Dlaczego właściwie w Warszawie doszło do awantury?
25/07/2011
499 Wyświetlenia
0 Komentarze
22 minut czytania
Niedługo minie 67 rocznica podjęcia czynu szaleńczego i całkowicie zbędnego. Niestety po raz kolejny pełna patosu celebra zaanektuje uwagę wykształconej publiczności, po raz kolejny fałszując obraz rzeczywistości historycznej.
Wielkie słowa, a właściwie jedno wielkie słowo – bohaterstwo – odmieniane na wszelkie możliwe sposoby, narzuci rocznicy wzniecenia awantury warszawskiej obowiązkową interpretację. Bohaterstwo powstańców, mieszkańców, żołnierzy, ludu, akowców, Polaków zaćmi fakty. W świetle tej patetycznej gromnicy nieustannego męstwa będzie można zobaczyć – jak zwykle – jedynie propagandę udającą wartości godne czczenia i naśladowania.
Weźmy choćby tytułowe pytanie. 1 sierpnia 1944 roku, na rozkaz zbrodniarza Bora-Komorowskiego, wybuchło w stolicy powstanie. Ale dlaczego właściwie doszło do wydania tego obłąkańczego polecenia? Choć minęło już 67 lat, nadal nie ma odpowiedzi na pytanie o motyw powzięcia decyzji wykonawczej. Co konkretnie skłoniło zbrodniarza Bora-Komorowskiego i jego bandę łobuzów złożoną z Okulickiego, Pełczyńskiego i Chruściela do przystąpienia do działania?
Wiosną 1944 roku dowództwo AK rozpoczęło realizację planu „Burza”. Plan ten przewidywał, że w wypadku wejścia do Polski Armii Czerwonej, siły Armii Krajowej wykonają ograniczoną akcję zbrojną przeciwko ariergardom wycofujących się Niemców, w celu obsadzenia ważniejszych ośrodków przed wkroczeniem Sowietów. Jak widać, nawet tak ograniczone cele stanowiły zbyt wielkie zagrożenie dla Warszawy – w obawie przed zniszczeniami i cierpieniami ludności cywilnej w marcu stolicę z planu „Burza” wyłączono.
Decyzja z marca obowiązywała do połowy lipca. Wówczas doszło do zmiany. Rozbrojoną, nie przygotowaną do walki Warszawę, nagle objęto planem „Burza”. Na sztabowców Komendy Głównej AK wpłynęły wydarzenia na froncie (kolaps armii niemieckiej na Białorusi), zamach na tow. Adolfa Hitlera (dokonany 20 lipca), depesza Naczelnego Wodza Sosnkowskiego z 7 lipca, w której sugerował możliwość podjęcia walki o Wilno, Lwów lub jakieś „inne większe centrum” (nie wskazując jednak palcem Warszawy) oraz rozbijacka działalność generała Okulickiego, prącego do powstania wbrew wszelkim racjonalnym zastrzeżeniom. Jak widać – na decyzję o walce miały wpływ okoliczności histeryczne, a nie merytoryczne, co od razu negatywnie wpłynęło na rozwój sytuacji.
26 lipca zapadła decyzja ostateczna. W wyniku walnej narady delegata rządu Jankowskiego oraz najwyższych dowódców AK powzięto decyzję o walce, jednak nie porozumiano się w kwestii terminu. Sytuacja na froncie była niejasna, szef wywiadu AK pułkownik Iranek-Osmecki ostrzegał, że Niemcy szykują się do przeciwuderzenia i bez wątpienia nie oddadzą Sowietom Warszawy bez walki. Bór-Komorowski zastrzeżenia te na razie podzielał, decyzję o podjęciu walk uzależniał od wyniku niemiecko-sowieckiego boju na przedmościu.
31 lipca, na porannej naradzie w KG AK, Iranek-Osmecki zameldował, iż Niemcy na wschód od stolicy przeszli do natarcia siłami kilku dywizji pancernych, a obrona niemiecka na Pradze nie wykazywała oznak załamania. Bór-Komorowski zarządził głosowanie, w wyniku którego (pomimo postawy Okulickiego i Pełczyńskiego, którą można bez większego błędu określić jako bunt) zadecydowano, iż powstanie nie rozpocznie się ani 31 lipca, ani też 1 sierpnia, wątpliwe jest także, by decyzja taka miała zapaść 2 sierpnia. Jak widać uznano, że sytuacja nie dojrzała do akcji i że w perspektywie najbliższych 3 dni nie widać powodów do zmiany stanowiska.
Kilka godzin później coś się stało. Coś dziwnego. Coś, co sprowadziło na Warszawę zagładę.
Około godziny 17 rozpoczęła się narada popołudniowa Komedy Głównej. Początkowo zebrało się tylko trzech generałów: Komorowski, Okulicki i Pełczyński. Mniej więcej po pół godzinie pojawił się pułkownik Chruściel z sensacyjną informacją, że „czołgi sowieckie widziano na Pradze”. Dowódca Okręgu pojechał tramwajem na wschodnie przedmieścia, rozejrzał się po okolicy, pogadał z przydrożnymi babami. Uzyskane w ten sposób pogłoski ubrał w meldunek wywiadowczy, wyraźnie przekraczając swe kompetencje. Według powojennych zeznań Komorowskiego ta właśnie błaha wieść skłoniła obecnych do podjęcia ostatecznej decyzji. Jednym słowem niczym nie potwierdzona plotka małej wagi stała się kamieniem założycielskim Legendy Powstania. Wow.
Po wojnie zbrodniarze usiłowali nadać swojej decyzji większy poziom racjonalizacji. Skonstruowali oni zestaw motywów, stanowiący punkt wyjścia dla ich wyznawców, amatorów czynów wielkich i destrukcyjnych. To właśnie ci agitatorzy do dziś okłamują Was „musami”, które rzekomo zaistniały pod koniec lipca, zmuszając Bandę Czterech do rzucenia rozkazu o podjęcie bitwy o Warszawę. Nie dawajcie się tak łatwo kantować, wszystkie te „musy” powstały ex post.
Wybitny historyk emigracyjny Władysław Pobóg-Malinowski ocenił tę propagandę następująco:
Te [motywy] wszakże nie wytrzymują już krytyki – jeden przeczy drugiemu, a wszystkie razem tworzą gmatwaninę pojęć krótkowzrocznych i płytkich.
Pierwszy „powód” zmuszający do walki brzmi „groźba spontanicznego wybuchu”. Oto ludność Warszawy ni stąd, ni zowąd rzuci się z gołymi rękoma na niemieckie bunkry. Humorystycznym aspektem tej ponurej tragifarsy jest to, że Bór-Komorowski sam podważa ową spontaniczną niecierpliwość do czynu – wedle jego własnego świadectwa, kiedy 1 sierpnia padły pierwsze strzały, ludność „w mgnieniu oka znikła z ulic”, chowając się w mieszkaniach, bramach i klatkach schodowych. Zbrodniarz Komorowski nie zauważa, że sam się tym argumentem kompromituje – dowódca 50 000 zgrupowania AK, posiadający środki oddziaływania propagandowego za pośrednictwem prasy podziemnej, przyznaje się do bezradności wobec niezorganizowanych, nieuzbrojonych cywilów…
Równie kruchy jest „powód” nr 2, czyli lęk przed wywołaniem walki przez komunistów. I znowu jego prawdziwość podważa fakt znany autorom „powodu” – 29 lipca rozplakatowano w Warszawie odezwę podpisaną rzekomo przez dowódcę Polskiej Armii Ludowej, w której stwierdzono, że z powodu ucieczki z miasta Bora, dowództwo nad Podziemiem oraz czynem zbrojnym obejmuje dowódca PAL, „generał” Skokowski. Karykaturalna odezwa stała się jedynie powodem do żartów, prowokacja spaliła na panewce, do „spontanicznego” powstania pod przewodnictwem Lewicy nie doszło.
Trzeci „powód” odwołuje się do pseudopatriotycznej mistyki, żąda bowiem od narodu wykonania jakiegoś wydumanego „obowiązku walki”, mającego dowieść „czynnej postawy” w walce z Niemcami. Te bajania można zbić przypomnieniem podstawowego faktu: do sierpnia 1944 Polacy już złożyli stosowne dowody wykonania owego zmyślonego „obowiązku” w Narwiku, we Francji, w Tobruku, pod Monte Cassino, na morzach i oceanach, pod niebem Anglii i nad okupowaną Europą. Wywoływanie kolejnej walki było całkowicie zbyteczne!
Czwarty „powód” jest wewnętrznie sprzeczny i jego wartość polega jedynie na możliwości wykorzystania go jako miernika hipokryzji i załgania adwokatów warszawskiej awantury. Oto bowiem, wedle „powodu” nr 4, walkę w Warszawie podjęto w celu uchronienia jej przed zniszczeniami. Skąd te zniszczenia mogłyby się wziąć? No, tylko w przypadku, gdyby Niemcy zechcieli miasta bronić. Wedle opinii szaleńców popowstaniowych Niemcy byli na linii Wisły tak słabi, że Sowieci mogli zająć Warszawę spacerkiem. Jeżeli taka rzeczywistość, to o żadnych walkach w mieście mowy być nie mogło. Jeśli jednak Niemcy byli a tyle silni, by na linii Wisły się bronić, to powstania nie należało podejmować w warunkach miażdżącej przewagi wojsk przeciwnika! „Powód” czwarty jest więc wyjątkowo niedorzeczny, chociaż należy do dziś do arsenału usprawiedliwiaczy czynów szaleńczych.
Przy okazji warto zauważyć, że w KG AK używano wyłącznie słowa „wkroczenie”. Sowieci mieli nie „zdobywać” Warszawy, nie „oblegać”, nie „forsować Wisły”, lecz po prostu wkroczyć za rogatki miasta i je zająć. Tego typu konsekwentna terminologia skłania do przypuszczenia, że zbrodniarz Komorowski i reszta łajdaków z Bandy Czworga nigdy nie mieli przed nosem mapy. Gdyby kiedykolwiek któryś z łajdaków rzucił okiem na mapę, to zauważyłby, że pomiędzy zasadniczą częścią Warszawy oraz nadciągającymi Sowietami znajdował się duży rów przeciwczołgowy zwany potocznie Wisłą. Wisłę można było przekroczyć po mostach, na promach, albo po dnie. Mosty były zaminowane, uległyby zniszczeniu w odpowiedniej chwili. Promów na Pradze nie było, a czołgi po dnie rzek nie jeżdżą. Jak więc geniusze strategii wyobrażali sobie owe „wkraczanie”? Czyż to nie jeden z licznych dowodów demaskujących radosną bezmyślność amatorów „obowiązku walki”?
Piąty „powód”, ponownie mija się z racjonalnością. Chodziło o specjalną, nadrzędną rolę Warszawy jako ośrodka polskości i oporu wobec okupanta. Takie uświęcone miejsce nie mogło po prostu, ot tak, przejść w ręce Sowietów niczym byle przedmiot. O tym, że to motyw wymyślony post fatum dowodzi zachowanie władz AK – jeszcze w lipcu z Warszawy wywożono na prowincję ogromne (jak na warunki podziemne) ilości broni i amunicji. Trzy tygodnie przed godziną W nikt o nadrzędnej roli Warszawy nie wspominał!
„Powód” szósty sprowadzał się do obawy, iż Niemcy spacyfikują miasto lub ewakuują ludność, co oczywiście rozbiłoby struktury AK. Ryzyko takiego rozwoju sytuacji istniało, niemniej na pewno nie w rzeczywistości 31 lipca, co potwierdził szef wywiadu, twierdząc, że przed powstaniem „żadnych specjalnych wiadomości o zagrożeniu niemieckim nie było”. Jak pisze Jan Ciechanowski:
Istnieje […] prawdopodobieństwo, iż możliwość niemieckiej pacyfikacji stolicy została rozdmuchana post fatum, aby uzasadnić i wytłumaczyć zbyt pośpieszną i nerwową decyzję z 31 lipca.
„Powód” siódmy i ostatni wynikał wprost z niewybrednych kalkulacji, charakterystycznych dla środowisk przesadnie przekonanych o swej wadze dla reszty świata. Uważano, że poświęcenie Warszawy zrobi wstrząsające wrażenie na świecie i zmusi mocarstwa do określonych posunięć. Jeszcze raz Pobóg-Malinowski:
Rachuby na uczuciowy czy szlachetny oddźwięk świata są i tu przykładem polskiego prymitywizmu w myśleniu politycznym. […] Wobec olbrzymiego już wkładu Polski do wojny i walki z Niemcami dodatkowe „rzucanie na stos” Stolicy kraju było zgoła zbyteczne, a już zupełnie bezcelowe tam, gdzie […] nie było dobrej woli, a tylko uleganie wrzaskom Moskwy. […] I w ogóle – czymżeż był ten szaleńczy gest? Porywać się do walki i narazić wielkie miasto z milionem ludności i bezcennym dorobkiem kulturalnym pokoleń na niewymierne cierpienia i bezprzykładne zniszczenie dlatego, by się przeciwstawić wrogiem propagandzie?
Z przytoczonej wyliczanki wynika, że żaden motyw nie mógł być uznany za zasadny po południu 31 lipca, ponieważ wszystkie były wymyślone po fakcie. Nie był także powodem decyzji Bora fałszywy meldunek Chruściela, chociaż po wojnie właśnie z tego nieistotnego doniesienia zbrodniarz Komorowski uczynił linię obrony. Jakby tego było mało, wzmocnił swe stanowisko kłamstwem: parę czołgów na Pradze z meldunku Chruściela urosło do przełamania niemieckich linii obronnych na przyczółku warszawskim. To wyraźne i rozmyślne przeinaczenie –zabłąkane czołgi gdzieś na zapleczu frontu a przełamanie tegoż frontu to dwa bardzo różne wydarzenia: pierwsze z punktu widzenia logiki działam zbrojnych nieistotne, drugie wagi najwyższej. Warto podkreślić, iż swojej decyzji zbrodniarz Komorowski bronił z zapałem do końca swych dni, upierając się wbrew faktom, że:
Rosyjskiego ataku na miasto można było oczekiwać z godziny na godzinę. Że ocena ta była słuszna, potwierdziły to wydarzenia.
Wydarzenia nie podlegały jednak rozkazom Bora, przeto nie raczyły się ułożyć zgodnie z jego „oceną” – 10 godzin po powzięciu „słusznej oceny” dowództwo działającej na przedmościu sowieckiej 2 Armii Pancernej wydało rozkaz przejścia do obrony… Załganie autora powyższych wykrętów zdaje się nie mieć granic, wszak o tym, że jego „ocena” była niesłuszna dowiedział się zaledwie pół godziny po wydaniu szaleńczego rozkazu od własnego szefa wywiadu, pułkownika Iranka-Osmeckiego, który przyniósł raport wywiadowczy, w którym była mowa o niemieckim przeciwuderzeniu pancernym z wideł Wisły i Narwi na południowy wschód!
Zakładając jednak, że rzeczywiście powodem podjęcia przez Komorowskiego decyzji ostatecznej było doniesienie Chruściela należy uznać, że rozkaz o powstaniu wydał osobnik w stanie rozprężenia psychicznego. Niesłychanie istotna decyzja została wydana pospiesznie, pochopnie, bez próby jej potwierdzenia, na kilkanaście minut przed nadejściem pozostałych oficerów Komendy, w tym szefa wywiadu z najświeższymi informacjami z frontu. Jednym słowem kamieniem założycielskim Legendy Powstania jest rozstrój nerwowy generała Komorowskiego. Wow
Jeśli więc nie bezwartościowy meldunek zmienił nastawienie Bora, to co to nastawienie zmieniło? Świadek wydarzeń, ówczesny członek władz Stronnictwa Narodowego Jan Matłachowski, nie ma wątpliwości:
Bo to, że na nagłe wydanie przez „Bora” rozkazu wpłynął nie sprawdzony meldunek płk. „Montera” […] uznać wypada za bajkę dla naiwnych dzieci.
Czym więc Matłachowski tłumaczy woltę Komorowskiego? Otóż uważa, że dowódcę Armii Krajowej Okulicki i Pełczyński złamali szantażem:
Czym zatem tłumaczyć szaleńczy rozkaz? Nasuwa się odpowiedź: „Bór” znalazł się w jakiejś przymusowej sytuacji. „Bora” musiano łamać. To łamanie trwało około trzech godzin. Czym go łamano? Twierdzę, że szantażem. Jest to twierdzenie hipotetyczne. Hipotezą musimy się posługiwać tak długo, dopóki świadkowie w tej czy innej formie nie ujawnią zatajonej prawdy.
O przedmiocie szantażu Matłachowski się nie wypowiada, co obniża nieco wartość jego „hipotezy”. Oczywiście nie musi chodzić o jakieś drobne grzeszki w rodzaju wciągania kokainy czy przebierania się w damską bieliznę. Okulicki i Pełczyński byli głównymi propagatorami podjęcia walki natychmiast, bez oglądania się na konsekwencje. Byli głównymi autorami zbrodni, która obciąża z racji funkcji Komorowskiego. Tak więc ich przemoc psychiczna zastosowana na własnym przełożonym musiała być ubrana w wielkie słowa i jeszcze większe oskarżenia – o kunktatorstwo, zaprzaństwo, zdradę.
Oczywiście hipoteza Matłachowskiego nie musi odpowiadać prawdzie. W takim wypadku pozostaje przyjąć dwie inne możliwości: decyzja o powstaniu została albo podjęta lekkomyślnie na podstawie plotki z magla, albo przez osobę niezrównoważoną psychicznie. Jedna i druga możliwość kiepsko współgra z obowiązkowym podziwem dla wielkości owego aktu…
1) Władysław Pobóg-Malinowski Najnowsza historia polityczna Polski 1864-1945, t. III, z. 4, Warszawa 1981
2) Geneza powstania warszawskiego 1944, Warszawa 1984
3) Jan Ciechanowski Powstanie warszawskie. Zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego, Warszawa 1987.
4) Tadeusz Bór-Komorowski Armia Podziemna, Londyn 1979