Kiedy ktoś umierał w naszej rodzinie, trzeba było pomyśleć o pomniku. Nie o jakimś obmurowaniu mogiły, ale o murowanym, porządnym pomniku.
Kiedy ktoś umierał w naszej rodzinie, trzeba było pomyśleć o pomniku. Nie o jakimś obmurowaniu mogiły, ale o murowanym, porządnym pomniku. To zawsze były poważne koszta, ale taki był wymóg i obowiązek. Wynikało to po pierwsze z szacunku dla zmarłego, a po drugie miało swoje zalety praktyczne. Pomnik łatwiej było utrzymać w porządku niż grób obmurowany, pomnik nie zarastał tak strasznie zielskiem, co było istotne, bo od niektórych grobów mieszkaliśmy dość daleko.
Ojca nigdy nie było stać na porządny granitowy pomnik, wszystkie pomniki naszych zmarłych zbudowane są z lastryko z dodatkiem cementowych płyt wymieszanych z tłuczonym szkłem. Taki jest na przykład pomnik dziadków i mojej zmarłej w roku 1946 cioci Jasi, o której słyszałem od dziecka i która – tak można wywnioskować ze zdjęć – był zasmuconą, pulchną dziewczynką. Pomnik ten stoi na cmentarzu w Nałęczowie, a właściwie w Bochotnicy. Parafia bowiem nałęczowska, ta z dużym kościołem, położona jest na terenie Bochotnicy. Na tym samym cmentarzu co moi dziadkowie leży także żona słynnego polskiego sztangisty Baszanowskiego. Opowiadano mi o tym zawsze kiedy przyjeżdżaliśmy na ten cmentarz, czyli co roku 1 lub 2 listopada.
Pomnik w Dęblinie, na którym zapalałem świeczki od dzieciństwa, był położony najbliżej mojego domu, ale najdalej od wszystkich ważnych spraw, którymi żyłem jako dziecko. Był to wtedy grób pierwszej żony mojego ojca i matki mojego rodzeństwa. Stałem przy tym grobie niezliczoną ilość razy, modliłem się i zapalałem znicze. Latem ojciec kazał mi jeździć tam codziennie, w największe upały i podlewać wodą z wiaderka rosnące wokół pomnika nagietki. Nie chciał, żeby zwiędły. Było to z mojego punktu widzenia absurdalne, bo co może myśleć czternastolatek o takim nakazie? Zastanówcie się. Nigdy się jednak nie zbuntowałem i w szczególnie upalne lata, każdego dnia, co wieczór szedłem na cmentarz podlewać kwiatki. Raz zaś pojechałem tam rowerem pożyczonym od mojego kolegi. Chciałem obejrzeć film po dzienniku, a ojciec się uparł, że te kwiatki są ważniejsze. Wziąłem więc rower kolegi, bo własnego wtedy nie miałem i pojechałem na cmentarz. Zdążyłem podlać kwiatki i obejrzeć film. Uważałem to za wyczyn.
Grób ten jest już dziś inny. Po śmierci ojca, wszyscy, którzy mogli zrzucili się na pomnik i jest to jedyny granitowy pomnik jaki mamy. Rzeczywiście, łatwo go posprzątać, łatwo zetrzeć zeń plamy i łatwo go omieść z liści. Nie to co ten w Nałęczowie, który rozłazi się, niszczeje i czeka aż będę mógł go zamienić na coś lepszego. Na razie jednak nie mogę. Wygląda też na to, że jestem jedyną osobą zainteresowaną taką zamianą. Dziadkowie mieli pięcioro dzieci. Ciocia Jasia umarła w dzieciństwie, wujek Tadek dwadzieścia lat temu, moja mam dwa lata temu. Jest jeszcze wujek Zbyszek, który mieszka daleko stąd i wujek Romek. On się nie nadaje do niczego, bo ma od zawsze poważne problemy ze swoim życiem. Nie potrafi go poukładać. Nie ma więc szans, że do spółki ze mną odbuduje pomnik. Zbyszek zaś chyba nawet tam nie zagląda. Pozostaję więc ja.
Moja mama pochowana jest w Dęblinie, razem z ojcem i jego pierwszą żoną. Tam na pewno będzie ktoś zaglądał. Jeśli nie ja to siostry.
Gorzej będzie jak przeminie nasze pokolenie, nie potrafię sobie wyobrazić jak to będzie z tymi dziećmi, które dziś mają po 14 lat. Nie wyobrażam sobie, że oni będą tak jak my wstawać każdego pierwszego listopada o 5 z rana, wsiadać w pociąg i jechać do jakiegoś Nałęczowa po to, by zapalić świeczkę na grobie kogoś kto zmarł w 1946 w wyniku obrażeń jamy brzusznej, jak ciocia Jasia. Nie mogę sobie tego wyobrazić. Myślę, że cały poważny, wielki i bardzo istotny dla nas kult zmarłych odejdzie w przeszłość lub zamieni się w coś innego.
Mamy jeszcze inne groby. Ja jednak na nie nie jeździłem. Byłem tam raz może albo dwa. To mogiły rodziców mojego taty. Znajdują się na cmentarzu parafialnym w Radoryżu Kościelnym koło Łukowa. Dziadek zmarł w 1946, tak jak ciocia Jasia z Nałęczowa, a babcia jakoś nie miała do mnie serca. Nawet nie pamiętam kiedy umarła. Nie ma jednak obaw, tamten grób zostanie zapomniany. Ojciec miał sześciu braci i siostrę, większość z nich już nie żyje i jest pochowana na tym samym cmentarzu. Ich dzieci mieszkają w około i co roku palą tam świeczki. Ja nie pojadę tam ani dziś, ani jutro, to jednak kawał drogi, ale może latem, jak będzie ciepło, skręcę z drogi prowadzącej z Warszawy do Lublina za Rykami, na Kock, potem przez Grabów Szlachecki, omijając Wolę Okrzejską, dojadę do tego Radoryża. Tak się bowiem jakoś układa, że wyprowadzamy się coraz dalej od naszych zmarłych.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy