W polityce świeża krew potrzebna jest jak w hodowli. Nie zapewnią jej młodzi ludzie, którzy w swej partii tak długo noszą za kimś teczkę, aż lokajstwo wejdzie im w krew.
Z wczesnego dzieciństwa pamiętam straszliwe rozczarowanie długo mi obiecywaną wizytą w fotoplastykonie. Trafiłam na zdjęcia z przedwojennej Warszawy. Piękne panie, powozy, jakiś pochód czy pogrzeb i …od początku to samo. Poczułam się oszukana i konsekwentnie odmawiałam dalszych wizyt w tym przybytku.
To samo uczucie towarzyszy mi przy każdej kolejnej kampanii wyborczej. Z góry wiesz, że nie zobaczysz nic nowego. Te same – trochę starsze – twarze, te same zachowania, te same, nic nieznaczące obietnice, te same argumenty.
Jak za czasów realnego socjalizmu, gdy rotację na różnych szczeblach władzy nazywano karuzelą stanowisk, a wszelkie projekty sanacji istniejącego systemu opisywał znany dowcip: Pani w klasie mówi: „drogie dzieci, robimy gruntowną reformę, Jaś siądzie na miejsce Kasi, a Kasia na miejsce Jasia.”
O wyborach nie ma nawet, co przypominać. Były wyłącznie formą poparcia przez aklamację, rządzącego establishmentu. Wszelkie decyzje zapadały w nieformalnych gremiach, a demokracja nie była nawet – jak teraz- listkiem figowym tej nieformalnej władzy. Była to demokracja socjalistyczna, a przymiotnik „socjalistyczny” działał –jak wiadomo- jako funktor negacji.
Czy jest możliwe, żeby przy istniejącym systemie wyborczym zobaczyć nowe twarze i usłyszeć nowe propozycje? Czy jest możliwe, żeby przy tym systemie coś w istotny sposób w kraju się zmieniło? Raczej nie, bo optymalną strategią każdej ekipy rządzącej jest pozorowanie działań. Ponieważ okres pomiędzy wyborami to permanentna kampania wyborcza, trzeba się przede wszystkim troszczyć, żeby nie zrazić sobie żadnej grupy społecznej i nikomu nie odebrać przywilejów, gdyż to mogłoby zaowocować spadkiem poparcia.
Jeżeli programy różnych ugrupowań niewiele się różnią i sprowadzają się do mglistych obietnic, jeżeli ( jak w fotoplastykonie) mamy ciągle przed oczami te same twarze, jeżeli kampania wyborcza sprowadza się do połajanek i spraw sądowych, jakie- poza osobistą sympatią- możemy mieć kryteria wyboru swego kandydata?.
Swego czasu naśmiewaliśmy się, że Kwaśniewski zwyciężył w wyborach prezydenckich, bo dobierał krawaty do koloru oczu, (albo kolor soczewek do krawata, nie pamiętam).
Obecnie w „długich nocnych rodaków rozmowach” sama używałam argumentu, że ktoś dużo wycierpiał, albo, że jest osobiście uczciwy.
„Co masz na myśli mówiąc osobiście uczciwy?” – zapytał mnie mój mentor Witek i sam sobie odpowiedział. „ To znaczy, że nie zap….i portmonetki?”
Choć wolałabym, żeby wchodząc do budynku Sejmu nie trzeba było kurczowo ściskać torby pod pachą, musiałam przyznać Witkowi, że osobista uczciwość, choć jest warunkiem koniecznym, nie może być wystarczającą legitymacją do sprawowania władzy.
A przede wszystkim nie odpowiada mi sytuacja, że prawo do uczestnictwa we władzy ma mieć do końca świata wąskie grono pomazańców. Chcę wreszcie zobaczyć nowe twarze, chcę usłyszeć coś nowego.
Dlatego gorąco kibicuję tym wszystkim, którzy próbują zmienić istniejący samo powielający się układ władzy. Przede wszystkim zwolennikom JOW. Oprócz tego blogerom NE, którym udało się wygrać pierwszą bitwę z PKW. (Choć jestem świadoma, że czasami wygrywając bitwę można przegrać wojnę.)
Pewnego razu w Nieborowie, gdzie bezmyślnie pojechałam na czyjeś zaproszenie, (nie skorzystawszy z przestrogi rodziców, że nie bywa się w cudzym domu pod nieobecność gospodarzy), napotkałam w części mieszkalnej żonę Parandowskiego zwaną powszechnie Parandochą.
„Gdzie pani tu zalazła, to nie pastwisko, żeby tu łazić jak krowa” z właściwym sobie wdziękiem przemówiła Parandocha, biorą mnie za uczestniczkę jakiejś szkolnej wycieczki, zabłąkaną w niedostępne rewiry.
„Pani rozumiem z Radziwiłłów”? –zapytałam uprzejmie.
Rozpętało się piekło. „ Jak można być tak prymitywnym? Czy nic pani nie mówi nazwisko Parandowski? – krzyczała dramatycznym głosem Parandocha.
„Nic a nic”- odparłam niezgodnie zresztą z prawdą.
Pani Parandowska była przekonana, że po zrabowaniu pałacu prawowitym właścicielom będzie ten pałac dożywotnio należał do takich jak ona i że nazwisko jej męża, z łaski komunistycznej władzy, weszło na wiek wieków do kanonu literatury światowej. Dzieliła zresztą to przekonanie z Putramentem, Newerlym i innymi dyżurnymi literatami systemu. Jak bardzo się biedaczka myliła! Kto dziś czyta na przykład Putramenta?
Beneficjenci ordynacji wyborczej, niesłusznie nazywanej proporcjonalną, są(jak Parandocha w Nieborowie) przeświadczeni, że permanentną obecność na politycznej scenie zawdzięczają swoim niezwykłym zaletom. Na wszelki jednak wypadek nie mają zamiaru rywalizować z nikim spoza systemu. Nie chcą dopuścić świeżej krwi.
Istnieje coś takiego jak wsobna hodowla koni czy psów. Krzyżowanie w obrębie bliskiej rodziny degeneruje rasę. Dlatego hodowcy szukają reproduktorów za granicą.
Wsobna hodowla koni pełnej krwi za PRL doprowadziła do tego, że były one w stanie konkurować na wyścigach tylko z końmi polskimi. Wyścigi odbywały się, zatem w rodzinie i wszystko grało. Do czasu otwarcia granic.
W polityce świeża krew potrzebna jest jak w hodowli. Nie zapewnią jej młodzi ludzie, którzy w swojej partii tak długo noszą za kimś teczkę, aż lokajstwo wejdzie im w krew. Gdy się zbuntują potrafią tylko zdradzić, jak zaufany kamerdyner, który sprzedaje tajemnice alkowy swego chlebodawcy.
Tylko JOW zapewniłyby świeżą krew w polityce. Dlatego jestem zwolenniczką zmiany ordynacji wyborczej. Chcę widzieć w polityce, nowe, młode ( ale nie lokajskie) twarze. Mam dosyć straszliwych zombie reanimowanych przed każdymi wyborami.
Dlatego też z prawdziwą przyjemnością oglądałam Łazarza w Polsacie. Uważam, że był świetny. Naturalny i profesjonalny. Nie trzeba się stylizować na dyżurnych telewizyjnych komentatorów i nie warto dostosowywać do ich ogłupiających standardów.
Nie należy się jednak zbytnio ekscytować tym debiutem. Media chętnie pokazują różne anomalie. Na przykład cielę z dwiema głowami. Tylko nasze działania bezpośrednie mogą je zmusić, żeby Łazarz nie został tak potraktowany.