Expose premiera – dla kogo?
27/11/2011
378 Wyświetlenia
0 Komentarze
30 minut czytania
Po expose premiera Dolanda Tuska, pani redaktor Teresa Wójcik z Gazety Polskiej była uprzejma zrobić ze mną wywiad, który – za jej zgodą – pozwolę sobie przedstawić Internautom w nieco rozszerzonej wersji, z drobnymi uzupełnieniami i komentarzami.
– Premier Tusk w expose obiecał, że deficyt sektora publicznego w 2012 r. spadnie do około 3 proc. PKB, a dług publiczny nie tylko przestanie rosnąć, ale spadnie z prawie 55 proc. do 52 proc. PKB. Jako ekonomista uważa Pan, że to jest możliwe?
– Premier zapowiedział nawet, że do 2015 r. deficyt zostanie zredukowany do 1 proc. PKB, a dług publiczny będzie nadal spadał w szybkim tempie. Tylko że redukcja deficytu i długu to nie to, a w każdym razie nie tylko to, o co powinno chodzić, gdy chcemy poprawić stan finansów państwa. Osiągnięcie tych wskaźników jest po pierwsze mało prawdopodobne, a po drugie, trzeba wybrać właściwą drogę. Zresztą, przypomnijmy, co premier obiecywał w expose cztery lata temu, a co jego rząd realnie później zrobił. W gruncie rzeczy podtrzymywał wzrost gospodarczy poprzez wzrost deficytu i zadłużenia, ale były to działania o tyle na krótką metę, że nie zbudowano trwałych źródeł wzrostu, a wręcz niektóre potracono – i za to przyjdzie nam teraz płacić.
– Co jest konieczne, żeby deficyt i dług publiczny naprawdę znacząco spadły?
– Teoretycznie, deficyt można zmniejszyć z jednej strony ograniczając wydatki budżetu, z drugiej – zwiększając dochody państwa. Obecnie państwom europejskim zagrożonym w większym lub mniejszym stopniu utratą wypłacalności zaleca się jako ratunek radykalne cięcia wydatków. Ale to są porady ignorantów ekonomicznych. Szczególnie dla Polski to nie jest dobre rozwiązanie – choć oczywiście konieczna jest racjonalizacja pewnych wydatków budżetowych. Ale po pierwsze trzeba pamiętać, że jedyne co w obecnych warunkachpodtrzymuje naszą gospodarkę (a także gospodarki wielu innych krajów), to popyt wewnętrzny. Cięcia wydatkowe nie przyniosą zatem niczego dobrego, bo pociągną za sobą zmniejszenie popytu, a w efekcie spadek koniunktury i tylko pogłębią kryzys. Nie powinniśmy zatem ulegać propozycjom, które powstały w zupełnie innych warunkach, w silniejszych gospodarkach, w dużo bogatszych społeczeństwach. A po drugie, w Polsce mamy dziedziny, w których wydatki państwa powinny być zdecydowanie większe – aby zapewnić trwałe podstawy dalszego rozwoju, powinniśmy inwestować w naukę, edukację, innowacyjną przedsiębiorczość. Na naukę przeznaczamy 0,3 – 0,4% PKB, a powinniśmy minimum 1,5%, a najlepiej 2,5 – 3%. Więcej trzeba na edukację, to jest podstawa dla długofalowego rozwoju: budować inteligencję i mądrość – także poprzez wychowanie. Rząd premiera Tuska podpisał pakt dla kultury, ale paktu dla nauki i edukacji w ogóle, a w szczególności tej wyższej – nie ma.
W ogóle nie wiadomo, czy jest właściwie rozumiane samo pojęcie nauki – nie chodzi tylko o to jego znaczenie, jako nauczania, ale o tworzenie wiedzy, lepszego zrozumienia zarówno przyrody, jak i procesów społecznych i ekonomii, tego, co ostatecznie decyduje o rowoju gospodarki, bo staje się źródłem dla tworzenia nowych technologii, nowych produktów, nowych metod pracy i organizacji.
Pracownicy nauki żyją wręcz w biedzie, płaca podstawowa profesora jest na poziomie wynagrodzenia sprzątaczki, jeśli nie niżej, mamy więc utrzymanie tego, co było za tzw. komunizmu. Co ciekawe, asystentów, wykładowców, profesorów szkolnictwa wyższego nie traktuje się jak nauczycieli, bo ich – podwyżki dla nauczycieli nie dotyczą, a dochody są wręcz ograniczane.
A przecież premier mówi, że Polska nie będzie krajem peryferyjnym, tylko stanie w rzędzie z tymi, które tworzą centrum Europy. Jeśli PKB na głowę w krajach tego Centrum, do którego aspirujemy, jest 2 do 3 razy wyższe niż w Polsce, do dlaczego nakłady na naukę, badania i rozwój są w Polsce 10 do 15 razy niższe niż u nich? Akceptując to, premier zgadza się, byśmy jednak byli krajem prowincjonalnym.
Trzeba sobie jasno powiedzieć, że prowincjonalizm to zgoda na rezygnację z tworzenia czegoś, co byłoby wkładem we wspólny europejski dorobek, a zamiast tego kopiowanie, odtwarzanie, czerpanie z tego, co tworzy europejskie centrum. Polska jest na to za dużym krajem, a Polacy mają dość zdolnych i twórczych (lub potencjalnie tworczych) ludzi, by ich talenty oddawać, by pracowały dla innych.
– Ile zaoszczędzi budżet 2012 r. na cięciach?
– Według zapowiedzi, na cięciach wydatków i likwidacji oraz ograniczeniu niektórych ulg budżet zyska około 10 -13 mld zł. oszczędności. Ale ograniczaniem wydatków gospodarki się nie rozwinie, chyba że kwoty zaoszczędzone w wyniku tych cięć pójdą na jakieś wydatki rzeczywiście dynamizujące rozwój – ale tego nie widać. Ograniczenia niektórych ulg dadzą kwoty wręcz symboliczne. Np. rezygnacja z odliczania od PIT-u kosztów uzyskania przychodu twórców, którzy osiągają rocznie ponad 85 tys. zł. Takich najbogatszych twórców mamy naprawdę niewielu. Doradcy pana premiera, obawiam się, że raczej słabo wykształceni, z pewnością mało twórczy, nie mają pojęcia, na czym polega praca twórców. Dochody z pracy twórczej są często bardzo nieregularne, twórca musi długo pracować na jednorazowy duży przypływ dochodów – by żyć z nich czasem przez parę lat. Ograniczenie tej ulgi poważnie uderzy w takich właśnie twórców – a to są często ci najlepsi. Tymczasem nie zauważa się, albo pomija milczeniem, że pieniądze uciekają gdzie indziej – ok. 50 mld zł (3,5 – 3,8 proc. PKB) traci gospodarka w wyniku transferu dochodów poza Polskę. A jednocześnie bardzo wiele zagranicznych firm zamiast płacić przynajmniej 19 proc. CIT, faktycznie płaci znacznie mniej – albo i wcale, wykazując brak zysków.
– A czy zwiększenie dochodów budżetu nie wymaga jednak podniesienia podatków albo wprowadzenia nowych, co według niektórych ekonomistów też hamuje wzrost?
– W Polsce konieczna jest reforma podatkowa (profesjonalnie przygotowaną propozycję takiej reformy oferowało w kampanii wyborczej Prawo i Sprawiedliwość – szkoda, że została przemilczana przez media). Taka reforma oraz uporządkowanie gigantycznego bałaganu panującego wciąż w polityce fiskalnej byłyby lepsze na ratowanie gospodarki przed kryzysem niż propozycje, przedstawione w expose premiera.
Ale twierdzenia, że podatki hamują wzrost, wynikają z braku wiedzy ekonomicznej. Istotne jest, w jakim systemie funkcjonują podatki. Mogą one poprzez połączenie ich z ulgami proinwestycyjnymi, za tworzenie miejsc pracy, dynamizować wzrost.
Ale trzeba też dodać, że reforma powinna sprawiedliwie obciążyć całą sferę biznesu i zamiast dociskania pracowników, drobnych i średnich przedsiębiorców trzeba sięgnąć do zasobów wielkich instytucji, w tym instytucji finansowych i supermarketów. Premier zapowiedział jednak tylko drobne zmiany w systemie podatkowym. Wyeliminowanie możliwości omijania niektórych podatków, np. tzw. podatku Belki, wprowadzenie pewnych oszczędności dzięki ograniczeniu ulg podatkowych, laikom może wydać się racjonalne, ale nie da wielkich kwot, ma bardziej propagandowe znaczenie. Zlikwidowana zostanie ulga na internet, ograniczone zostaną niektóre ulgi dla osób, których dochód roczny przekracza 85 tys. zł. To da jednak efekt fiskalny mizerny w stosunku do tego, co jest naprawdę potrzebne.
Ma być nowy podatek od kopalin – srebra, miedzi i gazu z łupków – miałoby tu chodzić o ściągnięcie zysków od firm, którym udzielono, jak gdzieś czytałem, najtańszych na świecie koncesji na poszukiwania i wydobycie gazu łupkowego. Podatek od kopalin uderzy w kopalnie i KGHM, dlatego raczej należałoby pomyśleć o sensowniejszych umowach koncesyjnych. Wprowadzona zostanie podwyżka składki rentowej o 2 proc., co jest, trzeba przyznać, uzasadnione tym, że w funduszu rentowym narasta wysoki deficyt (od 2008 r. 11-12 mld zł rocznie).
Kwotowa, zamiast procentowej, waloryzacja emerytur i rent pozwoli zaoszczędzić na bogatszych emerytach i jest o tyle uzasadnione, że nastąpi mniej więcej równy dla wszystkich wzrost stałych kosztów utrzymania (ceny energii, czynszów, leków itd.). Inne zapowiedzi budzą poważne wątpliwości.Podwyżkę VAT oraz akcyzy, bardzo odczuje biedniejsza część społeczeństwa i klasa średnia.
Trzeba podkreślić, że koncepcja pośpiesznego „łatania” dziury budżetowej przez zwiększanie podatków pośrednich, dość szeroko propagowana w Europie, a więc będąca nie tylko naszym problemem, jest pomysłem chybionym. Jest tak dlatego, że wzrost podatków pośrednich to zawsze przede wszystkim zwiększenie kosztów utrzymania rodzin; dla przedsiębiorstw, dzieki możliwości zwrotu podatku naliczonego, nie powoduje to skutków bezpośrednich, ale pod warunkiem, że firma jest płatnikiem VAT-u; wzrost akcyzy to jednak bezpośredni wzrost kosztów. Jednakże w przypadku konsumentów zwiekszenie podatków pośrednich to zawsze obniżenie dochodów realnych i w efekcie ogólnej siły nabywczej albo oszczędności. Gdy więcej będę musiał zapłacić za paliwo do samochodu, za usługi telefoniczne, za mieszkanie, co stanowi moje koszty stałe, to mniej wydam na inne produkty – podobnie wielu innych zwykłych ludzi, spowoduje to zatem spadek koniunktury na rynku. Bogatsi, którzy pomimo wzrostu cen utrzymają swoją konsumpcję na nie zmienionym poziomie, zrobią to kosztem oszczędności. Wzrost podatków pośrednich odbije się zatem na kreacji oszczędności.
W polityce podatkowej jest więc zamiast podejścia prowzrostowego – jak ulgi inwestycyjne – podejście bardziej propagandowe. Np. opodatkowanie rolników, które zmusza nawet właścicieli małych i średnich gospodarstw do prowadzenia profesjonalnej księgowości. A w praktyce będą oni musieli tę księgowość komuś zlecać, otwiera się więc nowy, duży rynek dla firm obrachunkowych na wsi – rolnicy mówią, że to o to chodzi – i używają bardzo nieparlamentarnych słów.
– Jak wygląda relacja deficytu budżetowego do długu publicznego?
– Realnie dochody budżetu, a zatem ograniczenie deficytu i zmniejszenie długu publicznego zapewnia tylko wysoki i stały wzrost PKB; tylko to może uratować gospodarkę przed dalszą zapaścią. Także gospodarkę polską. Dług publiczny kształtuje się w sposób naturalny – jest to prawidłowość wynikająca z matematycznych własności procesu tworzenia długu – jako relacja między deficytem a tempem wzrostu gospodarczego. Jeśli pierwszy oznaczymy jako a, a drugi jako b, to jest to po prostu ułamek: a/b. Tak więc, jeśli przy deficycie 3 proc. tempo wzrostu wynosi 5 proc., to dług dąży do 60 proc. produktu krajowego brutto, zgodnie z wymogami kryteriów z Maastricht – i stabilizuje się na tym poziomie. Jednak gdy przy tym samym wskaźnikudeficytu, tempo wzrostu PKB spadnie do 3 proc., to dług będzie nieuchronnie dążył do poziomu 100 proc. Cięcie deficytu nic tu nie da, bo jeśli dzieki cięciom deficyt zmniejszy się do poziomu 1 proc., to zwykle, z powodu zmniejszenia wydatków, nastąpi spowolnienie gospodarcze i tempo wzrostu też może spaść do 1 proc., a zatem dług znowu będzie dążył do 100 proc. PKB.
Zmniejszanie deficytu przez obniżanie wydatków jest zatem ryzykowne, bo spowoduje spadek tempa wzrostu. Na tym polega np. problem Włoch. No bo nawet jeśli obetną deficyt do 1 proc., a tempo wzrostu, i tak w Italii niskie, spadnie do 0,5 proc., to dług będzie "naciskał" tak, że może osiągnąć nawet 200 procent. A przy wysokim długu dodatkowym problemem stają się koszty jego obsługi, czyli spłacania odsetek od obligacji.
Forsowanie obniżania deficytu jako narzędzia poprawienia wiekości długu wynika z niezrozumienia istotnej kwestii. To prawda, że silne gospodarki mają niski deficyt i niski dlug, ale zależność w drugą stronę bynajmniej nie zachodzi: forsowanie obniżania deficytu (pan premier zapowiada zredukowanie go do 1%) nie da silnej gospodarki, może wręcz ją osłabić, bo finansowanie poprzez deficyt, czyli zamiast z przymusowych danin pożyczkami od społeczeństwa, może wzmacniać koniunkturę i pobudzać wzrost gospodarczy. Ważne jest tylko to, żeby państwo pożyczało u własnych obywateli, by z jednej strony ściągało nadmiarowe oszczędności, nie wchłonięte przez gospodarkę na realne inwestycje (a tak się dzieje, jeśli oprocentowanie obligacji jest niższe od kosztów kredytu), a z drugiej oferowało ludziom bezpieczną lokatę w papiery skarbowe. Ryzykowne jest natomiast pożyczanie za granicą, tego powinno się unikać jak ognia, uważam wręcz, że w skali europejskiej powinny zostać wbudowane w system ograniczenia dla pożyczania państw poza granicami własnych krajów.
Trzeba podkreślić, że najważniejsze jest pobudzanie koniunktury, czyli zwiększanie mianownika tej relacji a/b, ale expose nie przewiduje żadnych działań realnie ożywiających gospodarkę. I co za tym idzie, pomija sprawę zmniejszania bezrobocia, tworzenia szans dla młodego pokolenia. Co gorsza, wydłużenie wieku emerytalnego obu płci do 67 lat, jeszcze bardziej zdestabilizuje rynek pracy. Już dziś trudno o zatrudnienie zarówno młodym, jak i osobom powyżej 50 roku życia. Premier stwierdził, że miejsca pracy dla starszych nie przekładają się na miejsca pracy dla młodych. Powinien zwolnić swoich doradców, bo mu źle podpowiadają. Gdy stary kierowca odchodzi na emeryturę, jego miejsce może zająć młody. W innych zawodach może być inaczej, bo gdy doświadczony majster czy urzędnik przejdzie na emeryturę, to pewnie, że na jego miejsce nie przyjdzie młody po szkole, ale awansuje ktoś z doświadczeniem ten zwolni miejsce dla kogoś innego itd. i w efekcie ma niższych szczeblach struktury powstanie etat dla młodego absolwenta. Wydłużenie wieku emerytalnego przy wysokim bezrobociu zahamuje proces wymiany kadr i tworzenia miejsc pracy dla młodych, choć oczywiście nie ma tu bezpośredniego przełożenia.
Warto tu dodać kilka ważnych liczb (zawdzięczam je pani prof. Józefinie Hrynkiewicz, posłance w klubie Prawa i Sprawiedliwości, która referowała je na seminarium organizowanym przez marszałka Marka Kuchcińskiego). Przeciętne prognozowane trwanie życia noworodka urodzonego w 2009 r. w Polsce to dla płci męskiej 71,3 lat, dla dziewczynki 80 lat. Jeśli zatem panu premierowi jego niekompetentni doradcy podpowiedzieli, by forsował przedłużenie wieku emerytalnego do 67 lat, to mamy ofertę życia za składane na emeryturę pieniądze niezbyt długo, niecałe 5 lat. To, trzeba powiedzieć brutalnie, jest wysoce nieodpowiedzialne, doradcy pana premiera powinni czem prędzej wylecieć z roboty. Są to propozycje dobre dla innych krajów, na przykład Szwecji, gdzie ten przewidywany czas życia jest wyraźnie dłuższy (dla mężczyzn 79,4; dla kobiet 83,50, czy Wielkiej Brytanii (78,3 i 82,5). Przecietne trwanie życia jest w Europie Zachodniej o ok. 6-8 lat dłuższe dla mężczyzn i o ok. 3-4 lat dla kobiet.
Ale jest jeszcze jedna ciekawa informacja związana z tą kwestią: istotna jest nie tylko ilość lat życia, ale – życia w zdrowiu. Oto dla osób urodzonych w 2002 roku oczekiwane, czyli przeciętne dalsze trwanie życia w zdrowiu wynosi: w Polsce: 63,1 dla mężczyzn – 68,5 dla kobiet (podczas gdy w Niemczech, Szwecji, we Włoszech to ponad 71 lat dla mężczyzn i ok. 75 lat dla kobiet). Wydłużanie u nas wieku emerytalnego spowodowałoby zatem zmuszanie do pracy ludzi słabego zdrowia, którzy byliby przez to mało wydajni i stanowiliby tylko obciążenie dla pracodawców.
Polacy ciężko pracują, mają kiepski, bardzo kiepski, jeszcze pogorszony przez nieodpowiedzialne reformy systemu ochrony zdrowia, system opieki medycznej, forsowanie przedlużenia wieku emerytalnego jest w każdym razie nie na nasze realne warunki.
Według szacunków Eurostatu mężczyźni w Polsce przeżywają w zdrowiu (bez ograniczonej sprawności) 86 % długości życia, a kobiety 84 %. Potrzeby opieki i pomocy ludziom w wieku podeszłym mają złożony charakter. Typowym w wieku zaawansowanym kłopotom ze zdrowiem towarzyszą trudne problemy społeczne i ekonomiczne wpływające na stan zdrowia.
Słabo wykształceni doradcy pana premiera, którzy podpowiedzieli mu wydłużenie wieku emerytalnego, nie rozumieją, że przede wszystkim trzeba zmniejszyć bezrobocie do 5%, poprawić system opieki zdrowotnej – i dopiero wtedy można mówić o wydłużaniu wieku emerytalnego. Kraje, które wydłużają wiek emerytalny to są kraje o niskim bezrobociu.
– Rynki finansowe jednak dobrze zareagowały na expose premiera Tuska?
– Tak, to wystąpienie było jakby przeznaczone dla rynków finansowych, obliczone na ich uspokojenie, co do wypłacalności Polski za obligacje skarbowe. Ale państwo powinno zapożyczać się, czyli finansować swój deficyt przede wszystkim u własnych obywateli, czyli ściągać nadwyżkę oszczędności. Ale trzeba je tworzyć. By były oszczędności, najpierw muszą być dochody, ludzie muszą zarabiać. Dochód narodowy trzeba powiększać, a nie pomniejszać przez oddawanie za półdarmo polskich przedsiębiorstw „inwestorom” zagranicznym. W wyniku błędnej polityki jest u nas tak, że 50 mld dochodu narodowego jest transferowane za granicę, a państwo polskie odpożycza te pieniądze oferując obligacje, które „idą jak świeże bułeczki”, czyli są bardzo korzystnie, zatem wysoko, oprocentowane. A na tych finansowych rynkach zagranicznych panują zachowania stadne, rynki finansowe to ludzie, często słabo wykształceni ekonomicznie, czytają tylko gazety finansowe, które często też nie są zachwycające, jeśli chodzi o ekonomiczny profesjonalizm komentarzy. Reakcje stadne oznaczają, że dziś reakcja jest pozytywna, jutro lada pretekst wywoła panikę. Na razie na polskim rynku doskonale zarabiają na obrotach i na spekulacji. Tu konieczne są jakieś ograniczenia, chroniące przed atakami wielkich spekulantów na naszą walutę. Niestety, na to się nie zanosi, choć w UE coraz częściej słychać opinie o konieczności wprowadzenia takich ograniczeń, jak na przykład dla operacji krótkiej sprzedaży. Wolałbym, by expose pana premiera było nastawione nie na te rynki zagraniczne, lecz na polskich obywateli.
I jeszcze jedna refleksja, która nasunęła mi się w związku z pracą w Sejmie. Polska potrzebuje normalności w kwestii struktury i poziomu wynagradzania – to jest też kwestia tworzenia klasy średniej – o czym w ogóle zapomniano w niekompetentnie opracowanej koncepcji transformacji. Rządziło jakieś takie dziwne myślenie – lewicowe? Oto poseł pracujący gdzieś, jeśli został wybrany na posła przez wyborców, musi w Sejmie pracować społecznie (praca społeczna – to taki socjalistyczny wynalazek, za tzw. komuny mówiło się: dolar oparty jest na złocie, a złotówka na cynie – społecnym). Poseł, oczywiście, powinien się poświęcić pracy parlamentarnej, ale jego praca może polegać na przykład na składaniu raz w tygodniu pewnej liczby podpisów i wydawaniu poleceń pracownikom. Wynagrodzenie posła wynosi nieco ponad 9 tys., jeśli w swojej pracy otrzymuje tyleż samo, to jego wynagrodzenie z pracy zostaje odjęte od wynagrodzenia poselskiego, w efekcie pracuje w Sejmie za darmo.
To jest chore, to taki system wynikający z socjalistycznego, a nie rynkowego, właściwego gospodarce kapitalistycznej myślenia. Jeśli ktoś wykonuje jakąś pracę, to powinien za tę pracę zostać wynagrodzony zgodnie z jej wartością, z odpowiedzialnością, ale też statusem wykonywanego zawodu. Gdyby to rozumiano, to nie byłoby problemu z uwłaczającemu wynagradzaniu pracowników nauki, wynikającym z nieprzestrzegania ustawy, która miała regulować te kwestie (tzw. ustawa 1-1-2-3)[i]. Praca społeczna to nie jest fundament gospodarki kapitalistycznej, to scheda po socjalizmie. Dlatego wielokrotnie podkreślam, ze cała koncepcja naszej transformacji, niekompetentnie opracowana, nie uwzględniała tych najistotniejszych cech realnej gospodarki rynkowej, wynikających z aspektów strukturalnych, obracała się w sferze naiwnych wyobrażeń makroekonomicznych i że „jakoś to będzie”, rynek wszystko załatwi. Na to nałożyła się nieodpowiedzialność "odpowiedzialnych" za prywatyzację (dziwi mnie, że jeden z nich otrzymał wysoko płatną funkcję w Brukseli, a teraz mamy korupcyjne echo tej nieodpowiedzialności) i te nawarstwiające się strukturalne skutki, jak niedofinansowanie nauki, ochrony zdrowia. I umowy śmieciowe, o których będzie następny wpis.
[i] Niezorientowanym wyjaśnię. Wynagrodzenia podstawowe, etatowe, w nauce miały być w relacji do średniego wynagrodzenia w gospodarce, jako jego krotność: 1 dla asystentów i lektorów, 2 dla adiunktów, 3 dla profesorów. Gdy ustawę uchwalano, przedstawiciel ministerstwa finansów zaapelował, by ze względów technicznych zamiast „w odniesieniu do średniego wynagrodzenia”, wpisać „.. do kwoty bazowej”. To było oszustwo, które pozwoliło niekompetentnym urzędnikom dowolnie manipulować, a w efekcie ma miejsce stagnacja wynagrodzeń od 2005 r.