Wbrew regułom sztuki nie będę Państwa trzymał w napięciu i odpowiem na tytułowe pytanie od razu: bo to się nie opłaca! Bo chyba nie sądzicie – że to z powodu wrażliwego sumienia generałów, biurokratów i polityków, którzy aż palą się do skorzystania z jakże kuszących możliwości wyhodowania sobie lepszych żołnierzy, posłuszniejszych poddanych czy też – genialniejszych niż ma „druga strona“ fizyków atomowych albo lekkoatletów..? Podstawowym problemem przeszkadzającym w racjonalnej hodowli ludzi jest ich bardzo długie dzieciństwo. Sprawia to, że odstęp czasowy między pokoleniami, a stąd też – i czas konieczny na przeprowadzenie eksperymentu – staje się nieracjonalnie długi. Nawet najbardziej długowieczny eksperymentator – nie miałby szans na prowadzenie swojego eksperymentu przez dłużej niż trzy – cztery pasaże międzypokoleniowe (licząc się z […]
Wbrew regułom sztuki nie będę Państwa trzymał w napięciu i odpowiem na tytułowe pytanie od razu: bo to się nie opłaca! Bo chyba nie sądzicie – że to z powodu wrażliwego sumienia generałów, biurokratów i polityków, którzy aż palą się do skorzystania z jakże kuszących możliwości wyhodowania sobie lepszych żołnierzy, posłuszniejszych poddanych czy też – genialniejszych niż ma „druga strona“ fizyków atomowych albo lekkoatletów..?
Podstawowym problemem przeszkadzającym w racjonalnej hodowli ludzi jest ich bardzo długie dzieciństwo. Sprawia to, że odstęp czasowy między pokoleniami, a stąd też – i czas konieczny na przeprowadzenie eksperymentu – staje się nieracjonalnie długi. Nawet najbardziej długowieczny eksperymentator – nie miałby szans na prowadzenie swojego eksperymentu przez dłużej niż trzy – cztery pasaże międzypokoleniowe (licząc się z tym, że sam przez znaczną część swojego osobniczego życia będzie zdobywał wiedzę konieczną do prowadzenia tak skomplikowanego przedsięwzięcia). A co to są trzy – cztery pasaże w hodowli? Trzy – cztery pasaże to jest nic!
Poza tym, czekanie aż kolejne pokolenia poddane eksperymentowi osiągną dojrzałość płciową – a czekanie, aż zdoła się zweryfikować oczekiwane po nich przymioty – to są dwie zupełnie inne sprawy. W pierwszym przypadku „pasażować“ możemy genotypy co kilkanaście lat – w drugim: a któż to wie? Co kilkadziesiąt – w każdym razie…
OK – przyjmijmy jednak, że po pierwsze – uda się zdefiniować (na potrzeby eksperymentu), co to jest „cecha pożądana“ i jak ją obiektywnie mierzyć. Przyjmijmy też, że jakaś instytucja (mowy nie ma, aby wykonał to za swojego życia pojedynczy badacz…) w ciągu minimum kilkunastu pokoleń ustali dla owej cechy „współczynnik odziedziczalności“ – badając narzędziami statystycznymi objawy wybitności kolejnych pokoleń pod wybranym przez eksperymentatora kątem… Stop!
Nie minęło jeszcze od publikacji pracy Mendla o groszku (a wiemy już, że genetyka mendlowska nie jest wystarczająca dla powodzenia takiego eksperymentu: dopiero dzisiejsza wiedza daje jakieś podstawy, aby go w ogóle zacząć…) tyle lat, aby taki eksperyment był możliwy…
No to wiemy już, dlaczego rozmawiamy o rzeczywistości wybitnie hipotetycznej!
Zaraz, zaraz – słyszę już „głos z sali“ – ale przecież konie, świnie, krowy hodowano nie tylko przed osiągnięciem „dzisiejszego stanu wiedzy“, ale i – na długo przed Mendlem – i przecież nie tylko udawało się je szczęśliwie rozmnażać, ale też – dopracowano się w tych „przednaukowych“ czasach bardzo wielu odmian wysoko produktywnych, w których powstaniu widać ogromny postęp hodowlany.
To prawda – odpowiadam – ale taka „bezteoretyczna“, „intuicyjna“ hodowla możliwa była tylko dzięki temu, że zwierzęta selekcjonowano z zasady na bardzo ograniczony zestaw cech. Pokryć jałówkę od najbardziej mlecznej krowy buhajem, którego matka też była najbardziej (z całego stada) mleczna – może i niepiśmienny chłopek. A jeśli tysiące niepiśmiennych chłopków przez setki lat, z większą lub mniejszą konsekwencją powtarza ten sam sposób doboru buhaja do jałówki – to nie ma siły, w końcu dochowają się „holenderki“: jak to się i w rzeczywistości stało…
Akurat w przypadku koni, które są mi zawodowo najbliższe – widać jak na dłoni „opłacalność“ prostoty kryteriów selekcyjnych. Konie, historycznie, poddawano selekcji na dwa sposoby. Sposób najstarszy i (geograficznie i historycznie) najpowszechniejszy, to ocena „na oko“. Nie ma się tu z czego śmiać! Doświadczony hodowca, a właściwie – każdy doświadczony jeździec (w przeszłości zaś, nabycie niejakiego w tej mierze doświadczenia bywało warunkiem przeżycia…) – ma jakąś intuicyjną wizję cnót końskich, które ceni i które chciałby widzieć w kolejnym pokoleniu hodowanych zwierząt. Zestawy owych cnót bywają różne – bo niektórzy lubią konie o bujnych kształtach i falistym włosiu, a inni – suche i smukłe. Generalnie, tego rodzaju „mody“ mają tendencję do instytucjonalizowania się w izolowanych społecznościach: u mieszkańców Fryzji miłość do karych, dobrze zaokrąglonych i wysokich koni staje się częścią tradycji, „właściwego porządku rzeczy“ i oczywistą oczywistością – tak samo jak u mieszkańców Wyżyny Irańskiej i okolic: miłość do suchych, szybkich, wytrzymałych a chętnych do współpracy „przecinków“. Wystarczy tylko kilka tysięcy lat izolacji jednych od drugich – a oba te ludy dochowają się akurat takich koni, jakich dochować się chciały (i jakie najlepiej odpowiadają ich specyficznym potrzebom)…
Drugi, wciąż jeszcze „przednaukowy“ (choć od tego właśnie odkrycia cała rewolucja w naszym pojmowaniu świata jak chodzi o hodowlę, a potem i genetykę – właśnie się rozpoczęła…) sposób doboru par do rozpłodu, określić można dwoma słowami: „maniakalna konsekwencja“! Lubimy hazard, zakłady i wyścigi? No to kojarzymy ze sobą tylko i wyłącznie konie o najlepszych osiągnięciach wyścigowych. Tutaj wystarczyło raptem 200 lat czyli – w porównaniu ze sposobem „na oko“: chwilka zaledwie, momencik, minutka – i bach! Mamy konie pełnej krwi angielskiej.
Oczywiście, są też przykłady szybszego nawet wytworzenia nowej rasy – hrabia Orłow aż dwie stworzył za swojego życia – ale to się robi tak szybko tylko wtedy, gdy jest co krzyżować – gdy już mamy do dyspozycji ileś, potencjalnie homozygotycznych, czyli dobrze przekazujących pożądane cechy typów rasowych – trzeba też mieć od cholery szczęścia!
Po drugie – można też skutecznie (i coraz taniej!) eliminować płody obciążone wadami genetycznymi. Fakt ten można oceniać moralnie na różne sposoby. Jednak – obawiam się – jest to obszar na którym moralność nieuchronnie przegra z techniką. Dopóki jeszcze takie wady, wykryte w stadium życia płodowego, wymagają aborcji – szale u wagi mogą się przechylać to w jedną, to w drugą stronę – nie na ostatnim miejscu także i dlatego, że sama ciążą, mniejsza już o jej efekty – wywołuje hormonalne zamieszanie w ciele kobiety. Co jednak poradzić, gdy prosty test, wymagający poślinienia szkiełka podstawkowego – może powiedzeć starającej się o potomstwo parze, z jakim ryzykiem takich lub innych obciążeń powinni się liczyć, zanim jeszcze w ogóle pójdą do łóżka..? Co jest moralnie nagannego w poślinieniu szkiełka podstawkowego? Obawiam się, że tak aseptyczna i aseksualna czynność – nie jest zdolna do wywołania moralnej refleksji na taką skalę, by rozpowszechnianie się tej techniki – w jakikolwiek widoczny sposób zahamować.
Kolejnym krokiem będzie manipulacja genami. I to jest właśnie – dopiero ta szansa, na którą rzeczywiście czekają generałowie, biurokraci i politycy! „Tradycyjna“ hodowla ludzi – nie ma sensu. Nikt z żyjących nie doczekałby nawet jej rozpoczęcia, nie mówiąc już o – dostrzegalnych rezultatach. Jeśli jednak generał będzie mógł sobie zaprojektować takiego żołnierza, jaki mu się wymarzył? Jeśli rząd lub powiązana z nim korporacja postanowi zbudować sobie robotników nie wymagających np. światła słonecznego, czystej wody, odpornych na wysoką zawartość szkodliwych gazów w powietrzu, a przy tym – silnych, precyzyjnych, a posłusznych – i przez to idealnych do pracy w kopalni? Kto niby – miałby generałów, biurokratów i polityków przed skorzystaniem z takiej możliwości – powstrzymać? Przecież – nie można odstać w wyścigu! Kto pierwszy możliwość tworzenia „nowych gatunków człowieka“ dopuści – zyska niewątpliwie przewagę militarną, technologiczną i ekonomiczną. A jeśli tak – to krok ten jest nieuchronny i nastąpi na pewno.
No, chyba że wszystko szlag trafi zanim uda się pokonać wciąż jeszcze ogromne trudności techniczne, stojące na drodze do ziszczenia tej możliwości…
Jeden komentarz