W miejscowości LaValette du Var na Lazurowym Wybrzeży znajduje się nagrobek niejakiego Josepha Pujol, z zawodu piekarza
W miejscowości LaValette du Var na Lazurowym Wybrzeży znajduje się nagrobek niejakiego Josepha Pujol, z zawodu piekarza, w rzeczywistości zaś przemysłowca, człowieka, który w latach dwudziestych i trzydziestych opanował rynek herbatników na południu Francji. Pujol założył jedną z największych fabryk herbatników na obszarze od Alp po Montpellier. Zmarł w roku 1945, otoczony rodziną, szacunkiem współpracowników i pewną szczególną legendą.
Po zwłoki Pujola zgłosili się od razu reprezentanci kilku instytutów medycznych. Chcieli je zakupić oferując bardzo wysokie ceny. Bezczelność tych ofert, oraz brak szacunku dla zmarłego w wieku 88 lat Josepha Pujol, tak zirytowały rodzinę, że odmówiła ona współpracy z najwybitniejszymi uczonymi republiki i pochowała Pujola na małym, zielonym cmentarzu w La Valette du Var. Wraz z nim pochowana została jego największa tajemnica. Tajemnica dzięki której Pujol odniósł sukces prawdziwy i nie możliwy do zakwestionowania. I nie chodziło wcale o te głupie herbatniki z Tulonu. Był bowiem Joseph Pujol artystą. Prawdziwym artystą, a nie jakimś nędznym aktorzyną, muzykantem czy clownem. Było to jeszcze prze I wojną światową. Występował nasz bohater najpierw w Mulin Rouge, a kiedy zdobył tam sławę i zaczął wzbudzać zawiść ludzi mniej zdolnych i słabiej zarabiających, założył własną trupę i ruszył w tournée po kraju. Kiedy zbił majątek przestał występować i wrócił do swojego wyuczonego zawodu – otworzył piekarnię, a potem fabrykę. Miał na to stosowne środki, albowiem za jeden wieczór w Czerwonym Młynie pobierał Joseph gażę w wysokości 20 tysięcy franków. Dal porównania Sarah Bernhard za takim sam wieczór zarabiała jedynie 8 tysięcy franków. No, ale cóż znaczyła jakaś tam Sarah Bernhard w porównaniu z Josephem Pujol? Nic, zupełnie nic. Aktorów i aktorek w Francji było zawsze na pęczki, Pujol zaś był jeden i nie dało się go nikim zastąpić.
Pujol występował pod pseudonimem, który był znany i rozpoznawany wszędzie, nie tylko we Francji. Nazywano go bowiem Le Petomane, co ponoć znaczy pierdziel. Joseph Pujol posiadał bowiem niezwykłą umiejętność wydawania dźwięków odbytem. I nie chodziło proszę Państwa o jakieś trywialne, przepraszam za słowo, pierdzenie, którym popisać się może każdy po dwóch talerzach kapuśniaku. Chodziło i sztukę prawdziwą. Swoje niezwykłe umiejętności ujawnił Joseph bardzo wcześnie, już w czasie odbywania służby wojskowej. W jednostce gdzie służył robił prawdziwą furorę, a jego życie było daleko bardziej znośne niż życie innych żołnierzy. Nie było bowiem takiego inspektora w armii republiki, który nie chciałby posłuchać jak Pujol pierdzi. Żaden się nie oparł, a Pujol dzięki tym panom zyskał sławę. Kiedy pojawił się w Paryżu i poszedł popierdzieć trochę do gabinetu dyrektora Mulin Rouge od razu został zaangażowany, a na jego wstępy waliły tłumy.
Zwykle wyglądało to tak: Pujol, postawny brunet z czarnymi wąsami, odziany we frak, śnieżnobiałą koszulę, w spodnie zapinane pod kolanami, czarne pończochy i lakierki, wychodził na scenę z tajemniczym uśmiechem człowieka, który posiadł wszelkie tajemnice wszechświata. Przedstawiał się, opowiadał trochę o swoim życiu i rozpoczynał występ, który składał się z recytacji i pierdzenia artystycznego. Przy tej drugiej czynności Pujol pochylał się nieco, na jego twarzy malowało się coś w rodzaju cierpienia, emocje podobne do tych, które widzimy na twarzach zawodowych trębaczy, a potem zaczynał się koncert. Trwał on z przerwami około godziny. Pujol dawał z siebie wszystko a publiczność wstawała z miejsc i klaskała. Niestety bisy nie były przewidziane. Na koniec Pujol kłaniał się, uśmiechał do publiczności i wychodził cofając się tyłem, za kulisy. I tak co wieczór przez ładnych parę lat.
W wydanej w roku 1967 biografii Pujola znajduje się takie oto zdanie:
[Potrafił] modulować dźwięki od najdelikatniejszych, ledwo słyszalnych, do najbardziej głośnych i długotrwałych po prostu dzięki odpowiednim ruchom mięśni (…) i na dodatek nie było przykrego zapachu.
Coś fantastycznego, nie sądzicie? Bez przykrego zapachu. Pujol miał kilka numerów popisowych, które rozgrzewały publiczność do białości i przyniosły mu nieśmiertelną sławę. Potrafił na przykład zagrać na flecie za pomocą gumowej rurki umieszczonej w odbycie, albo naśladował huk wystrzału armatniego. Potrafił też imitować grzmot i gasił pierdnięciem świece z odległości kilku jardów. W programie miał także śpiewogrę, że tak się oględnie wyrażę, o życiu na farmie. Były to wierszyki przeplatane pierdnięciami imitującymi głosy zwierząt gospodarskich. Popisowym numerem Pujola, numerem, który zwalał z nóg każdego widza, było imitowanie odgłosów trzęsienia ziemi, tego samego, które nawiedziło San Francisco w roku 1906.
Po co ja to wszystko piszę? Przede wszystkim po to, byśmy dokładnie poznali różnicę pomiędzy sztuką prawdziwą, a sztuką oszukaną. Pujol był artystą prawdziwym. Nie potrzebne mu były promocje, działy marketingu, nie potrzebował recenzentów, wsparcia medialnego ani w ogóle czegokolwiek. Potrzebował jedynie talerza wypełnionego fasolką po bretońsku i już – mógł zaczynać występ.
Szczyt jego kariery przypadł na czasy kiedy sztuka schodziła do grobu. To co było ładne okazywało się, dzięki staraniom krytyków, brzydkie, a to co ohydne stawało się piękne i pożądane. Nad tym wszystkim zaś unosiły się gazy jelitowe wypuszczane przez Le Petomane.
Pujol był ponadto człowiekiem bezwzględnie uczciwym. Kiedy zarobił pieniądze na ludziach, którzy chcieli posłuchać sobie jak pierdzi, wrócił na południe i zaczął wypiekać ciastka, a potem został przemysłowcem. Nie zadręczał publiczności swoją starością, swoimi kłopotami gastrycznymi, które z pewnością się pojawiły. Odszedł w kulminacyjnym momencie swojej kariery. Postąpił prawdziwie po rycersku. I w nim proszę Państwa manifestuje się właśnie duch Francji. Jej niezależność i wielkość, która dawno już, przyznajmy minęła i nic z niej nie zostało. Pujol był ostatnim rycerzem świętego Ludwika. Zastanówmy się bowiem cóż zrobiłby na jego miejscu Anglik? Z pewnością zaangażował by się w struktury MI6 i jeździł po świecie pierdząc ku chwale jej królewskiej mości. Amerykanin zaś założyłby sektę braci pierdzących i przemierzając pustynne stany położone przed wielką Kordylierą namawiał emigrantów z Europy Wschodniej do wspólnego popierdywania w niedzielne poranki. Niemiec natychmiast wybrałby się do Rosji by tam na dworze cara popisywać się swoimi umiejętnościami. Niemieckie gazety pisałby w tym czasie o misji cywilizacyjnej jakiej podjął się ich rodak na niezmierzonych przestrzeniach rosyjskiego interioru. Pujol zaś skłonił się pięknie, uśmiechnął się sympatycznie, pożegnał się z wielbicielami i wielbicielkami, a potem udał się na dworzec św. Łazarza i tam wsiadł w pociąg do Tulonu. I już.
I teraz popatrzcie w jak niekomfortowej sytuacji się znajdujemy. Mamy tego Pasikowskiego, tego Stuhra, który wieszał dzieci pod Cedynią, mamy tę całą Peszek i Korę Jackowską. Całą tę bandę hochsztaplerów, którzy nawet gdyby zeżarli kocioł bigosu nie wypierdzą żadnego scherzo, ani etiudy. Żeby chociaż jeden z drugim potrafił naśladować głos jakiegoś zwierzęcia. Już nie mówię tyłkiem, wystarczy paszczą. E, tam…nic. Tylko by śpiewali te swoje nędzne piosenki, albo odgrywali podpalaczy krzyżowanych na drzwiach stodoły, nieautentycznie i nieszczerze. To jest nie do wytrzymania. Jakby tego było mało, cała ta nędza wciska się również do literatury. Wczoraj kolega Kamiuszek podesłał mi recenzję książki pisarza śląskiego nazwiskiem Szczepan Twardoch. Książka nosi tytuł „Morfina” i jest szóstą z kolei powieścią Twardocha. Nie wiem czy jest na świecie taka grupa ludzi, której się Twardoch nie próbuje przypodobać. Jeśli jest to pewnie mieszka gdzieś w Utah lub w Nevadzie i uprawia dziwne praktyki parareligijne. Czegóż w tej książce nie ma: matka Polka morfinistka, dręczony polskością syn, oficer wojsk niemieckich z urwanymi genitaliami, pedały, lesbijki, szlachetne feministki z konspiracji, faceci kabotyni, agenci nieznanych wywiadów bez przydziału. Słowem wszystko na co może zwrócić uwagę Kazimiera Szczuka i jej koleżanki. Na koniec zaś pisze autor recenzji to co oni wszyscy zwykle piszą na koniec tych recenzji, pisze, że nie jest to książka łatwa, nie da się jej połknąć, nie da się jej tak po prostu przeczytać. Trzeba się pomęczyć, bo to literatura z górnej półki. I tak jest ze wszystkim jak coś jest brudne, syfiaste, oszukane, złe do szpiku i zalatuje obłędem oraz nieprzetrawioną fasolką po bretońsku, wtedy dopiero ma znamiona sztuki. Jak coś jest czyste piękne i nie śmierdzi, to znaczy, że jest trywialne. Piszą więc ci durnie swoje recenzje a ja zacieram ręce, bo najważniejszym zadaniem autora jest odnalezienie drogi do czytelnika, a nie do pośrednika. Nie do pierdzącego recenzenta, który zna reżysera nie wydającego żadnych dźwięków, jak ten cały Pasikowski. Do odbiorcy, czyli do czytelnika w moim przypadku, a w przypadku Stuhra do widza. Niech robią tak dalej. Zobaczymy co się z nimi stanie.
Wyobraźcie sobie teraz Kochani taką sytuację: zamiast Peszek, zamiast Stuhra i zamiast Pasikowskiego staje przed nami skromny, wysoki mężczyzna o urodzie południowca, uśmiecha się smutno, opowiada nam o swoim życiu i pochylając się lekko rozpoczyna koncert. Czyż nie byłoby to piękniejsze niż te dzisiejsze popisy naszych kabotynów bez nie obdarzonych żadnym, prawdziwym talentem? I wyobraźcie sobie, że w przeciwieństwie do tego co mamy teraz, wcale by na sali nie śmierdziało.
Od wczoraj trwa promocja książki „Atrapia” na stronie www.coryllus.pl. Można ją kupić w cenie 15 złotych plus koszta wysyłki. Sprzedajemy także ostatnie egzemplarze „Dzieci peerelu”. Wznowienia na razie nie będzie. 222 listopada, w czwartek, w bibliotece przy ul. Chłodnej w Warszawie odbędzie się spotkanie z autorem tego bloga i promowanych na nim książek – Gabrielem Maciejewskim. Zapraszam.
Książki nasze zaś można kupić w księgarniach:
Księgarnia Wojskowa, Tuwima 34, Łódź
Księgarnia przy ul. 3 maja Lublin
Tarabuk – Browarna 6 w Warszawie
Ukryte Miasto – Noakowskiego 16 w Warszawie
W sklepie FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie
U Karmelitów w Poznaniu, Działowa 25
W księgarni Gazety Polskiej w Ostrowie Wielkopolskim
W księgarni Biały Kruk w Kartuzach
W księgarni „Wolne Słowo” w Katowicach przy ul. 3 maja.
W księgarniach internetowych Multibook.pl i „Książki przy herbacie” oraz w księgarni „Sanctus” w Wałbrzychu.
No i oczywiście na stronie www.coryllus.pl
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy