Ale nie tylko Nagroda Nobla zeszła na psy, bo jeśli nawet dostanie ją Doda Elektroda, to dziury w niebie przecież nie będzie. Na psy schodzi również demokracja, chociaż w jej przypadku trudno mówić, że ludzkość nie została przed nią ostrzeżona. Została i to nader wcześnie i przez nie byle kogo, bo przez samego Arystotelesa – ale kto dzisiaj przejmuje się Arystotelesem, skoro za filozofa biega pan Jan Hartman? Nic dziwnego, ze pan prof. Bogusław Wolniewicz nie bez melancholii zauważył, że dzisiaj filozofowie brak intelektualnych dokonań próbują zamaskować „organizacyjną krzątaniną”. Na przykladzie pana Jana Hartmana widać to jak na dloni; uwija się jak nie wokół Palikota, to wokół organu „Żywej Cerkwi”, czyli „Tygodnika Powszechnego”? Słowem „owsik mały pełen chęci, tu się wkręci, tam się wkręci, hej kolęda, kolęda!” Wracając tedy do demokracji, to i ona schodzi na psy, czego znakomitą ilustracją była niedawna debata między Hilarią Clintonową i Donaldem Trumpem. Kandydaci na prezydenta Stanów Zjednoczonych, mocarstwa mającego ambicję rządzenia całym światem, wytykali sobie nawzajem rozmaite świństwa, słowem – spierali się już tylko o różnicę łajdactwa. Nic zatem dziwnego, że coraz więcej ludzi odwraca się od demokracji ze wstrętem, ale z drugiej strony, ponieważ każda epoka ma swoje gusła, a nasza, za sprawą żydokomuny, która musi w tym mieć oczywiście jakiś podejrzany interes, akurat wywindowała demokrację do rangi świętości, przed którą ma zginać się każde kolano, to póki co, jesteśmy na nią skazani. W tej sytuacji trzeba by demokrację jakoś uatrakcyjnić, a któż lepiej się w tym orientuje, jeśli nie filmowcy, którzy produkują na nasz użytek rzeczywistość podstawioną? Szkoda, że Andrzej Wajda właśnie umarł, bo pewnie nakręciłby stosowny obraz, ale w tej sytuacji musimy odwołać się do innego reżysera, mianowicie Stevena Spielberga. W odróżnieniu od Józefa Mackiewicza, który twierdził, że „jedynie prawda jest ciekawa” , Steven Spielberg, jak to często w przypadku Żydów, uważa, że prawda jest nudna, a zainteresowanie może wywołać dopiero „dodanie dramatyzmu”, czyli odpowiednie podkoloryzowanie prawdy. Oczywiście takiej podkoloryzowanej prawdzie łatwo wytknąć fałsz, ale właśnie dlatego wymyślono penalizację rozmaitych „kłamstw”: oświęcimskiego, sodomickiego, wałęsowskiego, a przecież nie jest to ostatnie słowo – więc tylko patrzeć, jak będziemy musieli definitywnie pożegnać się z wolnością słowa, a o tym, co komu wolno będzie powiedzieć, będą decydowały specjalnie utworzone urzędy, wydające certyfikaty. Ponieważ już teraz odbywa się intensywne duraczenie przy wykorzystaniu piekielnej triady w postaci państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego, to ludzkość już niedługo będzie żyła w rzeczywistości podstawionej, nie zdając sobie nawet sprawy, że poza nią jest jeszcze jakaś inna. W takiej sytuacji demokratyczne widowiska staną się wręcz nieodzowne. Jak jednak nadać im większą atrakcyjność, skoro już teraz przybierają postać sporów o różnicę łajdactwa? Nie ma rady – trzeba dodać im dramatyzmu, ale nie w postaci koloryzowania, tylko dramatyzmu prawdziwego. Dotychczas było tak, że kandydaci, dajmy na to, na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych, przekonywali publiczność, że przeciwnik jest, jeśli nawet nie plugawcem i durniem, to człowiekiem niebezpiecznym dla państwa. Kto wie, czy nie była to prawda i to w odniesieniu do obydwu rywali, ale nie o to chodzi, tylko o to, że po głosowaniu ten mądry, szlachetny, patriota i tak dalej – śpieszył z gratulacjami dla łajdaka, durnia, szubrawca – jakby wszelkie wcześniejsze ostrzeżenia opinii publicznej przed grożącymi z jego strony niebezpieczeństwami dla państwa, z dnia na dzień utraciły ważność. Trudno w tej sytuacji oprzeć się wrażeniu, że żaden z polityków nie traktuje poważnie tego, co wygaduje, że nie ponoszą oni najmniejszej odpowiedzialności za słowo. W tej sytuacji dodanie dramatyzmu powinno polegać na tym, że przegrany kandydat, na – dajmy na to – stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych, czy nawet naszego nieszczęśliwego kraju, zostawałby zgilotynowany, kiedy tylko Sąd Najwyższy orzekłby ważność wyborów. Skoro nawet w tak zwanych „reality show” w telewizji wprowadza się coraz więcej realizmu, to dlaczego tylko sfera życia politycznego miałaby podążać w drugą stronę? Wskazówki dostarczają właśnie widowiska telewizyjne, które przyciągają milionowa widownię nawet w sytuacji, gdy uczestnicy tylko symulują, dajmy na to, spółkowanie. Zatem, gdyby kampania wyborcza kończyła się gilotynowaniem przegranych, zainteresowanie obywateli procedurami demokratycznymi mogłoby wzrosnąć skokowo. Problemem mogłoby być pozyskanie kandydatów na wysokie funkcje publiczne – ale tutaj pewnej wskazówki dostarcza anegdota, jak to politruk egzaminował radzieckiego żołnierza z patriotyzmu: Kurit’ budiesz? – Nie budu. – A wodku pit’ budiesz? – Nie budu. – A j…t’ budiesz? – Toże nie budu. A żizń za rodinu atdasz? – Atdam. Na ch…. mnie takaja żizń?” W takiej sytuacji obywatele mieliby pewność, że kandydat naprawdę gotów jest poświęcić życie dla ojczyzny – więc czegóż chcieć więcej? Gdyby jednak – jak w Sodomie i Gomorze – żaden taki się nie zgłosił, to nic straconego. Wtedy z braku zainteresowania nastąpiłby naturalny koniec demokracji i wróciłaby monarchia.
Stanisław Michalkiewicz
Felieton • specjalnie dla www.michalkiewicz.pl • 14 października 2016
Jeden komentarz