Młoda pani od polskiego została poproszona do gabinetu pana dyrektora. Pan dyrektor nie wstał na jej widok, był nachmurzony.
Młoda pani od polskiego została poproszona do gabinetu pana dyrektora. Pan dyrektor nie wstał na jej widok, był nachmurzony.
– To był pani pomysł? – skrzywił się niemiłosiernie.
– No tak – jąkała się młoda pani od polskiego. – Ale wie pan, dzień dziecka, myślałam też o tym, żeby zachęcić rodziców małych dzieci, żeby zapisali swoje dzieci do naszej szkoły… A kto może lepiej zachęcić niż dzieci, nasi podopieczni?
– Miałem sygnał, że szósta a uprawia czarny piar – przerwał jej pan dyrektor.
– Uprawiali, ale obiecali, że tego już nie zrobią – zapewniła młoda pani od polskiego.
Było to tak: na początku Łukaszek, Gruby Maciek i okularnik z trzeciej ławki chodzili i opowiadali rodzicom małych dzieci jak to strasznie z tej placówce edukacyjnej. Ale na widok maluchów rozglądających się z zachwytem po budynku, pakujących palec do buzi i sepleniących "ale fajna ta śkoła" poddali się. A okularnik nawet jednego takiego neofitę pogłaskał po głowie. I to właśnie młoda pani od polskiego chciała powiedzieć panu dyrektorowi, ale nie zdążyła, bo do drzwi gabinetu ktoś zastukał mocno i głośno.
– Ała! Zostaw moją głową, ty gruba… – rozpoznali glos okularnika zza drzwi. Młoda pani od polskiego westchnęła i poszła otworzyć. Łukaszek i Gruby Maciek stukali głową okularnika w drzwi.
– Co wy… – załamała ręce ich wychowawczyni.
– Przyszliśmy powiedzieć, że do naszej klasy przyszedł dementor! – krzyknął Łukaszek.
– Z kuratorium czy z ministerstwa? – pan dyrektor pobladł i wstał poprawiając krawat.
Najpierw młoda pani od polskiego wytłumaczyła mu kto to jest dementor, a potem wytłumaczyła mu, że może wpisać jej uczniom nagany "za robienie sobie jaj z dyrekcji".
– Jeszcze miesiąc – westchnął pan dyrektor patrząc na kalendarz, na którym datę zakończenia roku szkolnego miał zakreśloną czerwonym pisakiem.
– To co, idzie pani zobaczyć tego dementora? – przypomniał Łukaszek.
– Nie wolno tak mówić – zwróciła mu uwagę polonistka. – Idę!
– Ja też – zdecydował pan dyrektor.
I poszli. W klasie, częściowo wypełnioną szóstą a, stał jakiś pan i rozsiewając wokół siebie nastrój posępnego nieszczęścia rozmawiał z uczniem na wózku, czyli Sajmonem.
– …jesli rodzice naprawdę dali ci tak na imię, to są głupcami depczącymi Polskę, polską tradycję, i w ogóle są zdrajcami. O! nowi – zauważył wchodzących Łukaszka i spółkę. – Jak macie na imię?
– Łukasz.
– Maciej.
– To jeszcze gorzej – posępny pan nie pozwolił nawet dojść do głosu okularnikowi. – Jest teraz taka moda, na te imiona. Zosie, Marysie. To ma ckliwie chwycić za serce i odwrócić uwagę od faktu, że wasi rodzice są tacy sami albo i gorsi. Ale nie o tym chciałem mówić. Państwo są tutaj nauczycielami, prawda? Dlaczego wykorzystujecie dzieci w reżimowej propagnadzie? Proszę mówić, ale ostrzegam, że znam odpowiedź.
Młoda pani od polskiego zaniemówiła owiana atmosferą grozy.
– Jakiego reżimu? – spytał z wysiłkiem pan dyrektor walcząc z atmosferą beznadziejnego smutku roztaczaną przez jego rozmówcę.
– Proszę pana, przecież jest to państwowa szkoła, a więc działająca na podstawie wytycznych rządu. Oczywiście, może pan utrzymywać, że obecny rząd nie jest reżimem i działa na korzyść kraju. Ale w takim razie jest pan albo głupcem, albo bandytą. A wtedy w obu przypadkach nie chciałbym z panem rozmawiać.
– Acha – powiedział zdezorientowany pan dyrektor. – Ale jak my niby dzieci wciągamy…?
Posępny pan podszedł do okna i je zamknął. W klasie zrobiło się jeszcze bardziej przygnębiająco.
– Proszę – pokazał gazetkę ścienną pełną rysunków wykonanych przez szóstą a. – Co my tu widzimy? Gazetka ścienna. Wszystkie rysunki podpisane "szósta a". Od razu widać, że liczy się tylko i wyłącznie interes szkoły. Spytacie: "Skąd?".
– skąd? – spytali chórem Łukaszek, Gruby Maciek i okularnik.
– Ja mam pewność, że w tym nie ma dobrych intencji.
– Ale skąd? – odezwała się zrozpaczona polonistka.
– Ja myślę! – odparł dumnie posępny pan i zrobiło się jeszcze posępniej. – Ja myślę, że za każdym słowem, gestem, czynem dyrekcji i grona pedagogicznego kryje się czysty interes szkoły. Spójrzcie na te nędzne bohomazy. Toż to propaganda tej placówki w najnędzniejszym z nędznych stylów. Ja mam dzieci i one rysują o wiele lepiej. Ale oczywiście nikt je nie zaprosił, żeby tu powiesiły swoje rysunki.
– Nie chodzą do naszej szkoły, prawda? – upewniał się pan dyrektor.
– Tak, nikt ich tu nie zna – przyznał pan i kolejna fala zwątpienia w gatunek homo sapiens rozlała się po klasie. – Bez znajomości ani rusz. Widać od razu, że dyrekcja i rodzice grają w jednej drużynie.
– To nieprawda – zaperzył się pan dyrektor.
– Nie ma sensu temu zaprzeczać, bo tak jest, i ten kto patrzy, to to widzi. A ten kto to neguje to albo glizda albo tasiemiec – powiedział z mocą pan posępny, a od tej mocy zrobiło się jeszcze bardziej straszno i smutno. – Ja jestem lepszy od niejednego nauczyciela. Wiem, bo jestem i już. Ale czy ktoś mi zaproponował tu pracę? Nie. A przecież jestem lepszy. Wolicie zatrudniać miernoty…
– Jestem dyplomowaną polonistką – oburzyła się młoda pani polskiego.
– I co pani zrobiła, aby udowodnić, że zasłużyła na ten dyplom? Odwraca pani uwagę uczniów przydawkami i fraszkami od istotnych spraw!
– No dobrze – poddała się polonistka. – Niech pana dzieci też narysują jakieś obrazki i je tu powiesimy.
– Otóż nie – odmówił ku zdumieniu wszystkich posępny pan. – Ktoś mógłby powiedzieć, że ja to co mówię, mówię z zazdrości, że nie ma tu rysunków moich dzieci. Ale ja powiem tak: nie! Nie! Ostatie czego chcę, to to, żeby rysunki moich dzieci wisiały w tej gazetce!
– To po co mi pan głowę zawraca i przez pół godziny pier… – krzyknął rozzłoszczony pan dyrektor.
– Co więcej! – przerwał mu posępny pan. – Gdyby mi pan zaproponował pracę w tej szkole to też z miejsca bym odmówił! O!
I wyszedł z triumfującą miną.
– Czy ktoś wie o co mu k***a chodziło? – zapytał bezradnie pan dyrektor. – Nie? Nikt? Ty Hiobowski też nie? Ty masz taką trudną rodzinę.
– A pana stara jest łatwa – odszczeknął się Łukaszek i dostał naganę.
– Panie dyrektorze – wtrąciła się młoda pani od polskiego, kiedy dyrektor już kartkował dzienniczek Łukaszka w poszukiwaniu wolnego miejsca. – A pomyślał pan o tym, że uczniowie, którzy przyjdą mogą być jeszcze gorsi? Albo mieć takich rodziców?
Pan dyrektor powiedział, że nie. Zadumał się głęboko, machnął ręką i oddał Łukaszkowi dzienniczek. Bez nagany.
Poznaniak. Inzynier. Kontakt: brixen@o2.pl lub Facebook. Tom drugi bloga na papierze http://lena.home.pl/lena/brixen2.html UWAGA! Podczas czytania nie nalezy jesc i pic!