W Polsce nie chcemy euro – deklaruje aż 60 procent rodaków. Tak wynika z opublikowanych kilka dni temu badań CBOS. Euro ma zastąpić rodzimą walutę w ciągu najbliższych dwóch lat. Im bliżej tego terminu, tym mocniej kochamy złotówki.
Jeszcze kilka lat temu byliśmy euroentuzjastami, dziś eurosceptykami. Jeszcze kilka lat temu kochaliśmy UE, fetowaliśmy na cześć wejścia w szeregi Wspólnoty, byliśmy za wprowadzeniem euro w naszym kraju. Dziś średnio lubimy unię, nie świętujemy rocznic wejścia do niej i nienawidzimy euro – ale tylko na naszym terytorium. Na innych – a jakże – nadal kochamy.
Mamy złotówki, jesteśmy happy…
Dlaczego boimy się euro? Proste. Nie chcemy podzielić losu Grecji, Irlandii oraz Portugalii i znaleźć się na krawędzi bankructwa. Chcemy być jak Wielka Brytania (gdzie przywiązanie do funta jest mocniejsze niż wskaźniki ekonomiczne, które przemawiają za euro), Szwecja i Dania – mieć swoje, odrębne co nieco, odrobinę suwerenności – taką „małą wyspę szczęśliwości”. Boimy się drożyzny, wyższego bezrobocia i coraz mocniejszego zaciskania pasa. Nie chcemy być krajem z szyldem „wszystko za 5 złotych”, w tym chleb, masło, paliwo i cukier. Nie chcemy być jeszcze biedniejsi niż jesteśmy. Dumą zaś napawa nas fakt, że w obliczu kryzysu w sąsiednich państwach, my nadal jesteśmy „nad kreską”, że to właśnie do nas wszyscy przyjeżdżają na zakupy, że to u nas jest tak fajnie i różowo. Uważamy się za szczęściarzy, bo wciąż mówi się o coraz większej biedzie w tych krajach, które przyjęły wspólną walutę, a mianowicie – Hiszpanii, Włoszech, Portugalii. Ba, sugeruje się nawet totalną nędzę w Słowacji. W tej sytuacji nikogo nie dziwi, że nie chcemy euro ani w sklepie, ani w banku. Kochamy swoją złotówkę i właśnie w tej walucie nadal chcemy otrzymywać najniższe krajowe pensje i głodowe emerytury. Brać wysoko oprocentowane kredyty w banku i ledwo wiązać koniec z końcem. Byle w złotówkach. Bo po co zmieniać to – co, jako tako funkcjonuje? Przecież zawsze może być gorzej.
Wydaje nam się, że po przyjęciu euro instytucje narodowe i mocarstwa unijne będą nam – krajowi bohaterów, liderów i autorytetów – narzucały politykę gospodarczą. Wierzymy, że właśnie słaba złotówka ratuje naszą gospodarkę napędzając eksport towarów. Euro zaś spowolni ten proces, bo wówczas nasz kraj nie będzie tak atrakcyjny dla przedsiębiorców jak obecnie, a dokładając do tego wszechobecną biurokrację, wysokie podatki i koszty utrzymania przedsiębiorstwa – ucieczka inwestorów gwarantowana.
Jest pięknie. To dlaczego płaczemy?
Jesteśmy tak bardzo na „nie” dla euro, że nie przyjmujemy żadnej argumentacji na „tak”. Nie chcemy wiedzieć, że ceny w Słowacji wcale nie wzrosły po wejściu euro, tylko ceny w Polsce stały się dla naszych południowych sąsiadów niezwykle atrakcyjne. Według wskaźników Mellera i Soltzberga (The Economist) słowacka gospodarka szybuje w górę jak szalona. Jak widać – można współżyć z euro i to całkiem nieźle.
A my nadal nie chcemy wiedzieć, że nasza waluta ulega deprecjacji w stosunku do euro, które rośnie w siłę. Nie wierzymy, albo nie chcemy wierzyć, że poziom życia w strefie jest zdecydowanie wyższy niż nasz. „Biednych” Hiszpanów, Włochów, Portugalczyków stać na mnóstwo rzeczy, o których my, mieszkańcy zielonej wyspy dobrobytu, możemy jedynie pomarzyć.
Nie dopuszczamy myśli o tym, że prawie wszystkie artykuły elektroniczne, płyty, sprzęt fotograficzny czy odzież wciąż drożeją tylko dlatego, że nie mamy euro, które ustabilizowałoby cenę importową. Sąsiedzi zza miedzy wykorzystują naszą walutę kupując u nas wszystko o 30 procent taniej niż rok temu. A my – „bogaci”, z sakwą złotówek w ręku, płaczemy nad cenami. Jesteśmy bowiem, póki co, targowiskiem Europy. Czy to powód do dumy?
Grecja – kolejne państwo stawiane jako spektakularny przykład upadku gospodarki po wprowadzeniu euro. A jaka jest prawda? Taka, że upadłaby tak samo bez europejskiej waluty. Czyż nie było tak, że aby wejść do strefy, Grecy „ociupinkę” zmanipulowali wskaźniki makroekonomiczne z kryteriów konwergencji? Dziś widać tego efekty.
Nowe, ale bez pośpiechu
A może śladem naszych południowych sąsiadów dajmy euro szansę? A przynajmniej pochylmy się nad nim. Wchodząc do unii Polska zobowiązała się do przyjęcia wspólnej waluty, więc wcześniej czy później czekają nas zmiany. To czy stracimy, czy nie – zależeć będzie w głównej mierze od hojności naszego rządu i negocjacji z unią. No i oczywiście aktualnego kursu euro w trakcie wejścia do strefy.
Jakie korzyści mogłaby przynieść wspólna waluta? Najbardziej wymierną jest eliminacja kosztów transakcji zawieranych przez eksporterów i importerów, czyli mniejsze koszty dla firm. Kolejną zaletą byłaby zatrzymana aprecjacja złotówki, czyli uniemożliwienie jej wzrostu, dzięki czemu rosłaby dość szybko produkcja eksportowa. Dla nas, zwykłych zjadaczy chleba, najistotniejszą zmianą na korzyść byłyby niższe stopy procentowe i znacznie łatwiejszy dostęp do kredytów w banku.
Jednak, by nie dopuścić do klęski gospodarczej takiej jak w Irlandii, Grecji czy Portugalii, nie wolno nam przyjąć euro z nieprzygotowanym budżetem. Wtedy bowiem, jakiekolwiek kłopoty mogą zmienić się w katastrofę. Dziś nie jesteśmy jeszcze na to gotowi. Może kiedyś, a może nigdy nie będziemy. Ale nie spieszmy się, poczekajmy.
Póki co, Polska jest w grupie sześciu państw spoza strefy, które zgłosiły chęć uczestnictwa w pakcie Euro Plus. Zdecydowały się też na to Dania, Litwa, Łotwa, Rumunia i Bułgaria. W sumie 23 unijne państwa. Pakt przewiduje, że każdego roku państwa te będą zobowiązywać się do działań w zakresie zatrudnienia, stabilizacji finansów czy zwiększenia innowacyjności.
swiat pedzi gdzies z wywieszonym jezykiem, ale czy w dobrym kierunku? Lepiej sprawdz. Masz przeciez swój jezyk. Bogaty smak zycia podpowie ci, dlaczego warto sie zatrzymac i spojrzec na wszystko z dystansu.