Bez kategorii
Like

Grunwald, Tannenberg, lekcja na dziś

11/12/2012
658 Wyświetlenia
0 Komentarze
31 minut czytania
no-cover

Z jakimże to wzburzeniem, które nie mogło być sztuką dyplomaty, zarzucał Paweł Włodkowic,Krzyżakom, że są oni gorsi od pogan; bo poganie grzeszą przeciw prawdzie, a Krzyżacy czynią najstraszliwszą rzecz – grze­szą przeciw miłości.

0


 

"Krzyżacy przez lat trzydzieści formalnie zmuszali do wojny pokojowo usposobionego Jagiełłę", pisze badacz niemiecki, Lotar Weber. Ale można by odwrócić to zdanie: to Jagiełło pośrednio zmuszał Krzyżaków do wojny. Od czasu zjazdu w Krewie narastało dzieło Unii. Program Leszka Białego, zawieruszony w walkach dzielnicowych, zatarty przez południowo-wschodnie zainteresowa­nia Polski, nabierał sił i stawał się czymś tak potężnym na wscho­dzie Europy, że była ostatnia chwila przeciąć sytuację mieczem. Eksterminacyjna bowiem polityka krzyżacka nie mogła na drodze normalnego współzawodnictwa rokować sobie nadziei. Nigdy na tym wschodzie równorzędnie dwie koncepcje – polska i niemiec­ka – zmieścić się nie mogły.

 

[Z książki Melchiora Wańkowicza „Na tropach Smętka”, napisanej w 1935 roku. Pływali z Tirliporkiem kajakiem po jeziorach Mazur. Umieszczam z jak mawiał Melaś – DYDAKTYCZNYM SMRODKIEM. Bo to dla nas lekcja. MD] 

 

        Materializm dziejowy nauczył nas doszukiwać się w każdym zdarzeniu historycznym pobudek natury materialnej. Niewątpliwie, legły one w osnowie dzieła Unii. Ale przecież zdumiewa w tym surowym średniowieczu głęboki ton, jakim są przepojone akty państwowe polskie, ta prymitywna bezkompromisowość, jakże da­leka od krzyżackiej świadomości, że słowa są dane po to, aby taić prawdę. Z jakimże to wzburzeniem, które nie mogło być sztuką szczwanego dyplomaty, zarzucał Paweł Włodkowic, przedstawiciel Polski, Krzyżakom, że są oni gorsi od pogan; bo poganie grzeszą przeciw prawdzie, a Krzyżacy czynią najstraszliwszą rzecz – grze­szą przeciw miłości.

         Nie, to nie takie lub inne rozgrywki doraźne sprowadziły obie strony na pola Grunwaldu. Sprowadziła je, wciąż nierozstrzygnięta, sprawa dziejowa.

Zbliżała się Unia, a z nią prawne roszczenia Rzplitej do ziem pruskich jako do litewskiego spadku. Wszak to na pięć lat przed objęciem przez Jagiełłę tronu polskiego rozegrała się wielka bitwa pod Rudawą – na skutek żądań litewskich, aby im oddać obecne Prusy Wschodnie aż po prawy brzeg Łyny, a więc niemal całe.

Zbliżała się Unia, należało działać… Zakon rozpętał wielką akcję dyplomatyczną w Europie. Ruprecht, król rzymski, rozesłał herol­dów, rozpraszających "potwarze", rzucane na Zakon. Od dworu angielskiego, gdzie polscy wysłańcy prosili o nie wspieranie Krzy­żaków, nadeszła wiadomość, że Henryk IV chętnie by sam pośpie­szył z pomocą Zakonowi, gdyby się nie uwikłał w zatargi z Francją. Przekupiony za 40000 zł król Zygmunt Węgierski zawiera w grud­niu 1409 r. z Krzyżakami przymierze, mocą którego zobowiązał się "tak sprawą pokierować, aby się przed Bogiem i całym światem miało prawną i słuszną przyczynę do wojny". Książęta pomorscy otrzymali od Zakonu duże pożyczki. Wreszcie król Wacław czeski, powołany na sędziego polubownego, wziął od Krzyżaków 60 000 zł i wydał wyrok, na mocy którego Krzyżacy otrzymywali przypie­rającą do Grodna olbrzymią puszczę Sudawię, która, wchodząc klinem między Mazowsze i Litwę, rozsadzała granice państw, ma­jących zawrzeć Unię. Polska zobowiązać się miała zawrzeć przy­mierze z Krzyżakami, mocą którego obie strony zobowiązały się nie dawać pomocy "poganom". Miało to wydać Litwę na łup krzyżacki. Ten wyrok zapadł w lutym. Odtąd wiedziano, że będzie wojna.

Zahuczało po dworach zachodnich. To już nie były te pierwsze wieki surowego i prawego średniowiecza. Po krucjatach krzyżo­wych buzowała się piana, nakipiała na pogrobowcach wypraw do Ziemi Świętej, na żądzy użycia dóbr i przepychu, któremu biedny kontynent europejski (wszak było to jeszcze przed odkryciem Ame­ryki i źródeł złota)skwapliwie otwierał drzwi, mniej jednak skwapliwie chudą kieszeń.

"Tu z Niemiec przybywali wyrzutki i nicponie – pisze o Pru­sach Wschodnich rektor uniwersytetu w Królewcu, dr Erich Cas­par – z którymi familie arystokratyczne w Niemczech nie wie­ działy co zrobić, więc ich wyprawiały do Prus Wschodnich jak na sportowe wyprawy, na owe Litauerreisen, aby sobie reputację po­prawili… W ten sposób rozpadłoby się Państwo Krzyżackie jak farsa i gdyby nie bitwa grunwaldzka, koniec Krzyżaków nie mógłby się udrapować w kostium tragedii".

Ale po stronie polskiej była świadomość tej wielkiej stawki, o którą idzie gra. Wtedy to, cytując za Długoszem, "porzuciwszy na Węgrzech wszystkie dobra i majątki od Króla Zygmunta uzy­skane, wzgardziwszy jego łaskami i szczodrymi obietnicami, opuścili go i przybyli do Władysława, Króla Polskiego, rycerze tej miary co Skarbek z Gór, co Dobiesław Puchała i Janusz Brzozogłowy, co Tomasz Kalski i Wojciech Malski, co wreszcie dwaj Sulimczycy, dziedzice Garbowa, Zawisza Czarny i Jan Farurej".

Otton Laskowski, historyk bitwy grunwaldzkiej, pisze, że Jan Sumik, sprawujący przez lat szesnaście dowództwo w służbie suł­tana, teraz zadowalał się stanowiskiem jednego z przedchorąg­wianych.

Siły sojusznicze jeszcze nie połączonej Unią Litwy szły z po­mocą. Krzyżacy myśleli, że Litwini uderzą z dywersją, jak zwykle, od swojej strony. Tymczasem król Jagiełło, mądry to i szczwany był król, każe im iść wzdłuż całej południowej granicy Prus Wschodnich i dołączyć do wojsk polskich w Czerwińsku. Krzyżacy na ubezpieczenia Ragnety, Pisza i innych punktów zużyli z górą 15 000 wojska zamurowanego w garnizonach.

Jagiełło tymczasem wynurza się pod Drwęcą, a widząc przeprawę pod Kurzętnikiem obsadzoną, zdążyli bowiem mu drogę Krzyżacy zabieżeć, nie myśli przejścia forsować, jeno się cofa, postanawiając obejść Drwęcę powyżej jej źródeł. A że nie chce dać się flankować Krzyżakom od lewego skrzydła, robi głęboki łuk na wschód, od­rywa się od nieprzyjaciela, zdobywa po drodze Dąbrówno i wy­nurza się na zachód od jeziora Lubień.

I właśnie wysiadamy na drodze Sztymbark- Ludwikowo, mając po lewej ręce owo jezioro. Droga, na której stoimy, wówczas rów­nież istniała. Teren, jak i obecnie, był nie zalesiony. Falistości konfiguracji terenu żaden kataklizm nie zmienił. Komuś, kto przed­tem przestudiował plan bitwy, teren się ożywia, zaludnia.

 

Tu właśnie następuje niezapomniana gra sprytnego Jagiełły. Krzyżacy już czekali, gdy nasze wojska dopiero się zbliżały. Wwiązać je w walkę, nim reszta dociągnie, było to osłabić szanse.

Tymczasem sztuka wojowania w średniowieczu bardzo jeszcze przypominała chłopskie bitki. Skoro się bitwa wywiązała, nikt już komendy nie słuchał. Dlatego trudno było mówić o jakimkolwiek planie. W tej epoce pełno jeszcze było romantyzmu rycerskiego, wy­magającego rzucania się na wroga, bez liczenia jego liczby. Nie darmo opiewano bohaterskie potyczki z czarodziejem Merlinem i ze smokami.

Toteż mistrz Ulrik von Jungingen liczył bardzo na naszą gorącz­kę. Pięćset lat temu widać równie silnie nam chodziło o pokazanie się, że znamy obyczaje Europy.

Tedy Mistrz Jungingen wysunął niechybnych angielczyków procarzy, przemieszanych z kopijnikami na schwał, którzy zatknęli drzewce w ziemię. O ten ostrokół miała się wykrwawić polska horda, udająca rycerzy, która natychmiast, rzecz prosta, wda się w bitwę, skoro tylko ujrzy wroga.

Ale król Jagiełło, chytry król, nie zna się na rycerskich ekiwo­kach. On chce mieć wszystkie siły w garści. Nie wypada tego po­wiedzieć świetnym. polskim rycerzom, którzy zapewne nieco impo­nowali temu kudłatemu Litwinowi; zakrzyknęliby, że wprowadza cierpliwe chłopskie sposoby wojaczki, czyli że, mówiąc językiem współczesnym, chce postąpić nie sportowo.

Nie wypada tego powiedzieć, ale wypada się modlić i modlić się trzeba. Tego nikt nie może wzbronić, przeciwko temu nikt nie może szemrać.

I oto po pierwszej mszy król rozpoczyna słuchanie mszy dru­giej. Krzyżactwo zajęło pozycję przed drogą, parę stajań, tu właśnie gdzie idziemy, posuwając się ku Ludwikowu; po prawej ręce myśmy mieli ciężkozbrojne glidy rycerstwa krzyżackiego, po lewej, już z tej polskiej strony drogi, kopijników i procarzy. Ci ostatni urą­gliwie krzyczą, natrząsając się z Polaków, rycerstwu z oburzenia ręce latać poczynają ku głowniom, a król… poczyna słuchania trze­ciej mszy świętej.

Wyskakuje niecierpliwy Witold z namiotu – dosyć mu już tych dewocyj – i pędzi ku swoim, ustawionym na prawym skrzydle.

Król skończył słuchanie trzeciej mszy świętej, wyszedł przed namiot, rozejrzał się po okolicy, skonstatował, że nie wszystkie siły polskie jeszcze doszły… i przypomniał sobie, że przed bitwą warto jest dać pas rycerski nowym rycerzom.

Pasuje ich tedy król, pasuje, aż i Krzyżaków poczynają brać diabli. Naciskają na Wielkiego Mistrza, by poczynać. Jest tam tych romantycznych zapaleńców do diabła i trochę – cała chorągiew św. Jerzego, złożona z rycerskich ochotników całego świata.

Próbuje więc Ulrik von Jungingen, wytrawny wódz, prowokacji: posyła dwa miecze Jagielle, aby się zaś nie bał, bo widać ma oręża zbyt mało. Oczy z wściekłości świcie królewskiej wyłażą, ale król nic – ­przyjmuje miecze w pokorze chrześcijańskiej.

Widzi tedy Mistrz, że trzeba poczynać, ale ponieważ ustawił wojska w szyku defensywnym, więc cofa łuczników i kopijni­ków za tylną linię (rzekomo ustępuje urągliwie Polakom dwa sta­jania) .

Ale na to czekał Jagiełło. Gdy się złamały krzyżackie szeregi przy przegrupowaniu – daje znak. Straszliwy cuneuspolski, klin z chorągwią na czele, uderza.

Straszne w swych skutkach musiało być to uderzenie, bo w żad­nym z pozostałych dokumentów nie można znaleźć w dalszej akcji śladów tej piechoty. Zapewne zniesiono ją niemal doszczętnie.

Bitwa zaczęta.

O tu, gdzie stoimy właśnie, przewionęły z dzikim wrzaskiem lekkie litewskie oddziały. W puch je wzięły krzyżackie włócznie, ciężkie koncerze. Teraz walą przez drogę fryzyjskie ogiery, pędzą Litwinów, jadą im na karkach aż za wody jeziora, które widać z daleka. Wracają zziajani, półżywi ciężko zbrojni rycerze z po­ścigu pojedynczo, grupami, jak Bóg da, i tu ich chwyta z boku straszliwe uderzenie polskiego odwodu, który stał, nie wwiązując się w walkę.

O tu, polem, na północ, pod Tannenberg, idzie wyborowy odwód Wielkiego Mistrza w sile 10 000 świetnego rycerstwa. Łuk to zbyt wielki, Polacy zdołali się przegrupować, ale przez chwilę szala się ważyła.

 

I byłby tu dzień wielkiej chwały widział Jagiełłę w trumnie,

 

…Bo się w tej kurzawie

Był zadumał i stanął w modlącej postawie

,Głowę odkrywszy, prosząc o spędzenie mroku,

A przypadł nam ogromny czarny Krzyżak z boku,

Dypold z Kiekierzyc… z kopią już dobrze czerwoną

Prosto w strzemieniu na łeb króla nasadzoną,

 

któremu, gdy rażony przez Oleśnickiego legł na ziemi, wedle relacji współczesnej "król uderzeniem kopii własnoręcznie głowę otworzyć raczył" .

Ale co to? Na tyły odwodu ktoś uderza; to wracają rozgromieni Litwini. Krzyżacy otoczeni. O, tu! O, w tej kotlince, w tej! "Tam – ­pisze to kronikarz – kotlinka wypełniła się po brzeg poległymi i potrzaskanymi włóczniami".

Cofają się, cofają. Gdybyśmy tak stali wówczas, jak stoimy, rumaki bojowe wparłyby nas w rów przydrożny zadami. Obsiadają ich, obsiadają. Już nie patrzą, że na pancerzach relikwie. Pękają pod toporami pancerze. Jeno Wielki Mistrz, wszystkim to wiadomo, ma na pancerzu relikwiarz z drzewem Krzyża Świętego, więc każdy się cofa. Ale Litwa z boków wyje i rwie się jak rozjuszone ogary. Gdy luka koło Ulrika von Jungingen się robi, wlewa się w nią, Bogiem a prawdą powiedziawszy, pogańska jeszcze dzicz, i wódz krzyżacki osuwa się, rażony litewską sulicą.

 

         Siadamy w auto, robimy objazd. Wzgórek stoi, drzewami porosły. Kamień między drzewami. To tu.

         Zdejmujemy kapelusze.

Na kamieniu napis pełen niezwykłej, jak na Niemców, prostoty: "Tu zmarł w walce o niemieckie istnienie i niemieckie prawo Wiel­ki Mistrz Ulrich von Jungingen dn. 14 lipca 1410 r. śmiercią bohatera". Powściągliwy tekst zawiera tylko jedno kłamstwo. Prze­cie nie o istnienie Niemiec toczyła się tu walka, ale o wolność Polski i Litwy.

 

         Minęło pięćset lat. Wiele się zmieniło od czasu bitwy grun­waldzkiej.

         Była ona nie tylko fizycznym, ale i moralnym zwycięstwem. Rozentuzjazmowany Jan Hus, rektor praskiego uniwersytetu, pisał:

         "Legli od tych mieczy, którymi usiłowali zastraszyć ludzi po­kornych. Gdzie są miecze"?

Tezy krakowskie zwyciężyły. To bowiem Kraków, który przez usta swoich uczonych sformułował program Polski na wschodzie, program miłości, to Kraków stał się niejako symbolem. Z okrzy­kiem "Kraków!" ruszało rycerstwo w bój pod Płowcami, z okrzy­kiem "Kraków!" rozpoczął się w 1361 r. bunt gdański przeciw Krzyżakom.

Obecnie na soborze w Konstancji (1414-1418) święcił Kraków swoje zwycięstwo. Sobór przyjął tezę, że na pogaństwo wpływać należy drogą pokojową.

 

Ale od. tego czasu dużo się zmieniło.

 

 

23 sierpnia 1914 r. nad Malborkiem zachodziło słońce. Po pracy całego dnia, wydawszy ostateczne rozkazy okrążenia Rosjan, wy­szedł naczelny wódz operacji, urodzony w Poznaniu von Hinden­burg, na przechadzkę.

Przez pontonowy most na Nogacie nieprzerwanym potokiem szła masa niemieckich wygnańców.

Szeroko się rozlały wojska rosyjskie. Zniszczono trzynaście miast, pięćset siedemdziesiąt dwie wsie, pięćset trzydzieści sześć dworów, ogółem spalono lub rozwalono pociskami armatnimi czterdzieści cztery tysiące budynków, splądrowano pięćdziesiąt tysięcy miesz­kań, zamordowano dwa tysiące, wygnano do Rosji dziesięć tysięcy ludzi.

         W sztabie generalnym w wielkich mapach ściennych tkwiły cierpliwie łebki różnokolorowych szpilek.

I wówczas (Hindenburg sam to stwierdził następnie) nad brze­giem Nogatu poprzysiągł sobie wódz naczelny Niemczyzny na wschodzie – wziąć na Słowiańszczyźnie odwet za Grunwald.

Operacja, która się rozwinęła, rozwinęła się na szerokim froncie stu z górą kilometrów. A przecież. zażądał Hindenburg, aby bitwę nazywano – bitwą pod Tannenbergiem, jak się u Niemców bitwa pod Grunwaldem nazywa.

Z pola Grunwaldzkiego, od kamienia Ulrika von Jungingen, przejeżdżamy tuż na wzgórze pod wsią Frogenau, z którego Hin­denburg prowadził operację tych pamiętnych dni końca sierpnia 1914 r.

Krzyż tam stoi i mała ławeczka drewniana. Co rok w rocznicę bitwy przyjeżdżał pod krzyż starszy, cywilny pan i siadał w zadumie na tej ławeczce. Nikt ze świty nie śmiał przerywać rozmyślań feldmarszałka von Hindenburg, Prezydenta Rzeszy Niemieckiej, junkra ziemi wschodnio-pruskiej.

Następnie stary pan jechał do karczmy w Ostródzie, w której jadł ongiś Eisbeine w czasie decydujących przegrupowań i zjadał taką samą porcję.

Zanim podążymy w jego ślady, zanim wrócimy pod pomnik Tannenberga, w którego w jednym z bastionów spocznie ciało zwy­cięskiego feldmarszałka, i zanim obejrzymy plastycznie przebieg tych operacyj z 1914 r., zajrzyjmy jeszcze do oberży w Rudzie, gdzie w honorowym alkierzyku wymyszkował Giertych [Jędrzej md] , autor bardzo dobrej książki o Prusach Wschodnich, napis:

 

Bei Tannenberg, bei Tannenberg Gross waren unsere Siege!

 

Tak to sobie bez ceremonii poczciwy oberżysta uprościł te dzie­jowe zmagania.

Ale napisu już nie ma. Książka Giertycha została przetłumaczona na niemiecki i jako rękopis rozesłana komu należy. Co na­leży, dotarło widać i do Rudy, i polecono laurkę zdjąć. Warto więc, żebyśmy, sąsiedzi, wzajemnie o sobie pisywali.

Teraz wracamy pod pomnik Tannenberga. Stoi tam oddzielny budynek, wzniesiony dla mapy plastycznej świetlnej, nad której wykonaniem pracował wynalazca pięć lat.

Każde trzy tysiące Niemców zostaje oznaczone białą, każde trzy tysiące Rosjan czerwoną lampką. Za mapą znajduje się skompliko­wana maszyneria oraz sieć sześćdziesięciu kilometrów kabla elek­trycznego.

Z przekręceniem tastra poczyna maszyneria działać. Ogromny zegar elektryczny, umieszczony w lewym górnym rogu mapy, wskazuje 27 sierpnia. W tej chwili zaczęła się operacja. Mapa-ściana zasiana lampkami białymi i czerwonymi. Czerwone się panoszą, białe zapalają się gdzieś daleko na zachodzie.

Wskazówka zegara się posuwa. Odmierzają się godziny i dnie. Równomiernie w terenie zapalają się i gasną coraz nowe lampki. Przewodnik potem mi wyjaśniał, jakie to nieskończone tysiące żarówek użyto dla tej mapy. Z sali nie widać tego pogłowia lam­pek. Widać tylko te, które w danej chwili się żarzą. Przed nami biegną długie rzędy zasłon, pierwszych, drugich i trzecich linij ognia i rezerw. W kotle zamkniętym, o średnicy 40 km, mrowią się niby w przedśmiertnym paroksyzmie resztki trzech korpusów rosyjskich. Te świetlne linie skręcają się w paroksyzmach walki, obejmują się dookolnymi mackami i .giną, gasną… To formacje, które wybito lub wzięto do niewoli.

Coraz mniej czerwonych lampek. Coraz niklej. Czterdzieści tysięcy Rosjan poległo. Dziewięćdziesiąt dwa tysiące wzięto do niewoli. Ze strony niemieckiej poległo dwanaście tysięcy.

         O godzinie czwartej rano dnia 31 sierpnia 1914 r. gaśnie ostatnia lampka gdzieś w okolicy Wielbarku. To pobity Samsonow, prze­dzierając się przez gąszcze leśne z grupką kilku oficerów, bez szta­bu, bez ordynansów, bez eskorty – strzela sobie w łeb. Dowódca XV, dowódca XIII korpusu – w niewoli! W niewoli 13 generałów. Koniec. .

 

Odbudowano zniszczone wschodnio-pruskie ziemie kosztem dwóch miliardów marek, przeważnie materiałami, które wzięto z Polski. Wrócili niemieccy wygnańcy. Wzięta została pomsta na Słowiańszczyźnie.

 

Bóg jednak, bardziej nieodgadniony monter dziejów niż twórca mapy o sześćdziesięciu kilometrach kabla, sprawił, iż z bitwy tannenberskiej wyrosła Polska Niepodległa.

 

Czy myślał o tym stary feldmarszałek, siadując na ławeczce na ,wzgórzu Frogenau?

 

         Wychodzimy z budynku "mapy plastycznej" i znowu przed nami wyrasta dumny masyw nowokrzyżackiego pomnika.

 

         Był górą Hermann von Salza, a potem los przeważył szalę Ło­kietkowi.

         Był górą Winrych von Kniprode, a potem Bóg dał zwycięstwo Jagielle.

         Był górą Wielki Kurfürst, gdy Polskę ze Szwedem zwojował, przecież hetman Gosiewski go starł.

         Był górą Hindenburg, a przecież jego zwycięstwo uwieńczyło wspaniałe zmartwychwstanie Polski.

         Był górą dla Niemców plebiscyt, są oni teraz górą w Prusach Wschodnich

 

Nie, pomnik Tannenberga, pomnik z tych mas cegły, marmuru, brązu, śpiżu, stali, pomnik niemieckiego programu na wschodzie nie jest zwornikiem na zawsze i ostatecznie już zamykającym epopeję.

 

         Epopeja ta trwa.

 

Siadłem na trawie, myśląc o swoim kraju, ja, człowiek mały pod cieniem tego olbrzymiego bastionu. Nikła trawa polna weszła mi łaskawym chłodem między palce. Ująłem ją tak, jak się wzięła w garść – razem ze wszystkimi zapachami tych ziół, które .na niej kwitną. Podniosłem oczy na te masywy i roześmiałem się szczęśli­wym, nietroskliwym śmiechem: wydały mi się kupą cegieł.

          Nie, bracie Dreczkowski, nie jest Niemiec głupi. To wielki na­ród.

 

         Jeno mu brak – serca do tej ziemi.

 

 

za:

 

http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=7911&Itemid=80

 

 

0

Jacek

Zagladam tu i ówdzie. Czesciej oczywiscie ówdzie. Czasem cos dostane, ciekawsze rzeczy tu dam. ''Jeszcze Polska nie zginela / Isten, áldd meg a magyart'' Na zdjeciu jest Janek, z którym 15 sierpnia bylismy pod Krzyzem.

1481 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758