Eksperci Instytutu im. Jana Sehna potwierdzili autentyczność podpisu Lecha Wałęsy na zobowiązaniu do współpracy z SB oraz na innych dokumentach z „teczki Kiszczaka”. Czy to wreszcie zakończy spór wokół „Bolka”?
– Kończy, jeżeli chodzi o ostateczne potwierdzenie, iż Lech Wałęsa został zarejestrowany przez Służbę Bezpieczeństwa jako tajny współpracownik „Bolek” od 29 grudnia 1970 roku do 19 czerwca 1976 roku. W pierwszym okresie donosił na stoczniowców i brał za to pieniądze, co zostało udowodnione w wyniku rzetelnych badań opublikowanych w 2008 roku przez historyków z Instytutu Pamięci Narodowej, dr. Piotra Gontarczyka i prof. Sławomira Cenckiewicza, w ich książce „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”. Decyzja o jej wydaniu została podjęta osobiście przez śp. prezesa IPN Janusza Kurtykę. Wszyscy oni stali się obiektem niewybrednych napaści, pojawiły się groźby likwidacji Instytutu, obcięto mu budżet. Dzisiaj fakty zaprezentowane w książce zostały potwierdzone w wyniku postępowania prokuratorskiego na podstawie odnalezionych kolejnych dokumentów zawierających zobowiązanie do współpracy podpisane przez Lecha Wałęsę, jego donosy, pokwitowania. I w tej kwestii to kończy dyskusję na ten temat.
Dzisiaj faktu współpracy Lecha Wałęsy z SB nie podważają nawet ci, którzy napadali na IPN w 2008 roku.
– W tej kwestii fakty są tak oczywiste, że dyskusja jest zakończona. Natomiast pozostaje otwarta sprawa – i spory na ten temat będą trwały – jak fakt współpracy z bezpieką z początku lat 70. XX wieku wpłynął na decyzje podejmowane przez niego w następnych latach, m.in. jako przywódcy „Solidarności”, nie wspominając o jego prezydenturze i kolejnych latach politycznej aktywności. I ta dyskusja już się toczy, a pojawiające się pytania są jak najbardziej uprawnione. Pomijając już kwestię szantażu, to przecież sama świadomość tego, iż są ludzie, którzy mają wiedzę o ciemnej karcie życiorysu, też nie pozostaje bez wpływu na decyzje, jakie się podejmuje.
I jeszcze rzecz zasadnicza – sam stosunek Lecha Wałęsy do tej sprawy.
– Od laureata Pokojowej Nagrody Nobla, przywódcy „Solidarności” – ruchu, którego jednym z fundamentalnych przesłań były kwestie moralne, a wśród nich niezgoda na kłamstwo – można wymagać więcej. Lech Wałęsa w tej sprawie nie zdobył się na stanięcie w prawdzie, ale wielokrotnie zmieniał zdanie. Trzeba to wprost powiedzieć: kłamał. Nie wspominając już o języku, jakim się posługiwał wobec swych adwersarzy. Dał tego przykład nawet w ostatnich tygodniach.
Sprawa ma jeszcze inny wymiar. Przez lata za Lechem Wałęsą kryły się wpływowe środowiska, z którymi on się związał. Wśród nich nie brakuje ludzi powiązanych z peerelowskim reżimem. Oni wiedzą, że teraz przyjdzie kolej na ich życiorysy. Dlatego będą, wbrew faktom, do końca bronić Wałęsy.
Ujawnienie dokumentów ze zbioru zastrzeżonego nie wywołało jednak spodziewanych emocji. Teczki bezpieki nie budzą już zainteresowania? A może to efekt wieloletniej propagandy antylustracyjnej?
– To prawda, jest pewien niedosyt, bo były duże oczekiwania na nazwiska z pierwszych stron gazet. Pamiętajmy jednak, że prace nad likwidacją zbioru zastrzeżonego będą trwały do 31 marca 2017 roku, nie wiemy, co się pojawi w kolejnych partiach dokumentów. Oczywiście, rola już udostępnionych akt jest duża, to są tysiące teczek, które trzeba dokładnie zbadać, i wtedy będzie można powiedzieć, co w nich jest. Nie zapominajmy, że w Archiwum Instytutu są kilometry akt, które też czekają na zbadanie. Nie wszyscy historycy chętnie z tego korzystają.
To pokazuje, że na wielu uczelniach dominują układy postkomunistyczne?
– Po pierwsze, przez wiele lat panował klimat, żeby lepiej tymi sprawami się nie zajmować, nie było też zainteresowania w katedrach historii najnowszej. Tych tematów nie badano, bo to było źle widziane, trzeba to wprost powiedzieć. Po drugie, liczba teczek jest tak ogromna, że to niektórych zniechęca. Trzeba długich, żmudnych badań, a tego nie zrobi się szybko.
Powszechnie spodziewano się, że w dokumentach, które opuściły zbiór zastrzeżony, znajdzie się wiedza o przepoczwarzaniu się PRL w III RP.
– Najbardziej interesujące byłyby dokumenty z końca lat 80. pokazujące mechanizmy tzw. transformacji. Być może te materiały jeszcze się znajdą. Pamiętajmy jednak o skali zniszczeń dokumentów cywilnej i wojskowej bezpieki. Na przykład w Gdańsku 90 procent materiałów z lat 80. zostało zniszczone. Nie wiemy, co znajduje się jeszcze w „prywatnych szafach” byłych funkcjonariuszy.
Jakie były więc kryteria, którymi kierowano się, zamykając dostęp do materiałów bezpieki?
– Przedziwne. Na pewno wiemy jedno: tym kryterium nie było to, którym się posługiwano, czyli ochrona bezpieczeństwa państwa polskiego. Najlepiej pokazuje to incydentalna, sprzed wielu lat, sprawa podpisania zobowiązania do współpracy Jerzego Zelnika czy kwestia pojawienia się w materiałach, które ujawniliśmy, nazwiska ówczesnego porucznika Gromosława Czempińskiego. W wielu przypadkach nie było żadnego uzasadnienia, żeby te materiały w tym zbiorze się znajdowały. To pokazuje nawet to, co w tym momencie ujawniliśmy. Najważniejsze, że ten zbiór przestaje istnieć.
Nowe archiwalia wpłyną w znaczący sposób na profil badawczy Instytutu?
– Mamy 14 centralnych programów badawczych, wśród nich nowe, m.in.: „Województwa wschodnie II Rzeczypospolitej”, „Komuniści w II Rzeczypospolitej”, „Rok 1989 – mechanizmy transformacji ustrojowej”, „Polacy w Rosji i Związku Sowieckim”, „Wojsko Polskie w strukturach państwa w XX wieku”. Oczywiście kontynuujemy te dotyczące aparatu bezpieczeństwa PRL, emigracji, środowisk twórczych… Są tematy, które materiały wychodzące ze zbioru zastrzeżonego poszerzą. Dostęp do Archiwum IPN jest podobny jak do innych archiwów. Zachęcamy historyków spoza Instytutu, żeby zaczęli te sprawy badać.
Można było odnieść wrażenie, że w poprzedniej kadencji badanie aparatu represji przez IPN zeszło na dalszy plan.
– Instytut został powołany m.in. po to, żeby te kwestie zbadać, ujawnić, ale ten proces nie jest zakończony. W 2011 roku Rada IPN podjęła decyzję, że badanie aparatu represji nie jest priorytetowym zadaniem Instytutu. Stąd też takie na tym polu opóźnienia czy zaniechania.
Jest nadzieja, że znakomity półrocznik IPN „Aparat represji w Polsce Ludowej 1944-1989”, który nagle przestał się ukazywać kilka lat temu, powróci?
– Będzie kontynuowany, wkrótce ukaże się kolejny numer, przygotowany tak jak wcześniej przez Oddział IPN w Rzeszowie. Po pięcioletniej przerwie na rynek powrócił „Biuletyn IPN” – przez lata najbardziej rozpoznawalna marka Instytutu. W najbliższą środę ukaże się na rynku, będzie dostępny m.in. w placówkach Poczty Polskiej, empikach.
Nowa ustawa o IPN nałożyła na Instytut nowe obowiązki. Jak wygląda sprawa finansowania tak szeroko zakrojonej działalności?
– Paradoksalnie na 2017 rok obcięto nam budżet o 24 miliony w stosunku do tego, co zaproponowaliśmy. A ten rok jest zasadniczy, ponieważ zostaliśmy zobowiązani ustawą z czerwca 2016 roku do powołania dwóch nowych biur: poszukiwań i identyfikacji oraz biura upamiętnień. Te biura w szkieletowym kształcie powołaliśmy już latem przy zerowym budżecie. Nie wspominam, że pojawiło się inne zadanie – poszerzenie działalności edukacyjnej, naukowej o okres od 1917 roku, co wymaga kolejnych kosztów. Na Archiwum IPN spada też obowiązek przygotowania materiałów do ustawy dezubekizacyjnej, i to w bardzo krótkim czasie – w ciągu czterech miesięcy. A w perspektywie jest wojskowa ustawa dezubekizacyjna. To będzie kolejna sprawa, która jest dla nas nowa, bo wojskowego aparatu bezpieczeństwa nie badaliśmy do tej pory. Doszło do paradoksalnej sytuacji, że znaczenia i roli IPN nikt nie kwestionuje, natomiast w tak znacznym stopniu obcięto budżet Instytutu. Ale podołamy. Powstaje bardzo dużo nowych inicjatyw.
Priorytetem IPN w sferze edukacji ma być w tym roku 80. rocznica Operacji Polskiej, zupełnie nieobecnej w świadomości historycznej Polaków. Amnezja w sprawie co najmniej 111 tysięcy ofiar nie może dłużej trwać.
– Zrobimy wszystko, żeby ta wiedza dotarła do nauczycieli i znalazła się w podręcznikach szkolnych, została spopularyzowana. Kilka tygodni temu Instytut wydał zbiór dokumentów dotyczących Operacji Polskiej z archiwów gruzińskich. Prowadzimy w ogóle szeroką działalność międzynarodową, ostatnio podpisaliśmy umowę o współpracy z Archiwum Watykańskim, chcemy opublikować materiały z kolekcji Kazimierza Papée, ostatniego ambasadora II RP przy Stolicy Apostolskiej. Nie mówię już o współpracy z odpowiednikami IPN z tej części Europy czy o kwerendach archiwalnych w USA, Wielkiej Brytanii i innych krajach zachodnich. Dużym wyzwaniem dla nas będzie przyszły rok i 100-lecie odzyskania niepodległości, bardzo ważna będzie sfera edukacji.
Jak układa się współpraca Instytutu z Ministerstwem Edukacji Narodowej?
– Myślę, że dobrze, bardzo dużą popularnością cieszy się cykl wykładów przygotowany wspólnie z MEN dla nauczycieli i we współpracy z ośrodkami doskonalenia zawodowego nauczycieli. Dzięki temu rozpowszechniamy wiedzę o Polskim Państwie Podziemnym, Kresach, Operacji Polskiej NKWD, emigracji, aparacie represji w PRL. W sferze edukacyjnej chcemy się skupić na wyposażeniu nauczycieli w narzędzia, dostarczyć im materiały, które by pozwoliły przedstawiać kwestie mało lub w ogóle nieobecne w podręcznikach szkolnych, mając nadzieję, że to się zmieni w nowej podstawie programowej. My nie zastąpimy szkoły, ale możemy pomóc, przygotowując ofertę edukacyjną, oświatową, co jest bardzo ważną częścią naszej działalności.
Polityka historyczna IPN ma też ważny wymiar międzynarodowy, zwłaszcza że państwo polskie codziennie konfrontowane jest z agresywną polityką pamięci krajów ościennych – Niemiec i Rosji. Kłamstwo o „polskich obozach zagłady” okazuje się trudne do wytępienia.
– Na istniejącej już stronie internetowej Instytutu http://truthaboutcamps.eu [MS1], gdzie znajdziemy informacje o niemieckich obozach zagłady i obozach koncentracyjnych w językach polskim, angielskim, niemieckim, francuskim, bułgarskim, zamieściliśmy liczącą ok. 8,5 tys. nazwisk załogę SS obozu KL Auschwitz. Każdy, kto mówi, że to był „polski obóz”, niech sprawdzi, kto tam pracował. Życiorysom tym towarzyszy około 350 wyroków, jakie wobec części z nich zapadły po wojnie. To efekt śledztwa Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN w Krakowie. Jednocześnie początek większego projektu. Dołączymy inne obozy. Było to możliwe dzięki współpracy z prof. Aleksandrem Lasikiem, który przez 30 lat prowadził badania naukowe dotyczące tej tematyki, zgromadził dane o ok. 25 tys. funkcjonariuszy SS, a teraz część efektów jego pracy udostępnia IPN. Takich naukowców będziemy wspierać.
Teraz rodzime media należące m.in. do niemieckich koncernów narzucają frazę „polskie obozy koncentracyjne” w odniesieniu do powojennych obozów pracy na terenie Polski. Będzie odpowiedź Instytutu?
– Po II wojnie światowej Polska nie była niepodległym państwem, to było państwo komunistyczne, które stało się częścią imperium sowieckiego. Te obozy były tworzone przez komunistów, one nie mogą być nazywane polskimi. Więziono w nich m.in. polskich patriotów, którzy przeciwstawiali się niewoli, która przyszła ze wschodu. Można je nazywać stalinowskimi, komunistycznymi, ale nigdy polskimi. Były na terytorium Polski, ale to nie Polacy je budowali. Ani państwo polskie, ani Naród Polski nie ponoszą za nie odpowiedzialności.
Dziękuję za rozmowę.