Bez kategorii
Like

Fajny film kiedyś widziałam…

16/05/2011
466 Wyświetlenia
0 Komentarze
10 minut czytania
no-cover

Związki Zawodowe w Operze Europa czyli o utrupianiu sztuki, i o tym, że wielka sztuka zawsze zwycięża, o ile nie uda się jej utrupić.

0


Opowiem Państwu o pewnym zamilczanym filmie. Było to dawno w 1997 roku, w euforii zwycięstwa Unii Wolności, co też ja mówię! AWSu, oczywiście… Tego dnia TV przedstawiła "Dziady" w reżyserii Englerta, które, naturalnie, z czasem okazały sie prorocze. W tym samym czasie, cichcem, cichuteńko /przeszukiwałam potem telewizyjną prasę – nie znalazłam żadnej informacji poza suchą zapowiedzią filmu, a przecież nazwisko reżysera obligowałoby do omówienia obrazu/ drugi program TV wyemitował film o poetyckim i raczej nie zachęcającym tytule – "Schadzka z Wenus".

Tytuł był o tyle zniechęcający, że zdobił dzieło reżysera z jakby zupełnie innej bajki, artysty, który fenomenalnie potrafił zobrazować problemy o wadze ołowiu – Istvana Szabo, twórcy "Mefista" i "Pułkownika Redla". Tak więc nazwisko reżysera przebiło chęć oglądania polskiej klasyki i … była to absolutna, super, ekstra bomba! 

/Chyba jakiś ukryty a zdesperowany artysta siedział w tej telewizji, że po tak spektakularnym zwycięstwie związków zawodowych ten film wyemitowano./

To posłuchajcie… Węgierski dyrygent Zoltan Santo jedzie do Paryża, aby w Operze "Europa" przygotować i poprowadzić "Tannhausera" /nie mam umlautu/. Premiera ma być transmitowana przez telewizję do 27 krajów. Dla artysty z tej części Europy taka możliwość to więcej, niż złapanie Pana Boga za nogi.

Zdolny, młody zapaleniec, kochający muzykę i sztukę operową, ubóstwiający Wagnera przyjeżdża więc do wyśnionego Paryża. Szok, który przezywa po pierwszych dniach pracy w owej Operze "Europa" jest przepotężny: rzeczywistość operowo – europejska nijak się nie ma do jego wyobrażeń. Wszystkim, ale to absolutnie wszystkim w Operze rządzą związki zawodowe. Jedne związki rządzą chórem, który przerywa pracę o każdej porze i w każdym momencie próby, gdy tylko przedstawiciel zz ma coś do zakomunikowania, a w istocie – do wymuszenia szantażem. Chór nie zaśpiewa na próbie ani nuty więcej, o ile dyrygent /wiadomo, z Demoludów, wyrobnik, słabizna, zależny od dyrekcji i sytuacji/ nie wpłynie na dyrektora, aby ten coś tam dla zz załatwił, albo i nie załatwił. W połowie tonu na próbie solistki pianista przerywa akompaniament, wstaje, zamyka instrument na kłódkę, bo: "zz akompaniatorów postanowiły, że próby z fortepianem mogą trwać tylko do 18tej i ani sekundy więcej", więc on boi się grać dłużej, chociaż rozumie sytuację, ale jest emigrantem z Rosji i za złamanie owego prawa /!/ mogą go wywalić z Opery, albo i jeszcze dalej. W samej orkiestrze było kilka konkurencyjnych zz, więc nie muszę Państwu tych prób opisywać …ale nawet widz pocił się z wrażenia. Inne zz mieli śpiewacy, inne krawcy, inne malarze, inne maszyniści, inne …

Paryskie gwiazdy Opery są czerwone do ostatniej nitki, a nawet bardziej. W mieszkaniu solistki królują gustowne ołtarze ku czci Mao i Che. Kontraktowi artyści z Demoludów trzęsą portkami pod ścianami i oszczędzają, jak tylko mogą, jedząc konserwy i przenosząc się do najtańszych hotelików, kosztem zapalenia gardła. Dyrektorem Opery jest czerwony kombatant z wojny domowej w Hiszpanii, ożeniony z Rosjanką, jakżeby inaczej. Funkcję najważniejszą, bo sprawczą, czyli jakieś połączenie dyrektora artystycznego i administracyjnego sprawuje były kacyk od kultury z Demoludów, który w swoim czasie nawiał i teraz robi za uciśnionego, gdy mu to pasuje, lecz głównie jest dzierżymordą, zakapiorem oraz pederastą.

Kasa na Operę jest oczywiście "państwowa". Obsada, zgodnie z "Europą" – międzynarodowa, a więc są artyści równi i równiejsi i nie zależy to od stopnia artyzmu… Wszyscy solidarnie się nienawidzą i żrą, już to artystycznie – co jest w końcu normalne w operach, ale jeszcze dodatkowo: już to narodowościowo, już to politycznie. 

Z normalności tylko picie pozostało. Chleją artystycznie pod dumki śpiewane przez żonę dyrektora.

Biednego, skotłowanego dyrygenta, który z w/w powodów jest tylko "równy", wszyscy mają w d.. Uporczywie nie wypłacają mu gaży; obrzydliwy kasjer – hermafrodyta ostentacyjnie nie potrafi wymówić i napisać jego nazwiska. "Czy tutaj ktoś kocha sztukę? Czy tutaj ktoś w ogóle myśli o sztuce?!" – woła na próbie zrozpaczony Santo.

W końcu stosunki jako – tako się układają, pewnie przez łagodność dyrygenta /gdyż na konflikty nie mógł sobie oczywiście pozwolić/ i przez jego romans ze światowej sławy śpiewaczką operową. 

Mimo wszelkich zawirowań i absolutnego dyktatu całej chmary zz, Santo doprowadza do premiery, a więc do realizacji swoich artystycznych zamierzeń. Może niezupełnie wszystkich, gdyż narzucono mu choreografa z absurdalnymi pomysłami na Wagnera. Rozhisteryzowany, narkotyzujący się pederasta /subtelne powiązanie z dyrektorem – zakapiorem, kosztem, naturalnie, artystycznej wartości dzieła, mający siebie za artystyczną wyrocznię, wymyślił idiotyczny, kabaretowy chłam w strojach do brodwayowskich scen z życia półświatka. No trudno, na fatalną scenografię, kostiumy i balet dyrygent nie miał już sił i możliwości, bo przecież realizacja "Tanhausera" w Operze "Europa" miała być dziełem międzynarodowym, wspólnym /co tam który wyrwie albo i dorzuci/, drogim i chwalebnym, chociaż Wagner przewracał sie z wrażenia w grobie, widząc swoją sztukę w łapach "eurooperejczyków". Do warstwy muzycznej, za którą stał Santo,nie módłby się jednak przyczepić.

Premiera. Transmisja telewizyjna na cały, cywilizowany świat. Do Opery "Europa" zjeżdża "cały Paryż", z prezydentem Republiki. Napięcie premierowe rośnie. I rośnie. I rośnie. A tu nic. Słownie: nic. Cisza. Klops. … Mały, zażywny starszy pan, taki co to w szarym fartuchu i bereciku przez czterdzieści lat kocha operę i jest od podnoszenia kurtyny /ogniowej/ – zniknął był. Z powodów przepisów pożarowych nikt inny nie może tej kurtyny podnieść, czyli konkretnie przesunąć wajchy w górę. Napięcie dalej rośnie lawinowo i na widowni, i w studio transmisyjnym, i za kulisami. W końcu jegomość w bereciku od podnoszenia wajchy przylatuje zdyszany i komunikuje osłupiałym artystom, że on przeprasza, lecz był na zebraniu zz maszynistów operowych i że jest jakiś protest czy strajk i dlatego on absolutnie, ale to absolutnie i za żadne Chiny, mimo że ponad czterdzieści lat przepracował w operze i że ją kocha, i kocha sztukę – więc że on absolutnie tej kurtyny podnieść nie może i nie podniesie. Santo błyskawicznie postanawia: soliści śpiewają przed kurtyną, balet do domu /dzięki Bogu!/, a chóry, śpiewając, wchodzą od foyer poprzez widownię.

I – Szabo zrobił taki finał, że sceny końcowe zapierały dech. Artyzm filmowy Istvana Szabo i muzyka Wagnera wsparły się wzajemnie, tworząc ekscytujące i wzruszające dzieło.

Nie widzieliście? To żałujcie. 

To, że rolę primadonny grała Glenn Close, rzucam tu tylko mimochodem.

 

0

KOSSOBOR

Niby z porzadnej rodziny, a do komedyantów przystala. Ci artysci...

232 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758