Bez kategorii
Like

Dziewięciu wspaniałych

21/11/2011
483 Wyświetlenia
0 Komentarze
17 minut czytania
no-cover

Numerem jeden w roku 1953 nie mógł być bowiem zawodnik odziany w narodowe barwy, nawet jeśli były one odwrócone do góry nogami.

0


 Po wydarzeniach, które tu opiszę pozostały wspomnienia, krótka seria znaczków pocztowych i plakat zapowiadający wyświetlane w kinach relacje filmowe z zawodów. Był to bowiem czas kiedy nie było jeszcze w Polsce telewizji. Zanim przejdziemy do głównych bohaterów przyjrzyjmy się temu filmowemu plakatowi. Szarobury w tonacji obrazek, kilka białych plam i wyraźnie zaznaczona biało-czerwona sylwetka zawodnika walczącego tyłem. I ta tabliczka z numerem dwa na linach ringu, tak jakby na złą wróżbę przyczepiona tuż za plecami tego faceta w czerwonej koszulce i białych spodenkach. Autorem plakatu jest Tadeusz Trepkowski, artysta z polskiej szkoły plakatu, który tworzył przez cały prawie PRL. Jego dzieła byłyby pewnie nawet dziś rozpoznawane przez wielu z nas. Miały zwykle wymowę antywojenną i internacjonalistyczną. W plakacie zapowiadającym to wydarzenie był jednak artysta dość oszczędny, ograniczył się do tej czerwonej plamy i tabliczki z numerem dwa. Nie sądzę, by był to przypadek. Numer dwa oznacza na plakacie oczywiście drugą rundę walki, ale może być także interpretowany inaczej.

 

Numerem jeden w roku 1953 nie mógł być bowiem zawodnik odziany w narodowe barwy, nawet jeśli były one odwrócone do góry nogami. Numerem jeden mógł być wtedy tylko pięściarz z kraju zwanego Krajem Rad, gdzie władza pomagała sportowcom rozwijać talenty i chroniła ich przed złym wpływem pieniądza oraz zagranicznych menadżerów. Przez to właśnie zawodnicy ci mieli największe szanse na zwycięstwo w każdych sportowych zawodach, które rozgrywały się na wschód od Łaby. Szanse jednak to jedno, a ich realizacja to drugie. Sport to sport i nawet gdy sędzia ustawi mecz pozostaje spory zapas na tak zwane niespodzianki czyli na inwencję przeciwnika. Ta zaś bywa nieograniczona.

 

Popatrzmy więc co stało się w majowe dni roku 1953, osiem lat po zakończeniu wielkiej wojny, w czasie kiedy lasy pełne były jeszcze partyzantów z ukoronowanymi orłami na czapkach, a miasta pełne tajniaków w gumowych płaszczach nie zdejmowanych nawet w czasie największych upałów.

 

Zacznijmy od przestawienia naszych bohaterów. Oto oni; Zygmunt Chychła, Gdańszczanin, były żołnierz Wermachtu, który uciekł do polskiej armii we Włoszech, w roku 1953 ma już zaawansowaną gruźlicę, ale jest tak dobry technicznie, że trenerzy, w tym wielki Feliks Stamm, oszukują chłopaka, że jest prawie zdrowy, a jego choroba cofnęła się. Chychła będzie walczył więc z wielką dziurą w płucach nic to tym nie wiedząc. Ekipa nie może z niego zrezygnować. Sport mimo oczywistej zależności państwa od Moskwy jest traktowany serio. Walka to walka i musi się toczyć aż d zwycięstwa. A wygrać chce każdy.

 

Józef Kruża, przez cały czas trwania turnieju był przygnębiony i smutny. Jego żona jest w ciąży i leży w szpitalu. To powikłana ciąża i lekarze nie dają kobiecie i dziecku wielkich szans. Kruża milczy i walczy. Dojdzie do finału i spotka się tam z wielkim Zasuchinem. Wielkim fizycznie i wielkim poprzez swoją sławę człowieka demolującego przeciwników.

 

Bogdan Węgrzyniak, najcięższy z zawodników, do finału doszedł ze złamanym kciukiem. Nie powiedział o tym nikomu i wszedł na ring ze świadomością, że zawodnik radziecki, Litwin Algidras Socikas walczył będzie dwoma rękami, a on tylko jedną.

 

Byli także inni; Bogdan Stefaniuk, Aleksy Antkiewicz, Tadeusz Grzelak, Leszek Drogosz i Henryk Kukier. Wszystkimi opiekował się Feliks Stamm.

 

Zawody, które tu opisuję to oczywiście mistrzostwa Europy w boksie rozgrywane w Warszawie w roku 1953, w maju, w hali, która dziś nosi nazwę Mirowskiej, a wtedy nazywała się halą Gwardii. W pogruchotanej pięściami wojny Warszawie hala Gwardii była jednym z nielicznych całych i mogących pomieścić dużą liczbę ludzi budynków. Sportowcy, którzy przybyli na mistrzostwa zakwaterowani zostali w jedynym ocalałym, hotelu, który i wtedy i przezwoją i nawet dziś nosi nazwę „Polonia”.

 

Hotel zachował wszelkie przedwojenne standardy i zawodnicy obcych państw nie mieli na co narzekać. Trochę inaczej sprawa wyglądała w hali gdzie rozgrywano zawody. Trybuny wypełnione były tajniakami, co dało się zauważyć gołym okiem, na ścianach wywieszono hasła wzywająca do walki o pokój i socjalizm, był nawet biały gołąbek pokoju z gałązką oliwną w dzióbku. Mimo starannych przygotowań organizatorów, na salę dostało się bardzo wielu młodych ludzi określanych w ówczesnej prasie jako element bikiniarski i wywrotowy. Chłopaki w malowanych ręcznie krawatach, w butach na słoninie i idiotycznych, zwężanych ku dołowi spodniach, siedzieli na trybunach i czekali na chwilę kiedy zawodnicy reprezentujący Polskę wejdą na ring.

 

Mistrzostwa Europy wywoływały tak silne emocje wśród mieszkańców stolicy, że władze zdecydowały się na nagrywanie poszczególnych walk, a następnie emitowanie ich na drugi dzień przed seansami filmowymi. Tę właśnie atrakcję reklamował plakat Tadeusza Trepkowskiego.

 

Wszystko co dało się podporządkować propagandzie zostało jej podporządkowane i wykorzystane. Prasa, radio, i działacze sportowi mogli mówić jedynie o bezwzględnej przewadze drużyny radzieckiej i radzieckiej szkoły boksu. Publiczność była pilnowana przez facetów w gumowych płaszczach, a kiedy ci nie radzili sobie z wyłapywaniem co bardziej aktywnych kibiców ustawiony na trybunie reflektor oświetlał punktowo tych młodzieńców, którzy najgłośniej darli się; bij ruska, bij ruska. Trzeba oddać sprawiedliwość tym bohaterskim chłopcom i stwierdzić, że niewiele to pomagało. Doping był po prostu wstrząsający. Hala ryczała wprost ze szczęścia po każdym zwycięstwie Polaka odreagowując w ten sposób horror wojny, okupację, najazd bratniej armii ze wschodu i wszystkie w ogóle upokorzenia jakich kraj i jego poszczególni obywatele doznali w ciągu ostatnich dziesięciu lat.

 

Już po pierwszych spotkaniach w ringu jasne było, że całe mistrzostwa podporządkowane są jednej tylko sprawie – zwycięstwu Polski nad ZSRR. Każdy to rozumiał, chyba nawet faworyt drużyny angielskiej Welles. Na pewno rozumieli to kibice, wśród których wielu było takich co niedawno jeszcze ukrywali się w lesie. Rozumieli to także zawodnicy, chory na gruźlicę Chychła, Kruża, któremu powiedzieli, że umrze jego żona i dziecko i Węgrzyniak,

który w spotkaniu z Hermannem Schreibauerem złamał sobie kciuk. I reszta także, z Feliksem Stammem zwanym Papą na czele. Tego zwycięstwa oczekiwali od nich nie tylko kibice, ale wszyscy ludzie w Polsce świadomi, że kraj oddano w pacht czerwonym i nie ma od tego żadnej ucieczki, potrzebowali go przede wszystkim zaś ci, którzy o boksie i w ogóle o sporcie nie mieli najmniejszego wyobrażenia. I oni, ci drobni, wychudzeni, chłopcy trenujący na co dzień w brudnych i śmierdzących salkach razem ze swoim trenerem, dziwnym facetem, który miał w sobie coś z chodzącego po podwórku koguta, postanowili im to zwycięstwo dać.

 

Pierwsza finałowa walka, którą stoczył Kruża z reprezentantem Czechosłowacji Franciszkiem Majdlochem nie wywołała większych emocji, cieszono się z medalu, ale czekano na finały polsko-rosyjskie.

 

Zenon Stefaniuk startujący w wadze koguciej pokonał w pierwszym takim finale Borisa Stiepanowa. Nikt dziś już nie pamięta tego znakomitego pięściarza, po nim przyszli inni, równie wielcy, których nazwiska mocniej wryły się w pamięć kibiców. Stefaniuk uważany był za znakomitego technika, jego sława jednak zbladła przy takich mistrzach jak Grudzień czy Szczepański. Wtedy jednak zdobył złoty medal. Zdobył go walcząc czysto, wyprowadzając kilka morderczych kontrataków i pokazując wszystkim na trybunach i wszystkim w kraju jak wygląda prawdziwy, uczciwy boks.

 

Kolejnym finalistą był Kruża. W czasie trwania mistrzostw dowiedział się, że jego żona co prawda będzie żyła, ale synek zmarł. Zygmunt Kruża pochował dziecko i wrócił na ring. W finałowej walce stanął naprzeciwko niego Aleksander Zasuchin. Mając w pamięci niedawne walki Zasuchina widownia zamilkła. Czekano co będzie i nikt chyba, włącznie z samym Stammem nie wierzył w to, że Kruża poradzi sobie z Rosjaninem. To co stało się wtedy na ringu, w finałach wagi piórkowej nazwano by dziś pewnie odreagowaniem stresu i silnych, negatywnych emocji, wtedy nikt nie zastanawiał nad psychologicznymi aspektami walki. Kruża stanął na ringu po czym zdemolował Zasuchina nie dając mu najmniejszej szansy na zwycięstwo. Wiele lat później Bogdan Tomaszewski napisał, że Kruża zachowywał się w ringu tak jakby pędził przez wąwóz Somosierra. Trwało to trzy rundy i przyniosło mu złoty medal.

 

Złoty medal zdobył także Leszek Drogosz walcząc w finale z Irlandczykiem Terence’m Milianem.

 

Wśród partyjnych działaczy nastrój nie był wesoły. Oto na oczach całego kontynentu polscy pięściarze biją bez opamiętania pięściarzy radzieckich wychowanych przodującym ustroju i nic z tym nie można zrobić. Nie pomaga nawet zawierzony w hali Gwardii gołąbek pokoju wycięty z tektury. Nie pomaga właściwie nic, a trzeba coś robić, bo sport sportem, a nie wiadomo jak na to wszystko zareagują towarzysze z bratniej partii.

 

Kiedy na ring wszedł Chychła, który był zdecydowanym faworytem Stamm był spokojny. Chychła miał przeciwko sobie Szczerbakowa, który także był faworytem, ale trzy rundy walki z Chychłą pokazały, że farbowanym. Technika i szybkość Zygmunta Chychły nie pozostawiały sędziom żadnych wątpliwości, a towarzyszy partyjnych odzierały z ostatnich złudzeń. Było to bolesne, tak bolesne, że tuż po zwycięstwie zarażonego gruźlicą Gdańszczanina nad zawodnikiem radzieckim, działacze złożyli w kierownictwie zawodów ustny protest. Stało się to w pięć minut po gongu i wywołało sporą konsternację. Wygrywa Polak, a Polacy składają protest. Po pierwsze i ostatnie – nie Polacy, a komuniści i nie protest, a błaganie o życie. Wiedzieli bowiem dokładnie ci panowie do czego posunąć mogą się towarzysze z zaprzyjaźnionej partii komunistycznej, kiedy okaże się, że radziecka szkoła boksu wcale nie jest tak świetna jak to opisała swego czasu „Prawda”. Dziwny ów protest nie dotyczył bynajmniej postawy Chychły w ringu, ale usunięcia spośród sędziów przedstawicieli demokracji zwanej ludową, a to ze względu na ich niski poziom ogólny i słabą znajomość reguł sportu, który mięli oceniać. Nic to nie pomogło. Chłopcy Stamma szli dalej. Pietrzykowski zdobył brąz w lekkośredniej, Grzelak srebro w półciężkiej, Antkiewicz brąz w lekkiej.

 

Kiedy doszło do finałowej walki Węgrzyniaka nikt nie wiedział, że ma on złamany kciuk. Publiczność szalała, a Węgrzyniak bronił się przed Socikasem jak umiał, nie chcąc psuć chłopakom popołudnia, a i pewnie najbliższych dni, które wypełnione były radością ze zwycięstw. Przegrał, ale wywalczył srebrny medal.

 

Warszawa i kraj oszalały ze szczęścia. Nie było w tamtych dniach ważne, że miasto stoi w ruinie, że nie ma chleba, że trzeba pracować ponad siły. Liczył się sukces.

 

Tygodnik „Tempo” uczcił dziewięć polskich medali w tym pięć złotych w charakterystyczny dla tamtych czasów sposób. „Wielki sukces radzieckiej szkoły boksu” krzyczał czerwony tytuł na pierwszej stronie. Pod spodem zaś, małymi litrami napisane było; 5 złotych medali dla Polski.

Tekste jest fragmnetem książki "Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie". Dostępnej na stronie www.coryllus.pl

0

coryllus

swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy

510 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758