To film wielki, ale tylko z założenia.
To film wielki z założenia, ale obawiałbym się go nazywać arcydziełem. Trudno mi mówić o jego fabule, w zasadzie jej nie posiada. To wielka impresja, historia, której perspektywa chce ogarnąć wszechświat.
Trailer zrobił na mnie negatywne wrażenie, tchnął kiczem. Z filmem jest lepiej, nie jest aż tak patetyczny jak wydawałoby się. Ale reżyser bawi się w Boga. Chce nam opowiedzieć jak powstał świat, jak narodziło się życie. Ta, nasuwająca na myśl Kubricka z 2001:Odysei kosmicznej (ale bez jego ironii) czy filmy G. Reggio, sekwencja scen wizualnie podobała mi się najbardziej. Obrazy z mikro- i makrokosmosu, ewolucja, w tym zastanawiająca scena, gdy dinozaur darowuje innemu stworzeniu życie – pytanie: czy to było współczucie zrodzone już w naturze? Bohaterem tego filmu jest jednak rodzina, zamieszkała w prowincjonalnym miasteczku w Teksasie w latach 50-tych. I tu reżyser znowu pokazuje nam cykl dorastania i dojrzewania dziecka, od świata widzianego pierwszy raz po najważniejsze momenty pozna(wa)nia i doświadczania. Kamera cały czas jest w ruchu. Wszystko ma rytm modlitwy i układa się w jakiś traktat egzystencjalny. Na myśl przychodzi Tarkowski, którego nie trawię, choćby Zwierciadło. Wszystko opowiadane jest wielką literą, Mallick nic nie bierze w nawias, opowiada o życiu, śmierci, Bogu, o naturze i łasce. Jest to trochę megalomańskie, szczególnie, że towarzyszy temu klasyczna muzyka, np. Brahms. Przyznam się, że oglądałem film momentami na przyspieszonych obrotach.
Największym atutem wydał mi się, oprócz wspomnianej sekwencji, Brad Pitt jako apodyktyczny ojciec. Zagrał bdb i podobał mi się w tym filmie najbardziej. Resztą trochę się zmęczyłem.
‘Tree of life’ dvd (dystr. Monolith)