kompromisowy w tym sensie, że zapewne mogły na nim polegać dwie służby: bezpieka cywilna i wojskowa. Jego dwoma wiceprezesami, wtedy jeszcze Radiokomitetu, byli: Lew Rywin i Jan Dworak.
Moja gra w okręty jest taka. Drawicz był żałosnym, użytecznym durniem, całą biografią sprzedanym służbom. Ale nie był oficerem. Lew Rywin najpierw emigrował z Sowietów prosto do Stanów Zjednoczonych, potem reemigrował do Polski, pracował w Interpressie. Ale – jak wiemy z afery z Michnikiem – to był człowiek przede wszystkim od liczenia pieniędzy. Wracając do gry w okręty: przecież Czesław Kiszczak nie puścił niczego na żywioł. Miał gruby notes, a w nim personalia, w których mógł przebierać. Musiał być więc w tej trójce szefów Radiokomitetu jeden poważny funkcjonariusz frontu ideologicznego – nie byle-jakiś agent-kapuś, tylko chyba raczej ukadrowiony oficer. Po latach zastanawiam się tylko: jaki mundur galowy przysługuje Janowi Dworakowi?
– No to Pański film „Eugenika” nie ma szans na wyemitowanie w TVP.
– (śmiech) A wie Pan, że od kilku tygodni prezesem telewizji jest mój szanowny stryj – to dopiero materiał na teorię spiskową, co?
0

katerina404

"„Nalezenie do mniejszosci, nawet jednoosobowej, nie czyni nikogo szalencem. Istnieje prawda i istnieje falsz, lecz dopóki ktos upiera sie przy prawdzie, nawet wbrew calemu swiatu, pozostaje normalny. Normalnosc nie jest kwestia statystyki."

107 publikacje
3 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758