Bez kategorii
Like

Dyngusowe wspomnienia

09/04/2012
355 Wyświetlenia
0 Komentarze
7 minut czytania
no-cover

Choćby człowiek nie wiem jak walczył z pamięcią, są wydarzenia w życiu, których zapomnieć się nie da.
Bo czy takie dyngusy da się zapomnieć ??? Zapraszam do czytania !

0


 

Pół wieku minęło od tamtych chwil ale wciąż są świeże w mej pamięci…

Już nie pamiętam kiedy przestałam mówić „kaku” i „psi psi” ale pamiętam z tamtych czasów przeogromny ogród z ogrodzonymi żywopłotem alejkami i ich zatokami z ławeczką i figurą a to św.Benedykta, a to św. Scholastyki i innych świętych. W żywopłocie była niezliczona ilość ptasich gniazd i ciągle coś w nim kwiliło, ćwierkało, pogwizdywało i kląskało… Niezwykle długą aleję główną zwieńczał wzgórek św.Andrzeja Boboli, z którego roztaczał się piękny widok na okolicę. I też z ławeczką, opartą o ogromne drzewo. Nie pamiętam czy to była lipa, czy dąb, z resztą smarkata byłam i miałam prawo na tym się nie znać.

Znałam się jednak na „topografii” włości i wiedziałam gdzie kwitną najbardziej fiołkowe fiołki i są najsłodsze maliny i poziomki, najwspanialszy pod słońcem agrest i rabarbar, z liści którego robiłam sobie parasole albo… powijaki dla lalki. Wiedziałam o której godzinie kury znoszą jajka i podkradałam by jeszcze cieplutkie wypić, wiedziałam też kiedy są dojone mućki i czekałam z kubeczkiem na ciepłe, pachnące słońcem i łąką mleko.
Najpiękniejsze miesiące mego życia właśnie tam upłynęły, obojętnie czy to bywał pobyt „przymusowy” czy później ferie i wakacje szkolne.

Pamiętam święta spędzane z rodzicami tam właśnie, Boże Narodzenie rzadziej ale Wielkanoc już obowiązkowo. W niedzielę raniutko – Rezurekcja w przytulnej kaplicy, pachnącej tajemniczo czymś, czego do dziś nie potrafię określić. Może zapach pochodził od drewnianej boazerii na ścianach i wyglancowanej pokostem podłogi ? Nie wiem… W kapliczce pachniało mile dla zmysłów ale „czymś” metafizycznym, czystością nie tylko w jej stricte pojęciu. Tam pachniało czystością duszy i umysłu, czystością sumienia, zamiarów i intencji…
Po uroczystym śniadaniu jeśli pogoda pozwalała, szliśmy do ogrodu. Dorośli statecznie spacerowali główną aleją rozmawiając półgłosem, a ja buszowałam po żywopłotowych zakamarkach znosząc im trofea w postaci pięknych pisanek, cukrowych baranków i innych wielkanocnych łakoci. Pytaniom mym – skąd się tam wzięły, nie było końca, a odpowiedź była zawsze jedna – „musiałaś być bardzo grzeczna i aniołki zostawiły ci prezenty”…

Te aniołki przyczyniły się m.in. do tego, że przestałam się bać piorunów… Bałam się ich panicznie w dzieciństwie, ale edukacja w tym magicznym miejscu, polegająca na tym, że tłumaczono mi iż aniołki właśnie robiły w niebie wielkie porządki i żebym się nie bała bo ten huk i trzask to tylko odgłos przewracającego się im wozu, załadowanego różnymi rupieciami, była skuteczna… Po burzy, jeśli to było lato, znajdowałam w żywopłocie pachnące papierówki i kosztele, czasem orzechy, haftowaną chusteczkę albo obrazek. Z aniołkami oczywiście.

Wielkanocna niedziela kończyła się zawsze tajemniczymi znakami, wymienianymi przy kolacji między członkami towarzystwa płci męskiej w liczbie dwóch (mój tata i jeszcze ktoś, ale o tym za chwilę), po czym znikali do ogrodu pod pretekstem, że coś tam mają sobie do pogadania o męskich sprawach. Powracali za jakiś czas w wybornych nastrojach… Jakie to były „sprawy” ? To się miało dopiero okazać.

W wielkanocny poniedziałek, po uroczystej sumie w kaplicy, znów szliśmy do ogrodu i sielanka trwała dopóki nie pojawiał się towarzysz wieczornych, męskich „rozmówek” mego taty. Wreszcie wyłaniał się z czeluści domu, uśmiechając się filuternie, po czym zakasywał rękawy i…. poły sutanny wygwizdując przeraźliwie na palcach „w dwuszeregu zbiórka”. I nagle… strugi wody zaczynały się lać na zebrane towarzystwo, pełne wiadra nie wiadomo skąd wyczarowane, tylko śmigały. Cichy i jakby zatopiony w wiecznym zamyśleniu ogród nagle budził się, rozbrzmiewając wesołymi okrzykami, piskiem zaskoczenia i śmiechem, a po alejkach biegały furkocząc habitami rozbawione mniszki. Jak biało-czarne motyle… Gonitwom nie było końca bo o.Piotr ze swym pomocnikiem nikomu nie przepuścili. Im też nie przepuszczano – mniszki już tak kombinowały by obu zwabić w miejsce gdzie miały przygotowany zawczasu… wąż, służący na codzień do polewania ogrodu.
Słodka „zemsta” mniszek była bardzo, bardzo mokra….

Po południu ogród przycichał i gdyby nie suszące się na sznurach welony, można by pomyśleć, że mija powoli kolejny dzień klasztornej monotonii.

Choćby człowiek nie wiem jak walczył z pamięcią, są wydarzenia w życiu, których zapomnieć się nie da.
Bo czy takie dyngusy da się zapomnieć ???

WESOŁEGO WIELKANOCNEGO PONIEDZIAŁKU !

0

contessa

widziane okiem skrzypka na dachu... Jeszcze Polska nie zginela / Isten, áldd meg a magyart

227 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758