Dramat polskiego szkolnictwa
17/04/2012
471 Wyświetlenia
0 Komentarze
9 minut czytania
Likwidacje szkół, ograniczanie nauki historii i zastępowanie pseudohistorycznymi namiastkami, obniżenie jakości nauczania nauk ścisłych i przyrodniczych – to efekty polityki nie rozumiejącej znaczenia edukacji jako podstawy naszej pozycji w Europie.
Otrzymujemy od wyborców dramatyczne informacje o likwidowaniu szkół – mam takie pełne rozpaczy sygnały z mojego opolskiego okręgu wyborczego, między innymi z Kędzierzyna-Koźla, gdzie ludzie napotykają na mur bezsilności w swych protestach przeciw zamykaniu szkół – w sytuacji, gdy, jak piszą, nie ma to żadnego merytorycznego uzasadnienia i jest nawet realizowane niezgodne z prawem.
Ale to przecież nie jest problem tylko tej jednej miejscowości. Jak powszechnie już wiadomo, z powodu zbyt małej subwencji oświatowej, niskiego budżetowego zasilenia samorządów na cele edukacyjne, władze wielu polskich miast likwidują szkoły.
Ale przecież likwidacja szkół to nie jedyny problem. Przerażają sygnały od nauczycieli, ze ogranicza się nie tylko nauczanie historii, ale i przedmiotów decydujących o ogólnej inteligencji naszych dzieci, czyli nauk przyrodniczych, języka polskiego, tak jakby programowano nas na pełnienie podrzędnych ról w przyszłej Europie. Z nauki fizyki wyrzuca się podstawowe działy, likwiduje się powtarzanie materiałów, a przecież repetitio studiorum mater, jak mówili starożytni Rzymianie – obawiam się, że ta stara maksyma nie jest znana pani minister Sumilas.
Wygląda na to, że ten rząd ma osobliwą koncepcję „przyjaznej szkoły”. Jak pamiętam ze swych czasów szkolnych, i przecież tak jest i dzisiaj, to odwieczne, że szkoła jest dla dzieciaków najbardziej z ich punktu widzenia przyjazna, gdy odwoływane są lekcje. MEN oferuje taką przyjazną szkołę: ograniczanie ilości godzin na Postawmy sobie pytanie: czy Polska daleko zajedzie na takiej polityce?
Ale trzeba jasno powiedzieć, ze podstawową tego przyczyną jest błędna koncepcja finansowania. Ludzie odpowiedzialni na polskie finanse publiczne popełniają podstawowy błąd świadczący o niezrozumieniu elementarnych podstaw finansowania. Subwencja oświatowa jest uzależniona od liczny dzieci – określa to śmieszny wzór wykoncypowany do określania wielkości subwencji – to typowy produkt ekonomii socjalistycznej opartej na planistycznych wskaźnikach – obłęd, podobnie jak podobny wzór stosowany dla szkolnictwa wyższego przez ministerstwo pani Barbary Kudryckiej.
Na czym polega błąd: panowie i panie z tego rządu nie rozumieją, że koszty funkcjonowania w szkolnictwie w niewielkim stopniu mają charakter kosztów zmiennych. Szkoła to nie fabryka, której koszty to w dużej części właśnie koszty zmienne zależne od ilości wyprodukowanych produktów. Trzeba rozumieć, że w szkolnictwie koszty mają głównie charakter kosztów stałych, bo, z grubsza biorąc, nauczyciel czy wykładowca tak samo mówi do grupy 40 osobowej, jak i do 20 osobowej. A co więcej, gdy grupa jest mniejsza, to jakość kształcenia jest wyższa, bo nauczyciel może łatwiej nawiązać kontakt z indywidualnymi uczniami.
To jest taki paradoks. Dlatego szkolnictwo płatne, jeśli ma być jakościowo dobre, to jest bardzo kosztowne, wymaga wysokiego czesnego – i dlatego to jest domena szkół elitarnych, czyli dla wąskiej grupy bogatszych. Natomiast dla zwykłych ludzi już dawno temu odkryto, że szkolnictwo musi być publiczne, czyli powszechne, finansowane przez państwo na zasadzie pokrywania kosztów stałych na racjonalnym poziomie gwarantującym jego jakość. Ta „oczywista oczywistość”, jak by powiedział pewien klasyk, jakoś nie może dotrzeć do umysłowości pożal się Boże twórców naszej polityki budżetowej.
I dlatego też pomysły w rodzaju bonów oświatowych też są bez sensu, bo znowu: jak dużo ludzi przyjdzie ze swymi pociechami przynosząc swe bony, to klasy będą za liczne i jakość nauczania spadnie, a tam, gdzie będzie mniej uczniów nie z powodu braku popytu lecz lokalnych „układów demograficznych”, nauczyciele zostaną – niesprawiedliwie – gorzej wynagrodzeni i jakość spadnie z powodu niedofinansowania.
Logiczna zasada rynkowa „pieniądz idzie za uczniem” ma zastosowanie tylko tam, gdzie rynek może efektywnie funkcjonować, czyli dla dodatkowych szkoleń, które dostosowują się elastycznie do potrzeb i też mają w pewnym sensie charakter elitarny – na przykład dodatkowego nauczania języków, muzyki itp. Ale gdy chcemy, by pewne umiejętności miały charakter powszechny, gdy chcemy by Polacy jako naród byli mądrzejsi, to musimy finansować szkolnictwo lepiej i bez niszczącego je oszczędzania wynikającego z tego, że akurat okresowo spadła liczba dzieci. Zniszczenie tej bazy oświatowej odbije się na przyszłych pokoleniach.
Mówi się, że w tych likwidacjach i przekształceniach niektórych szkół w niepubliczne chodzi de facto o niewykonywanie Karty Nauczyciela. Ale co to za państwo prawa, gdzie nauczyciel zatrudniony w szkole publicznej ma pewne prawa, a ten sam, wykonujący tę sama albo i większą pracę, miałby praw nie mieć? Tak, jakby ci nauczyciele zarabiali jakieś kokosy… To taki nowy patent tego rządu. Ale czy na tym ma polegać państwo prawa? Z jednej strony formalnie podnosi się płace nauczycielom, a z drugiej wypycha ich w formy zatrudnienia, które pozwolą wykazać się kolejną redukcją wydatków sektora publicznego.
Wiem, zaraz podniosą się głosy, że jak to nauczyciele się wałkonią, trzy miesiące wakacji, popijają kawkę, dzieci nie pilnują. Rodacy uwielbiają w swoisty sposób wymądrzać się co do pracy nauczycieli i lekarzy, wyciągając szczególne przypadki negatywne i uogólniając je na cale środowisko. To częsty błąd: uogólnienia szczególnych negatywnych przypadków. Spróbujcie sami, młodzieńcy popracować i zakosztować owoców sentencji „obyś cudze dzieci uczył”.
Likwidacja szkół i to, co dzieje się z edukacją i wychowaniem, to dla wielu ludzi bolesne otrzeźwienie: przekonują się, że obywatelskość rządzącej ekipy to taki sam nie mający pokrycia slogan, jak robotniczość partii rządzącej za komunizmu (młodym przypomnę z lekcji historii: partia ta nazywała się „Polska Zjednoczona Partia Robotnicza” a robotników w jej władzach nie uświadczył – oni dostawali pałami, gdy próbowali upomnieć się o swoje…
Pewien taksówkarz z Krakowa powiedział mi pełnym irytacji głosem:
„Panie, ja już na PO więcej nie zagłosuję. Bo ja przyznaję, że popełniłem ten błąd i głosowałem na nich, ale już więcej tego głupstwa nie zrobię. A te pożal się Boże ministerki Hall i Szumilas to powinny siedzieć… No ja wiem, panie, że trudno by było znaleźć podstawę prawną, by je wsadzić, ale powinny siedzieć … przynajmniej w domu w fotelu i robić na drutach, zamiast niszczyć polskie szkolnictwo, bo ja, panie, nie wyślę dzieci na naukę do Szwajcarii.”
Ubawił mnie krakowski taksówkarz. Tego, co mówił o ministrze Gowinie nie będę przytaczał, bo to nie temat tego felietonu.