Hiobowscy widzieli już wiele ulotek, ale takiej jeszcze nie.
"Wyjątkowe, ekskluzywne, limitowane, darmowe spotkanie z autorytetem, na którym będzie można nabyć już od jednego euro garnki, w których nigdy nic się nie przypali, a w których gotował sam papież!"
– Autorytet! – zachwyciła się mama Łukaszka.
– Tylko jeden euro! – zachwycił się tata Łukaszka.
– Garnki! – zachwyciła się babcia Łukaszka.
– Nic się nie przypali! – zachwyciła się siostra Łukaszka.
– Papież! – zachwycił się dziadek Łukaszka.
– Spotkanie ma się odbyć dzisiaj w osiedlowym domu kultury – odczytał z ulotki Łukaszek. – Garnki? Sami se idźcie.
– Niech mu będzie – machnęła ręką mama. – Szykujmy się! Idziemy!
I poszli. W sali osiedlowego domu kultury panował dosyć duży tłok. Na końcu pomieszczenia, na stołach stały kartony z garnkami, kilka z nich było rozpakowanych. Była też kuchenka i jakaś potrawa gotowa do przyrządzenia.
– Witam państwa – pojawił się młody człowiek prowadzący pokaz. – Zanim zaprezentuję państwu nasze fantastyczne garnki, krótki pokaz. Pokażę państwu powiem materiał, w którym udowodni się wam, o czym być może nie wiecie, że stan wojenny jednak miał swoje plusy.
– Tego nie trzeba udowadniać, każdy rozsądny człowiek to wie – rzekła z godnością babcia.
– Tego się nie da udowodnić – syknął dziadek Łukaszka.
Młody prowadzący wciągnął do pomieszczenia telewizor na wózku, podpiął do niego pendrive’a i nadusił coś na pilocie. Na ekranie zaczął się film. Był to szereg wywiadów z osobami internowanymi w stanie wojennym.
Jako pierwszy pytany był były Prezydent.
– No tak, internowali mnie, bo musieli, bo wiedzieli, że ja i tylko ja jestem jednoosobowo największym zagrożeniem dla komunizmu. No, może jeszcze żona… Ja działałem, konspirowałem, wygrywałem, wszystkich wykiwałem!
– I internowali?
– Tak.
– Bili?
– Proszę pana, jak cały czas w ośrod… w więzieniu siedzą sami faceci i bab nie ma, to co można robić? Tylko pić zostaje.
– Ale ja nie pytałem czy pili, tylko czy bili.
– Tak! To znaczy nie. Niezupełnie. Nie chcę powiedzieć tak, bo właściwie bić nie bili, ale nie powiem też nie, bo jednak jakieś niebezpieczeństwo też było, a potem jeszcze jakiś mały koci uzurpator zacznie sobie wmawiać, że…
– Panie prezydencie, a czy stan wojenny miał jakieś plusy?
– Nie miał, ale właściwie miał jeden plus na plus.
– Z personifikacji lat muszę powiedzieć, że niestety, demokracjach w niektórych rękach jest jak małpa z brzytwą. Ja walczyłem o demokrację, o pluralizm, o związki wolne zawodowe, ale nie o takie, że ktoś tam będzie sobie wygadywał nieprawdę na mój temat, że związkowcy będą sobie coś tam demonstrować co im się podoba. Tu muszę przyznać rację tym co internowali – lać, pałować, pały nie żałować!
– Dziękuję za wywiad panie prezydencie.
Na ekranie pojawił się urzędujący prezydent.
– Panie prezydencie, pan jak wspomina stan wojenny?
– Był to czas trudny, ale i piękny. Walka nie kończyła się z internowaniem. Walka nie kończyła się też po zwolnieniu z internowania.
– Pan, panie prezydencie, rozumiem, że pan również walczył?
– Oczywiście. Działałem w podziemiu, w strukturach. Walka była obowiązkiem każdego Polaka.
– I jak pan walczył?
– Na przykład w czasie niedzielnego obiadu, kiedy teściowa prosiła o surówkę, twardo udawałem, że nie słyszę i podawałem dopiero za trzecim lub czwartym razem.
– To pan walczył jak szalony.
– Nic wielkiego, naprawdę…
– Czy uważa pan, że w stanie wojennym było coś pozytywnego?
– Z początku uważałem, że nie. ale z czasem stwierdziłem, że te postulaty, o które walczyliśmy, były trochę naiwne. Wolność owszem, ale nie może być tak, że każdy się gromadzi gdzie chce, i wznosi okrzyki jakie chce. Jeśli chcemy być w Europie, musi być porządek. Nie może być tak, że każdy może się gromadzić byle gdzie i kiedy gdzie, bo wtedy to będzie anarchia.
– Co pan ma na myśli?
– Wszystko jest w ustawie o zgromadzeniach, którą niedawno podpisałem.
– O! Telewizje nic nie mówiły…
– Najpierw musi być przesłany projekt manifestacji, nazwiska wszystkich demonstrantów, lita okrzyków, trasa przemarszu, operat oddziaływania na środowisko, zgoda odpowiedniego ministra, uzgodnienia ze stacjami telewizyjnymi, ubezpieczenie od palenia wozów transmisyjnych, i jak to wszystko jest spełnione, a sam pan widzi, że nie ma tego tak wiele, to można demonstrować. Cieszę się, że udało nam się wywalczyć to, że żyjemy wreszcie w wolnym kraju.
– Dziękuję za rozmowę, panie prezydencie.
Następnym rozmówcą był minister.
– Działał pan w podziemiu?
– Tak. Zakładałem struktury, jeździłem, pisałem do podziemnych wydawnictw.
– Jak pan, panie ministrze, wspomina stan wojenny?
– To był czas strachu i nadziei, mieliśmy też okazję przyjrzeć się tamtej stronie i przekonać się, że to też są ludzie, tacy jak my. Te zawarte wtedy znajomości bardzo się przydały w czasach zmiany.
– Co pan ma na myśli?
– Kiedy to służba demokratycznie transformowała się w agencję spotkałem na korytarzu Sejmu jednego z ich szefów…
– Służby czy agencji?
– Przecież to było to samo? No, może prawie to samo. I on mnie poznał i mówi: "A, to pan, mój internowany! Wie pan co, szukam kogoś na swojego ministra…". I tak zaczęła się moja kariera, a wszystko dzięki internowaniu!
Czwartym i ostatnim rozmówcą był znany biznesmen.
– Tak, działałem w podziemiu, pomagałem, drukowałem, powielałem, kolportowałem…
– A stan wojenny? Był pan internowany?
– Tak.
– Czy było w tym coś pozytywnego?
– Powiem pani tylko, że kiedy w wolnej już Polsce zakładałem firmę, to zatrudniałem w niej tych, o mnie internowali.
– Coś takiego!
– Tak, i kiedy moja firma wchodziła na rynek, okazało się, że w wielu innych firmach też jako pracownicy są zatrudnieni ci co internowali. Nie muszę chyba mówić, że kontakty biznesowe z taką firmą nawiązywało się raz dwa. Zawsze twierdziłem, że inwestycje w ludzi są najbardziej opłacalne.
– Dziękuję za rozmowę.
Młody prowadzący wyłączył telewizor, podszedł do kuchenki i zaczął coś na niej gotować. Zgromadzenie podyskutowali anemicznie na temat stanu wojennego i zgromadzili się wokół młodego prowadzącego.
– Te garnki naprawdę są po jeden euro? – spytał jakiś biednie wyglądający starszy pan.
– Nie po, a od. Od jednego euro, ale za jeden euro to dostanie pan samą rączkę do rondla… Aby poskładać cały garnek to musi pan wydać tyle i tyle…
– Nie stać mnie… – starszy pan posmutniał.
Młody prowadzący zasugerował coś o wzięciu się do roboty.
– Szczyt chamstwa! – eksplodował dziadek Łukaszka. – Czy pan wie do kogo pan mówi!?
I dziadek rzucił imię i nazwisko. Niestety, nikt nie kojarzył.
– On był pierwszy! – mówił z pasją dziadek Łukaszka. – Wszyscy ci tu w tym telewizorze opowiadali jak to dołączali do konspiracji, dołączali do podziemia. A zakładał je właśnie on! Pierwsze strajki! Pierwsze struktury! Pierwsze artykuły! Pierwsze wydawnictwa! Pierwsze komitety! Był wśród pierwszych władz, pierwszych negocjatorów!
– To co się z panem potem stało? – spytał szczerze zaciekawiony młody prowadzący.
– A… Na kolejnych wyborach okazało się, że nie ma mojego nazwiska na karcie do głosowania. Podobno omyłka. Wszyscy mnie potem przepraszali, obiecywali, że dopiszą ręcznie, żeby ludzie mogli głosować… Ale nie dopisali. No i nie dostałem się do władz lokalnych, a bez tego nie można było iść dalej…
– Nikt o pana się nie upomniał?
– No, ludzie przychodzili, pamiętali, popierali. Ale ile można tak przychodzić? A potem był stan wojenny…
– I co, internowali pana?
– No właśnie nie. Uciekłem. Ukrywałem się, jeździłem po kraju, jak mnie złapali, to wyskoczyłem w biegu z pociągu, gonili mnie, spaliłem im radiowóz, ukrywałem się w lesie, potem musiałem się charakteryzować, wróciłem do miasta, dalej się ukrywałem…
– Łał! – młodemu prowadzącemu opadła szczęka. – I o dalej?
– Musiałem wyjechać za granicę.
– Ale wrócił pan?
– No, tak… Założyłem firmę, ale nie chciałem iść na układu to mnie obrabowali i pobili… Założyłem drugą firmę, to wykończyła mnie skarbówka… Miałem zawał, długo dochodziłem do zdrowia… Potem ktoś kupił dom, w którym mieszkałem razem z wszystkimi lokatorami i próbował nas wyrzucić robiąc dewastacje pod pozorem remontów… Miałem drugi zawał… No i jakoś żyję…
– A jakaś renta? Emerytura?
– Dają mi coś tam euro… Więcej nie przysługuje mi, bo nie byłem internowany…
– Ma pan jakąś pracę?
– Nie…
– Cholera… – młody prowadzący zafrasowany tarł brodę. – Ale nie martw się pan, zaraz się coś zakombinuje…
– Zrzućmy się wszyscy na garnek dla niego – zaproponował uroczyście dziadek Łukaszka.
– Zrzuć się pan ze schodów – rzucił niegrzecznie młody prowadzący. – I o on włoży do tego garnka, co? Tu trzeba inaczej…
Zadzwonił gdzieś, pogadał chwilę i odłożywszy telefon rzekł do starszego pana:
– Jest robota na portierni… Kokosów nie będzie, ale zawsze coś… Reflektuje pan?
Starszy pan skinął głową, a wszystkim zrobiło się jakoś raźniej na duszy.
– Pan pewno z partii opozycyjnej – zagadał dziadek do młodego prowadzącego.
– Nie.
– Z partii rządzącej?
– Też nie.
– To skąd?
– Z Pawełkowic. I z żadnej partii nie jestem, jestem normalny! – rzucił młody prowadzący ze złością. – Wracając do naszych fantastycznych garnków… Co to za smród?
– To wszystko jednak ściema – rzekła melancholijnie siostra Łukaszka, która jako jedyna została przy kuchence. – Jednak w tych garnkach też się przypala…
Poznaniak. Inzynier. Kontakt: brixen@o2.pl lub Facebook. Tom drugi bloga na papierze http://lena.home.pl/lena/brixen2.html UWAGA! Podczas czytania nie nalezy jesc i pic!