– Z godnością. Jestem do tego stworzona. Czuję się jak słonica salonowa. Wchodzę na jakieś spotkanie, bankiecik i od razu wiem, gdzie jest najlepsze jedzonko. Mam do tego nosa. Nie interesują mnie jakieś tam kanapeczki, tylko od razu przechodzę do golonek, kotletów, takich wie pan, konkretów.
– Jak pani zapamiętała dzień 10 kwietnia 2010 r.?
– 10 kwietnia? No tak. Była ta katastrofa. No cóż, tragedia. Mąż mówił, że kiedyś prezydent Kaczyński gdzieś poleci i nie doleci. I tak się stało. Nie wiem, czy Bronek jakimś prorokiem jest? On był w tym dniu bardzo spokojny. Trochę mnie to może dziwiło, bo przecież czekało go nagle przejęcie tylu obowiązków, takiej odpowiedzialności. Sprawiał wrażenie jakby był do tego przygotowany.
Pamiętam jeszcze, że na pewno bardzo przeżywał informację, że jednak pan prezes Jarosław Kaczyński nie był w tamtym samolocie. I też to, że pan Jacek Sasin nie poleciał.
– Ale dlaczego to akurat tak mocno zirytowało pana pRezydenta?
– Nie bardzo potrafię na to pytanie odpowiedzieć, ale wydaje mi się, że to chyba skomplikowało wydawać by się mogło prostą już sytuację. Ale wiedziałam, że mąż sobie poradzi nawet z takimi problemami.
– Czy mąż już od 10 kwietnia był przekonany, że może w obliczu takiej narodowej tragedii, niejako po trupach, kandydować w wyborach prezydenckich? Nie miał wątpliwości?
– Absolutnie żadnych. Codziennie spotykał się z różnymi ludźmi, którzy utwierdzali go w tym, by startował, bo wygrał prawybory w PełO i na pewno nie będzie lepszego prezydenta. Zresztą wszyscy wiedzieliśmy, że po prezydencie Kaczyńskim już nie może być gorszego. Najbardziej zresztą przekonywał go i wspierał jego wieloletni przyjaciel gen. Dukaczewski. Mówił nawet, żeby się nie martwił, gdyby Kaczyński wstępnie prowadził o kilka punktów, bo głosy będą liczyć zaufane osoby.
– Co to znaczy zaufane?
– No wie pan. Najczęściej byli to ludzie ze wsi, żeby się nie rzucali w oczy, a jednocześnie kojarzeni przez swych znajomych jako w porządku. Tacy do rany przyłóż. Z zasadami!
– Kiedy już oficjalnie pani mąż został pRezydentem, to pani została pierwszą damą. Jak pani to przyjęła?
– Z godnością. Jestem do tego stworzona. Czuję się jak słonica salonowa. Wchodzę na jakieś spotkanie, bankiecik i od razu wiem, gdzie jest najlepsze jedzonko. Mam do tego nosa. Nie interesują mnie jakieś tam kanapeczki, tylko od razu przechodzę do golonek, kotletów, takich wie pan, konkretów. Z kimś tam porozmawiam, coś mądrego powiem o pogodzie i jest świetnie.
Lubię dobrze zjeść od małego. Dobre jedzenie zawdzięczam mym rodzicom. Wiedzieli, gdzie pracować, by dzieciom zapewnić godziwe życie. Fakt, że zdarzało się nieraz, że zamiast schabowego musiałam jeść karkówkę lub łopatkę albo zamiast śląskiej jakieś parówki. Ale dało się z tym jakoś przeżyć.
Zresztą powiem tu panu, że u mnie w rodzinie to są od pokoleń takie mięsożerne tradycje. Dziadkowie zajmowali się rzeźnictwem. Niestety, moja babcia Estera Rojer, przesadziła z geszeftem w czasie II wojny światowej. Chyba miała przy sobie za dużo kiełbas i rzuciła się w oczy Niemcom. No i ją rozstrzelali. Za pazerna była.
– Tak. Ale to pani upodobanie do jedzenia nie kłóci się z etykietą?
– Panie, jaką etykietą. Przecież my teraz z mężem światowi ludzie jesteśmy. Etykiety mamy zawsze schowane pod ubraniem. Przecież jakby takie coś wystawało, to dopiero byłaby wiocha. Hi, hi…
– A czy te 10-go każdego miesiąca manifestacje pod Pałacem Prezydenckim uznaje pani za konieczne, potrzebne w ogóle? I jak pani ocenia gaszenie palących się jeszcze zniczy i szybkie sprzątanie przez służby porządkowe?
– Oczywiście, że to jest zbędna manifestacja polityczna. Przecież nasi przyjaciele Rosjanie wszystko już wyjaśnili. Po co więc ten cały zgiełk i upolitycznianie tej katastrofy. Moi rodzice zrobiliby z tym porządek. Specjalizowali się przecież w uciszaniu takich wichrzycieli, anarchistów, awanturników i faszystów.
Co do gaszenia zniczy, to świetnie ocenił to ostatnio nasz wybitny doradca i historyk -prof. Nałęcz. Słusznie powiedział, że przecież na cmentarzach nikt zniczy nie gasi, a Pałac Prezydencki jest miejscem pracy i nie ma tu miejsca na takie patriotyczne wygłupy.
– Skąd wziął się pomysł, by objąć honorowym patronatem akcję „Adopcja po polsku” i to wespół z panią Krzywonos?
– Byłam kiedyś jako gość w domu dziecka i zobaczyłam te dzieciaki jak z wytęsknieniem patrzyły przez okna, mając pewnie nadzieję, że może jakieś z rodziców przyjechało albo też krewny. Takie smutne oczy miały. Tylko nie wiem dlaczego wszystkie uciekły do swych sal, gdy weszłam do środka i mnie zobaczyły. Pewnie „borowiki” je przestraszyły. Ale się przyzwyczają.
Czemu z Henryką? Jesteśmy do siebie podobne i nadajemy na tych samych dużych falach….
– …..wysokich….
– ….a co za różnica. Wysokie czy duże, to to samo. I wie pan, tak sobie pomyślałyśmy, że w naszych ramionach te dzieci wyglądałyby na takie bardziej samotne, drobne i zagubione. Taki przekaz medialny.
– Czy nie było pani trochę dziwnie, gdy mąż popełnił takie oczywiste błędy ortograficzne w ambasadzie Japonii?
– Nie, u niego to normalka, tylko ludzie się jeszcze nie przyzwyczaili. Jak pisał te raporty czy meldunki dla tych swoich tajnych chłopaków, to tak zawsze w pośpiechu i jak były błędy, to oni mu nigdy nie zwracali uwagi. I tak już zostało. Z nauką nie miał problemów, bo zawsze ktoś za niego coś robił. Magisterkę nawet to mu trochę pomógł mój ojciec i tak jakoś wyszło.
A słowo „bul”, to myślę, że mąż celowo tak napisał, żeby dać wyraz otwartości i rozległości swego współczucia, bo jakby było „ból”, to współczucie byłoby jakieś takie zamknięte, ograniczone.
– Dziękuję za rozmowę.
Wywiad przeprowadził szerzej jeszcze nieznany Antoni Nazgulek, dziennikarz kolorowego magazynu „Nie mogę żyć bez Siebie”.
Czem sie dzieje, ze lud, co tyle ukochal ziemie swoja, który na jej oltarzu zlozyl tyle ofiar i poswiecen (...)czem sie dzieje,ze naród taki przyszedl do upadku? K. Libelt O milosci ojczyzny