Dziedzice w polityce
30/06/2011
457 Wyświetlenia
0 Komentarze
13 minut czytania
Na 17 przykładach z Trzeciego Świata widać jak republiki ciążą w stronę de facto dziedzicznych monarchii i jak łatwo w majestacie prawa degeneruje się demokracja. Władza nie tylko wciąga, ale najwidoczniej musi się opłacać…
O POLITYCE INACZEJ
Dziedzice w polityce
Nie tylko Polska idzie w tym roku do wyborów. Tegoroczny kalendarz polityczny jest wyjątkowo zapełniony na całym świecie. Na tym tle warto zauważyć ciekawe i coraz bardziej uniwersalne zjawisko – zawężanie oferty wyborczej do członków rodzin rządzących. Czyli kolejny przejaw degeneracji demokracji.
Jednym z deklarowanych celów obecnej fali kontrolowanych rewolucji w krajach arabskich jest odrzucenie skorumpowanych i despotycznych reżimów, w których dożywotni władcy udający wciąż na nowo obieranych prezydentów trzymaja władzę także dla dynastii swoich następców. Obalony po 30 latach „faraon” Hosni Mubarak szykował na swego następcę swego syna Gamala. Panujący w Syrii prezydent Baszir Assad jest synem poprzedniego prezydenta Hafeza Assada. Walczący o zachowanie władzy po 42 latach rządów groteskowy władca Libii Muammar Qaddhafi miał plany osadzić po sobie jednego ze swych synów, prawdopodobnie Seifa, który niedawno zginął w czasie NATO-wskich nalotów na Trypolis razem z trójką swych dzieci.
Jednakże dziedziczenie władzy może mieć – i coraz częściej ma – o wiele bardziej „demokratyczną” postać: wyborcy chcą tego sami. Dla czystości formy pominę przykłady – całkiem liczne zresztą – z krajów bardziej zaawansowanych a więc i skomplikowanych ustrojowo, w tym i Polski. Sięgnijmy do prostszych przykładów z Trzeciego Świata i do ustrojów, gdzie władza, także pochodząca z wyborów, w zasadzie skupia się w jednym ręku.
W Azji ton demokracji długo nadawała pechowa rodzina Gandhi piastując w Indiach dynastyczne stanowisko premiera. Zaczęło się od Jawaharlala Nehru, potem przeszło w wyborach na jego córkę Indirę Gandhi, a po jej zamordowaniu (przez Sikhów) na jej syna Rajiva, który zresztą też został zamordowany (przez Tamilów). Saga tej rodziny jest często porównywana z ponurą historią rodziny Kennedych w USA. W Azji córki i żony są od dawna uznanym naturalnym następstwem swych ojców i mężów, i właściwie tylko tak przedostawały się dotąd do władzy, najczęściej po ich zamordowaniu, zwykle wprowadzając na jej szczyty nieco więcej spokoju i studząc atmosferę gwałtownych walk frakcyjnych. Początek tej tradycji dała pani Sirimavo Bandaranaike, trzykrotny premier Sri Lanki, wdowa po pierwszym premierze Sri Lanki Solomonie Bandaranaike, a na dodatek jeszcze matka późniejszej pani prezydent Chandriki Kumaratungi.
Inny przykład to pani Benazir Bhutto dwukrotna premier Pakistanu, córka skazanego i straconego prezydenta Pakistanu Zulfikara Ali Bhutto (potem sama zamordowana, czym utorowała drogę do obecnej prezydentury swego męża Asifa Alego Zardari). Jeszcze inny przykład to pani Megawati Sukarnoputri (co znaczy po prostu „córka Sukarno”), wybrana na prezydenta Indonezji przez pamięć swego wybitnego ojca, pierwszego prezydenta niepodległej Indonezji. Trzymając się przykładów z krajów muzułmańskich trzeba również wymienic panią Hasinę Wajed, premier Bangladeszu, córkę pierwszego prezydenta tego kraju szejka Mudżibura Rahmana.
Obecny prezydent Filipin Benigno Aquinojest z kolei synem pani Corazon Aquino, będącej prezydentem tego kraju jako wdowa po znanym opozycjoniście po obaleniu skrajnie skorumpowanej dyktatury Ferdinanda Marcosa. Nie są to jeszcze wszystkie przykłady tej azjatyckiej tradycji, bardzo kobiecej i na ogół powszechnie postrzeganej jako politycznie pozytywnej.
Nowy model nepotycznej demokracji szerzy się jednak ostatnio głównie w Ameryce Łacińskiej. W wyborach prezydenckich w Peru 10 kwietnia 2011 roku wystąpiło pięcioro kandydatów idących łeb w łeb niemal do ostatniego dnia: rewolucyjny populista i kumpel Chaveza Ollanta Humala, pupil Waszyngtonu i b. prezydent Alejandro Toledo, jego b. premier i bankier Pedro Pablo Kuczynski, b. burmistrz Limy Luis Castańeda oraz pani Keiko Fujimori. Ta ostatnia przeszła do drugiej tury i miała spore szanse na zwycięstwo w czerwcu, chociaż jej jedynym atutem jest nazwisko. Jest ona bowiem córką b. prezydenta Peru Alberto Fujimori, naturalizowanego Japończyka, wsadzonego przez przeciwników na 25 lat do więzienia za korupcję i nadużywanie praw człowieka, choć podobno jest to zwykła zemsta i zarzuty są mocno naciągane. On sam nie może w tej sytuacji kandydować, ale jego córka, która walczy o jego uwolnienie, wykorzystała wciąż dużą popularność swego ojca wśród Peruwiańczyków, który zdecydowanymi posunięciami uwolnił ten kraj od terroru maoistów ze Świetlistego Szlaku. Siedzi zresztą w tym samym więzieniu, co pojmany i skazany za jego rządów przywódca terrorystów, niejaki Guzman. I chyba posiedzi jeszcze długo, bo ostatecznie jednak pani Fujimori przegrała o włos z Humalą.
Rodzinne koneksje mają coraz większe znaczenie w wyborach również w innych krajach latynoskich. Obecna prezydent Argentyny, Cristina Fernandez, objęła w roku 2007 władzę po swym mężu, którym był prezydent Nestor Kirchner. Prawdopodobnie on sam znowu zastąpiłby ją w wyborach, które odbędą sie w tym roku, gdyby nie to, że zmarł nagle w październiku 2010. W tej sytuacji pani Fernandez będzie musiała ponownie kandydować sama, a jej doradcą politycznym będzie zapewne ich syn. Przeciwko nim prawie na pewno stanie w wyborach Ricardo Alfonsin, którego ojciec Raul Alfonsin był prezydentem w latach 1980-ych.
Wybory prezydenckie w Gwatemali odbędą się we wrześniu. Już teraz pierwsza dama Sandra Torres zdecydowała się na zawiły i kosztowny rozwód, aby móc ominąć konstytucyjny zakaz kandydowania przez członków rodziny prezydenta. Ten sam rozdział gwatemalskiej konstytucji może jednak utrudnić kandydowanie jednej z jej najbardziej prawdopodobnych rywalek, pani Zury Rios Montt której tata, gen. Jose Efrain Rios Montt był krwawym dyktatorem tego kraju w latach 1982-83. Bez rozwodu może jednak kandydować jeszcze w tym roku żona prezydenta Daniela Ortegi w Nikaragui, ponieważ on sam nie poważy sie chyba zrobić tego po raz trzeci, gdyż byłoby to wbrew konstytucji. Wieść gminna niesie, że także trzykrotny prezydent Dominikany Leonel Fernandez, aby jeszcze w tym roku załapać sie na de facto czwartą kadencję prawdopodobnie posłuży się również własną żoną.
Tendencja ta ma szanse utrzymać się w Ameryce Łacińskiej także w następnych latach. W Kostaryce niejaki Rodrigo Arias, brat Oscara Ariasa, dwukrotnego prezydenta (i laureata pokojowej nagrody Nobla, nie wiedzieć za co mu przyznanej!) już zapowiedział kandydowanie w roku 2014. W Ekwadorze, gdzie na tle niepotwierdzonych zarzutów korupcyjnych doszło ostatnio do kłótni i rozłamu w rodzinie urzędujacego prezydenta ( Rafael Correa), jego brat Fabricio Correa już zapowiedział, że wystąpi przeciw niemu w najbliższych wyborach. No i jest jeszcze Kuba, gdzie schorowany Fidel Castro już w 2006 przekazał władzę swemu bratu Raulowi, a ten z kolei na niedawnym kwietniowym zjeździe rządzącej tam Partii Komunistycznej (PCC) namaścił swego zięcia, płk Luisa Alberto Rodrigueza na swego następcę.
Częściowe wyjaśnienie tego mechanizmu polega na tym, że w epoce dyktatury TV i mass-mediów nazwisko kandydata i jego kojarzenie z postacią już wcześniej znaną ma zasadnicze znaczenie przy urnach wyborczych dla zmanipulowanych mas wyborców. To działa wszędzie. Liczą się jednak i inne, mniej oczywiste i mniej czyste aspekty zjawiska. Przy władzy tak skoncentrowanej rodzina, a także „krewni i znajomi królika” mogą już wcześniej łatwo uzyskiwać uprzywilejowane koncesje i obrastać w majątki oraz dostęp do informacji, a to rodzi chęć ich przedłużania oraz daje środki na kolejne kampanie dla odpowiednich kandydatów. W Ameryce Łacińskiej dziedziczny biznes rodzinny, od ulicznych straganów w slumsach i spłachetków ziemi uprawianych motyką przez kabokli i peonów, po latyfundia ziemskie i konglomeraty bankowo-przemysłowe, ma bardzo silną tradycję, i jest tam o wiele popularniejszy niż wielopiętrowe spółki anonimowej własności spekulacyjnej, które woli Zachód, w tym i Polska. Akurat to mi się tam bardziej podoba. Wydaje się jednak, że w wielu przypadkach biznes rodzinny przyjmuje się tam jako model także w polityce. A to oznacza, że ideał demokracji, prawie wszędzie już bardzo zdegenerowany i co gorsza pozostawiany bez alternatywy, nawet teoretycznej, na oczach całego świata dosięga twardego dna.
Bogusław Jeznach