Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem 1 listopada budził we mnie uczucie zazdrości. Może nawet dobrze skrywanej, ale jednak. Wyjście na cmentarz, i obserwowanie ludzi krzątających się wokół grobów swoich przodków, budziło we mnie, i nie tylko we mnie, przejmujące poczucie braku tego, co najbardziej wiąże każdego z jego Małą Ojczyzną.
Na Śląsku urodziłem się pierwszy w całej rodzinie. Wiadomo, nikt znad Pełtwi nie przywoził kości przodków – prócz niemieckich domów wysiedleńcy otrzymali więc poniemieckie cmentarze.
Z roku na rok obserwowałem, jak powolutku znikają stare, datowane co najwyżej na 1946 rok, nagrobki, a w ich miejsce pojawiają się nie dość, że normalnie pisane, to na dodatek normalnie brzmiące nazwiska. Czasem tylko wystarczyła zmiana liter.
.
Cała dzielnica była taka.
Nawet proboszcz miejscowej parafii był ze Lwowa.
Czy może więc dziwić, że kiedy tylko podczas kolędy trafiał do tych, których znał, siedział u nich często długie godziny.
A że znał praktycznie każdego w swojej parafii…
.
Aż wreszcie i ja pochowałem kogoś.
Potem jeszcze…
Teraz idąc na cmentarz wiem, że ta ziemia, po której stąpam, jest teraz ziemią, w której leżą kości moich przodków.
I moich przyjaciół.
I że kiedyś, może już jutro, a może za czterdzieści lat, również mnie przygarnie.
Moja córka będzie miała więc na cmentarzu już trzy pokolenia.
To właśnie jest jej Mała Ojczyzna.
I moja.
.
Niemcy określają to jednym słowem:
Heimat.
Nie potępiajmy tego, bo przecież nie o język tutaj chodzi.
Raczej postarajmy się zrozumieć, ze z Małych Ojczyzn składa się ta Jedna.
3.11 2015