Czasem czytam, że jakiś Mieszko wyrwał nas czartu z niewoli, oświecił i zachodniej ogłady nauczył.
Śladów słowiańszczyzny pozostało na ziemi po której chodzę niewiele. Ale jak się dobrze popatrzy to są.
Mamy taką wieś Urzejowice, która jest klasycznym przykładem wioski o układzie „okólnik”. Domy rozmieszczone wokół dużego kręgu jak włodarze na radzie. Nikt nie mieszka na skraju wsi – wiadomo co koło to koło. Takie były wymogi słowiańskiej wspólnoty: każdemu z pomocą do każdej chaty było tak samo blisko. Miał tez taki układ poważne walory obronne. Można było na gumnie z włócznią lub toporem stanąć i skutecznie bronić się mając za szaniec zabudowania. Kilka drobniejszych „okólników” jeszcze się ostało – gdzieś zagubionych po górskich parowach. Pójdziesz tam i ludzie jakby lepsi. Pozostała reszta padła ofiarą okupanta, który przyszedł z zachodu.
Święta kupały tu się u nas na sucho odprawiało. Wody tyle co w ceberku. Święcono zatem źródełko św. Antoniego i „palono słupa” gdzie lipa teraz stoi na Górnicy. Miejsca magiczne. Jeszcze te wianki, te ziela, a wszystko na jakąś pomyślność na jakąś chorobę i na odczynienie czegoś.
Ale przydarzył się nam czas po bitwie pod Stubnem, gdzie to królowa Jadwiga wzięła się za koafiury ze swoja siostrą Marią Węgierską.. Ostatecznie z ziem naszych została wyparta administracja węgierska i skończył się czas swobodnego wyboru religii: prawosławnej, czy łacińskiej. Prawosławie było mocne, gdyż było wcześniej wybierane ze względów ekonomicznych i ortodoksji było tam – tak jakby – mniej. Kościół prawosławny był po prostu tańszy.
I co się stało: wypędzono ludzi z okólników, po których pozostały nazwy obszarów polnych: Mijów, Średnie, Patryja (prawdopodobnie osada służebną o wojskowym znaczeniu) i spędzono ich w dolinę strumyka opadającego w kierunku Gaci Przeworskiej. Co kilka lat „jacyś” z Krakowa przyjeżdżają i w ziemi grzebią. Jak na Mijowie ryli, to mi trochę grunt spaprali, ale mówili ciekawie.
Taki był wymóg kolonisty. Ludzie mieli mieć blisko do dworu i do kościoła. Okólnik zastąpiła niemiecka ulicówka. Z czasem gdy włodarz na wyprawie wojennej jakiegoś brańca wziął, to go na komorze wedle zagumien posadził.
Ziemie utworzonego klucza łańcudzkiego objął w posiadanie komes Otton z Pilczy, a jego córka Elżbieta Granowska utworzyła parafię. Nieprzeciętna to musiała być niewiasta skoro król Jagiełło na trzecią żonę ją sobie przypodobał. Wioska była chrystianizowana powtórnie, po zabiegu, którego kilkaset lat wcześniej dokonali Cyryl i Metody.
Nie wiem, źródła tego nie podają, czy to ta nowa chrystianizacja obyła się bez wybijania zębów za nieprzestrzeganie postu jak było za czasów Chrobrego, czy był jakiś lokalny Masław i czy były jakieś tumulty. Jak znieśli zmianę języka liturgii z powszechne znanego na łaciński bełkot. Załóżmy że jakieś pokojowe sposoby znaleziono.
Słowiańszczyzna jednak trzymała się mocno. Kult źródełka długo wymykał się panom w koloratkach i jeszcze pacholęciem będąc było obowiązkiem tam być na Jana. Palenie ogni „palenie słupa” odgrzebał ze słowiańszczyzny ruch ludowy. Też było obowiązkiem tam być i posłuchać jak to drzewiej przed nadejściem Tatara ostrzegano, i że taki „tatar” u wrót stoi, i że trzeba się mieć na baczności.
Co pozostało ze słowiańszczyzny? – chyba niewiele. Ta procesja do „źródełka” z sztandarami, z panem w koloratce i z megafonem i z tym śpiewem, z którego z daleka można zrozumieć jedynie …ryyja…, …ryyja… to już nie to.
Myśl leci w przeszłość: jak też te narodziny, te śluby, te pogrzeby wyglądały, gdy nie było tych panów czytających jakiś bełkot z żydowskiej książki za co łaska.
Czasem czytam, że jakiś Mieszko wyrwał nas czartu z niewoli, oświecił i zachodniej ogłady nauczył. I tak sobie myślę. Nie, nie myślę, to nie poddaje się kryterium rozumu.
Polecam: Dlaczego spolki dorazowej braklo w kodeksie Allerhanda