Dlaczego warto walczyć o standard złota?..
03/12/2012
536 Wyświetlenia
0 Komentarze
11 minut czytania
Historia ludzkości to równocześnie historia pieniądza i ustawicznej aktywności władzy w jego psuciu – wciąż z tych samych, nikczemnych powodów.
Jest „oczywistą oczywistością”, że za wykonaną pracę oczekujemy zadowalającej zapłaty. Wynagrodzenie najprościej kojarzy się z jakąś kwotą pieniędzy. Cóż jednak po banknotach i monetach, z którymi np. z jakichś powodów niewiele dałoby się zrobić?…
– Pieniądze szczęścia nie dają. Dopiero zakupy – jak ponoć mawiała Marilyn Monroe, o której ostatnio znów było u nas głośno. przy okazji licytacji jej fotografii z zasobów FOZZ-u.
Tak więc – jak nawet ona słusznie zauważyła – docelowym wynagrodzeniem za pracę nie jest w istocie sam pieniądz, lecz możliwość posiadania w zamian określonej ilości potrzebnych towarów i usług.
Ale „określonej” – to znaczy jakiej? Ano pewnie takiej, która da wieść życie na w miarę przyzwoitym poziomie… Chciałoby się wręcz użyć w tym momencie sformułowania „płaca godziwa”. Mainstream’owi ekonomiści i „związkowcy zawodowi” zdefiniowaliby ją niechybnie jako „umożliwiającą osiągnięcie stopy życiowej, uznawanej za przeciętną dla danego kraju lub regionu”. Dla mnie jednak „płaca godziwa” – to po prostu płaca, za którą ktoś dobrowolnie… „godzi się” pracować. I tyle.
Ważniejsza od bezwzględnej wysokości gratyfikacji, jest rzecz jasna, jej relacja do efektu pracy. A ściślej – czy kierunek ewentualnych zmian tej relacji jest zgodny z oczekiwaniami pracującego. Naturalne poczucie sprawiedliwości słusznie podpowiada, że za taką samą miarę wykonywanej w kolejnych okresach pracy, powinniśmy móc nabywać taką samą ilość dóbr i usług. O ile oczywiście praca ta jest wciąż tak samo potrzebna, a skutkiem tego – tyle samo nominalnie płatna w pieniądzu.
Z tego właśnie powodu oczekujemy obecności na rynku mocnego pieniądza, czyli pokrytego znaczną – a najlepiej systematycznie rosnącą – ilością i rozmaitością dostępnych towarów.
Figlarny pieniądz fiducjarny…
W systemie towarzyszącego nam współcześnie tzw. pieniądza fiducjarnego (nie mylić z figlarnym!) na straży owego „pokrycia” stoi jedynie władza państwowo-bankowa ze swoim słowem honoru. Zgodnie ze znaczeniem przymiotnika „fiducjarny” – od łacińskiego „fides”, czyli „wiara” – mamy ufać, że przewidziane do tego konkretne gremium finansistów i uczonych w piśmie (w Polsce np. Rada Polityki Pieniężnej ), sobie wiadomymi sposobami prawidłowo obliczy, o ile można zwiększyć podaż pieniądza na rynek wobec wzrostu PKB, oczywiście w potrzebie utrzymania tzw. równowagi towarowo-pieniężnej. Jednakże – jakimś dziwnym trafem – wielkość PKB (czyli ogół nowo-wytworzonych dóbr finalnych) jest w tych szacunkach permanentnie zawyżana (co przecież zawsze można zrzucić na błąd statystyk ekonomicznych), zaś w obiegu pojawia się dodatkowy „pusty” pieniądz. W efekcie mamy utrzymującą się inflację – nagradzana dobrami konsumpcyjnymi część naszej pracy stale się kurczy, niezależnie od oficjalnych podatków. Innymi słowy – dzięki temu mechanizmowi, rządzący stopniowo wywłaszczają społeczeństwo z PKB, coraz taniej nabywając jego pracę..
Dlaczego tak się dzieje? Władzy, mogącej niczym fałszerz (ale za to bezkarny!), wpuszczać w obieg „lewe” pieniądze, łatwiej „wywiązywać się” z budżetowych zobowiązań. Także wzrost cen oznacza większe wpływy z podatków pośrednich bez potrzeby podnoszenia ich stawek, co z kolei pozwala na łatwiejsze domykanie budżetu. Cóż z tego, że jedynie nominalnie? – myślenie polityków jest zgoła inne niż ekonomistów – zwłaszcza, gdy w rządzie, w roli tych ostatnich zasiadają kreatywni księgowi. Wbrew pozorom – zapatrzonym w budżet sternikom gospodarki – umiarkowana inflacja wcale nie przeszkadza – trochę na zasadzie; „po nas choćby potop!”
Ponadto – co być może najważniejsze – „pusty pieniądz” nie wszędzie jednocześnie i nie od razu wywołuje zwyżkę cen. Tę wiedzę, w porę użytą, można świetnie spieniężyć także do prywatnych kieszeni. Zwłaszcza, gdy się decyduje o jego emisji lub gdy ma się dobre dojścia do centrum takich decyzji. Zgodnie z tzw. efektem Cantillon’a – najwięcej tracą ci, do których „pusty pieniądz” dociera na końcu.
W standardzie złota…
Zgoła inaczej działał system tzw. standardu złota. Jak wiadomo – wartość nominalna ogółu krążącego w obiegu pieniądza papierowego (i „blaszanego”) musiała być w bezwzględnie stałym stosunku do wagi złota zdeponowanego w banku emisyjnym. To właśnie złoto – najstarsza waluta świata – było bowiem faktycznym pieniądzem, zaś banknoty jedynie pokwitowaniem prawa do niego. Jakakolwiek podaż banknotów na rynek była możliwa tylko przy równoczesnym odpowiednim powiększeniu masy kruszcu w bankowym skarbcu. W klasycznym standardzie złota, każdy obywatel w dowolnym czasie mógł – bez zbędnego tłumaczenia – zażądać wymiany swoich banknotów na odpowiednią masę tego szlachetnego metalu.
System parytetu złota, oficjalnie występującego tutaj w podwójnej roli – środka płatniczego i zarazem towaru – był stosunkowo najskuteczniejszym mechanizmem antyinflacyjnym znanym historii.
I do tego jeden bardzo istotny argument, choć przez przeciwników przekornie podawany jako wada – w standardzie złota, w trendzie długookresowym, podaż tradycyjnego pieniądza na ogół nie nadąża za tempem rosnącej produkcji i podaży dóbr (spowolnienie koniecznością gromadzenia kruszcu). Wywołuje to umiarkowaną tendencję spadkową cen towarów i usług, dzięki której obywatele – pracując tyle samo i używając zarabianych pieniędzy w odpowiednim czasie – mogą wchodzić w posiadanie coraz większej ilości dóbr (jest to niejako odwrócenie wspomnianego efektu Cantillon’a). O ile oczywiście można w tym miejscu rozwinąć dyskusję czy wręcz spór wokół oceny wpływu malejących cen na całość gospodarki, to jednak ogólnie trzeba przyznać, że standard złota – w przeciwieństwie do pieniądza fiducjarnego – realnie zabezpieczał własność obywatelską przed zakusami nieuczciwej władzy oraz sprzyjał szybszemu bogaceniu się ludzi zaangażowanych w pracę.
System standardu złota – królujący w drugiej połowie XIX wieku aż do I. wojny światowej – został zarzucony bynajmniej nie dlatego, że się przeżył. Dla wielu polityków i finansistów był zwyczajnie niewygodny. Zbyt wysoko podnosił poprzeczkę. Aby sprawować władzę w tym systemie, trzeba było być mężem wielkiego formatu – nie zaś politycznym szmondakiem i pozerem, którego ekonomiczne horyzonty zawężają się do windowania podatków i rabowania własnego społeczeństwa inflacją.
Historia ludzkości to równocześnie historia pieniądza i ustawicznej aktywności władzy w jego psuciu – wciąż z tych samych, nikczemnych powodów. Zachęcam Państwa do drążenia tego tematu (istnieje wszakże bogata literatura), a zwłaszcza, gdy nadejdzie czas, do włączania się – gdzie się da i jak się da – w tworzenie i popieranie szerokiego lobby, domagającego się powrotu „systemu złotego pieniądza”. To naprawdę leży w naszym interesie.
Tomasz J. Ulatowski więcej na blogu: www.e-ulatowski.pl