Dlaczego polski kontrwywiad nie wykrył bomb – pyta Pani Ewa Rembikowska.
30/10/2012
588 Wyświetlenia
0 Komentarze
4 minut czytania
Otóż Pani Ewo, wszystko zależy od tego gdzie (jeśli to prawda) je zainstalowano.
Samolot każdej kategorii (wojskowy, cywilny, rolniczy itd.) przechodzi w trakcie nie jak samochód – jeden przegląd techniczny w roku (po 3-ch latach).
A bardzo często, w tym przed każdym lotem. Poza tym chodzi bardziej o ładunku wybuchowe niż tradycyjne bomby.
Takie przeglądy są częste i w zależności od nalotu bardziej lub mnie złożone. Nie chcę wchodzić w szczegóły, bo nie w tym rzecz.
Zainstalowanie zdalnie odpalanych ładunków wybuchowych w trakcie zwykłego przeglądu technicznego czy nawet w czasie przebudowy salonki jest raczej trudne, by ktoś tego nie zauważył.
Odpalenie takiego ładunku z terytorium Polski (np. telefonicznie) wydaje mi się mało prawdopodobne – wręcz niemożliwe. Ten ktoś kto by go odpalał, musiałby mieć świetną orientację co do tego, na jakiej wysokości i w jakim miejscu samolot się znajduje.
Jeśli już – to inicjacje wybuchów musiałyby mieć miejsce w rejonie Smoleńska. Mogli to zrobić Polacy, mogli Rosjanie.
Czytałem, że któryś z polskich „specjalistów” stwierdził, że samolot przed startem obwąchał pies.
Pies mógł wejść do kabiny pilotów i pasażerskiej – i co miał wywąchać? Ładunek pod fotelem lub w lukach na bagaż podręczny? Bez jaj.
Najprościej i nie do odkrycia można to było zrobić podczas remontu samolotu.
W jego trakcie ma się dostęp do zamkniętych wszystkim, w tym technikom obsługującym samolot, jego przestrzeni.
Do wnętrza konstrukcji do której normalnie nikt nie ma dostępu.
Czy ten przysłowiowy pies biegał po skrzydłach i górnej powierzchni kadłuba? Wolne żarty. Taka informacja to kpina.
Czy taki zamach (umieszczenie ładunków wybuchowych) mógł być dokonany wspólnie przez Polaków i Rosjan?
Myślę, że nie.
Dziwi mnie natomiast informacja o zidentyfikowaniu tak prymitywnych obecnie ładunków wybuchowych jak trotyl lub nitrogliceryna.
To nie czasy z ubiegłego wieku, są środki silniejsze i bardziej chemicznie złożone. Dobrze, że nie podano śladów dynamitu.
Natomiast kwestia uzgodnienia jego inicjacji – mogła być już ustalona wspólnie, wskazują na to poszlaki z tego co działo się przed katastrofą – spotkanie Tuska i Putina na molo w Sopocie, rozdzielenie delegacji, dziwne zaniki monitoringu na lotnisku wojskowym w W-wie, choć ten zanik wydaje się być nielogiczny – bo niby czemu miałby służyć?
Ale już obecność płk Krasnokutskiego na wieży w Smoleńsku, jego przejęcie decyzyjności i rozmowy z generałem z Moskwy – nie wydają się być przypadkowe, podobnie jak brak zapisów z wieży – bo jakoby awarii uległy urządzenia nagrywające.
Kluczową w tej chwili sprawą wydaje się poznanie zapisów nagrań korespondencji wieży w Smoleńsku zapisanych w Jak-40 – które dziwnym przypadkiem do tej pory nie są oficjalnie znane, a powinny być znane już tydzień po katastrofie.
Ś.P. chorąży Remigiusz Muś od początku zeznawał, że słyszał polecenia zejścia na 50 m, zarówno dla jego samolotu, IL-76 i TU-154.
Mówił zatem o tym co słyszał i co zapisywał magnetofon Jak-40.
Jeśli jest to prawdą, to oznacza, że zapisy rozmów w kokpicie załogi TU-154 M (ich kopia przekazana Polsce) są po prostu sfałszowane. A zapisy wszystkich parametrów lotu mają być wobec tego „prawdziwe”?
Niezależnie od tego czy są prawdziwe czy sfałszowane – to nie trzymają się logiki, o czym wielokrotnie na NE pisałem.