Tomasz Sakiewicz, redaktor naczelny „Gazety Polskiej” odpowiada na zarzuty „Gazety Wyborczej”, że opublikowane zdjęcie prezydenta Lecha Kaczyńskiego nie było ostatnim. Zarzuca „GW” elementarne błędy w warsztacie dziennikarskim.
Poniżej odpowiedź Sakiewicza.
"Fakty nie mają żadnego znaczenia. Liczy się cel: wina nie może być po stronie Rosjan i rządu Tej klasy dziennikarze wyznaczają w mediach elektronicznych standardy dyskusji zarówno o smoleńskiej tragedii, jak i wielu innych znaczących wydarzeniach.
Zdjęcie śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, które zamieściliśmy w poprzednim numerze „Gazety Polskiej”, od początku budzi jakieś wściekłe demony. Wczoraj zaatakowała nas „Gazeta Wyborcza”, twierdząc, że opublikowana przez nas fotografia nie pochodzi wcale z 10 kwietnia 2010 r., ale z 11 stycznia 2008 r. Oznaczałoby to, że zarówno autor zdjęcia, jak i sam prezydent musieliby znaleźć się 11 stycznia 2008 r. w tupolewie. W wypadku prezydenta było to w oczywisty sposób niemożliwe. Tak się składa, że 11 stycznia 2008 r. na zaproszenie prezydenta pojechałem do Lucienia razem z kilkudziesięcioma innymi dziennikarzami. Rozmawialiśmy o wolności słowa i rynku medialnym w Polsce. Wielu z nas przestrzegało przed monopolizowaniem środków przekazu przez jeden nurt związany z „Gazetą Wyborczą”. Nasze obawy budziła szczególnie możliwość manipulowania informacją, gdy nie ma realnej konkurencji. Od czasu tego seminarium większość wypowiadających się tam dziennikarzy została wyrzucona z mediów publicznych.
„Gazeta Wyborcza”, która nachalnie podpowiadała władzy, kogo z nas trzeba wywalić z pracy, miała w ostatnim czasie niezłe pole do popisu. Popisała się mocno. Wiadomość z prokuratury o dacie widniejącej na zdjęciu nie była w żadnej mierze informacją o dniu jego wykonania. Żeby ustalić tę datę, trzeba wykonać jeden prosty zabieg: sprawdzić, o ile działa, zegar w aparacie. Wie to każdy użytkownik aparatu cyfrowego czy dyktafonu. To, że dziennikarz „Wyborczej” tego nie wiedział, może jeszcze go tak bardzo nie kompromituje. Kompromituje go natomiast straszliwy brak warsztatu dziennikarskiego. Po pierwsze, nie umie czytać tekstu ze zrozumieniem. Po drugie, zarzucając innym nierzetelność, nie podjął jakichkolwiek działań, by zweryfikować zdobytą informację. Wystarczyło zadzwonić do mnie, autorki artykułu lub rodziny śp. Wojciecha Seweryna, autora zdjęć. Każdy z nas wytłumaczyłby mu, że jego wersja nie może się obronić. Od października 2007 r. śp. Wojciech Seweryn nie był w Polsce i nigdy przed 10 kwietnia 2010 r. nie leciał tupolewem. Dziennikarz „Wyborczej” mógł wykonać jeszcze prostszy zabieg: przejść do własnego działu foto i dowiedzieć się, jak to jest z datami w aparatach cyfrowych. Zapewne nawet stażysta wytłumaczyłby mu nieporozumienie. W końcu mógł sprawdzić, co robił Lech Kaczyński 11 stycznia – w internecie znalazłby szybko informację o debacie w Lucieniu. Z jakiegoś powodu z takich działań jednak zrezygnował.
Pomyłki zdarzają się każdemu, tylko że ta w wykonaniu „Wyborczej” jest naprawdę gigantyczna. Wygląda to trochę tak, jakby przy pisaniu o katastrofie smoleńskiej dziennikarzowi „GW” wyłączała się większość mózgu – zostawało go tylko tyle, ile trzeba, żeby kogoś z wściekłością kopnąć. To jest właśnie efekt monopolu na informację. Chęć ośmieszenia każdego, kto ma inne zdanie o katastrofie smoleńskiej niż „Gazeta Wyborcza”, odbiera zdrowy rozsądek i zdolność logicznego myślenia. To właśnie w gronach tak „najaranych” dziennikarzy rodzą się pomysły, by zrzucić odpowiedzialność za katastrofę na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, gen. Andrzeja Błasika albo pilotów. Fakty nie mają żadnego znaczenia. Liczy się cel: wina nie może być po stronie Rosjan i rządu. Tej samej klasy dziennikarze wyznaczają w mediach elektronicznych standardy dyskusji zarówno o smoleńskiej tragedii, jak i wielu innych znaczących wydarzeniach.
niezalezna.pl