Po raz kolejny okazuje się, że świat nowożytny, wbrew historykom głoszącym postęp i prymat ekonomii nad innymi dziedzinami życia, przeżył jedną tylko prawdziwą rewolucję.
Widząc kilka razy w telewizji profesora ekonomii nazwiskiem Orłowski, nie miałem ani razu wątpliwości, że pan ten jest poważnie zaburzony i musi, ale to natychmiast, poddać się jakiemuś leczeniu. Miast jednak leczenia, zawsze proponowano mu intratne posady doradców ekonomicznych. Najpierw był doradcą Kwaśniewskiego, a dziś jest doradcą Tuska.
Przed wyborami, wobec tego cykającego długu publicznego i innych znaków na niebie i Ziemi o wiele niż dług publiczny ważniejszych ludziom takim jak Orłowski przychodzą do głowy pomysły, które w pewnych okolicznościach mogłyby zostać nazwane oryginalnymi. W tej jednak sytuacji, w której się znajdujemy są to po prostu biedne głupotki i kokieteria.
Napisał oto nasz ekspert artykuł pod tytułem: „Komandosi papieża wyciągną nas z kryzysu”. Jest to recenzja książki niejakiego Lowneya, ex jezuity i korporacyjnego szczura, który opiewa zalety życia zakonnego oraz ich przydatność w karierze biznesowej. Orłowski, doradca urzędującego premiera, sugeruje, że ten jezuicki, uduchowiony rzekomo sposób na biznes, to właśnie nadzieja na wyjście Polski z kryzysu. To znaczy chciałem powiedzieć – nadzieja na zachowanie standardów zielonej wyspy, w morzu kryzysu. I nie wiem doprawdy co rzec tu jeszcze. Chyba nie ma sensu nic dodawać.
Lepiej poczytać co pisze sam Lowney. A pisze tak:
Założone bez kapitału czy biznesplanu w roku 1540 Towarzystwo Jezusowe to jedna z najlepiej działających korporacji, jakie kiedykolwiek istniały,
Coś wam to przypomina? Nic? A mnie tak. Przypomina mi Gorbaczowa, który podczas wizyty w Ziemi Świętej opowiadał, że Jezus był pierwszym komunistą. Przypomina mi jego żonę opiewaną w pieśniach Raisę, która zapytana przez Nancy Reagan podczas zwiedzania cerkwi w Moskwie – czy ikony miały jakieś znaczenie religijne?, odpowiedziała, że nie. Według żony liberalnego genseka, ikony nie miały żadnego religijnego znaczenia. Raisa powiedziała Nancy, że były tylko dekoracją.
Wracamy do Lowneya. Pisze on tak o swoim przejściu z zakonu do JP Morgan: Poczytywałem sobie za wielkie szczęście i przywilej, że opuściłem najlepszą firmę jednego „sektora", aby znaleźć się w najlepszej firmie innego. Przez 17 lat (z wyjątkiem dwóch) J.P. Morgan zajmował pierwsze miejsce w rankingu magazynu „Fortune" na najbardziej poważaną instytucję bankową. Właśnie przez te 17 lat tam pracowałem, choć są to dwa fakty połączone raczej przypadkiem niż związkiem przyczynowo-skutkowym
W zasadzie szkoda, że Lowney nie urodził się kilkadziesiąt lat wcześniej. Mógłby wystąpić z zakonu wstąpić do SS i napisać to samo: Poczytywałem sobie za wielkie szczęście i przywilej, że opuściłem najlepszą firmę jednego „sektora", aby znaleźć się w najlepszej firmie innego.
Dalej jest jeszcze lepiej: Zatrudnialiśmy ludzi najzdolniejszych, ambitnych i obdarzonych silną wolą. Tom Wolfe w Ognisku próżności nazwał takie osoby „władcami wszechświata". I tak jak główny bohater powieści Wolfe’a nasi „władcy wszechświata" często ponosili sromotne klęski. Surowy talent czy zwykła ambicja nie zawsze przekładały się na długofalowy sukces. Wielu z tych dobrze zapowiadających się nowicjuszy rozbłyskało blaskiem meteoru na nieboskłonie Morgana
Surowy talent czy zwykła ambicja? Długofalowy sukces? O ile sobie przypominam Loyola wysyłał raczej swoich ludzi na śmierć za wiarę, zarządzanie prowincjami zaś to był coś nie do pomyślenia w dzisiejszym świecie i nie do przeprowadzenia bez głębokiej wiary oraz bez posłuszeństwa absolutnego. Pan Lowney pisze zaś o „nieboskłonie Morgana” i próżności „władców wszechświata”, którzy nie grają na długofalowy sukces. A powinni. O to przecież chodzi – o sukces. Otóż sukces to w ogóle nie było słowo, którym posługiwano się w zakonie Jezuitów. Być może zmieniło się to później, bo jak pamiętamy zmienili się sami Jezuici. Zmienili się jeszcze przed Soborem Watykańskim II i to tak bardzo, że o mało nie wywrócili Kościoła dachem do dołu. Co do tego zaś, że mocno podkopali fundamenty nie można mieć żadnych wątpliwości. Jeśli ktoś nie wie o czym mówię, niech sobie poczyta co w salonie24 wypisuje ksiądz Mądel.
Najlepsze u Lowneya jest jednak „szczere wyznanie” dotyczące podobieństw pomiędzy działaniem korporacji a działaniem Towarzystwa Jezusowego w XVI wieku. Otóż odkrył on je – były Jezuita – po kilku latach pracy w JP Morgan. Po prostu doznał olśnienia i dotarło doń, że i zakon i korporacja są do siebie podobne i mogą rządzić się tymi samymi zasadami. W tym wypadku chodzi o zasady miłości i współpracy, które Lowney rzekomo wprowadził do bankowości.
Pozwolę sobie zwątpić w taką kolejność zdarzeń i zasugeruję inną. Podczas kryzysu w tej całej korporacji, kiedy nie dało się już z tych ogłupiałych szczurów wydusić nic ponad standardowe obowiązki. Kiedy niektórzy zaczęli się buntować i gadać między sobą miast jak do tej pory donosić wszystko szefowi, kiedy przez systemowe – dominujące w całym świecie – wychowanie, okazali się oni nie zdolni do nawiązywania z bliźnim innych relacji niż kurwa-klient, największy guru zawołał do siebie Lowneya.
Chris – powiedział do niego.
Chris – wiemy o tobie wszystko, wiemy gdzie byłeś wcześniej i znamy te wszystkie historie. Nie obchodzą nas one, ale jest kryzys i musimy coś wymyślić, żeby to stado lemingów pracowało wydajniej.
No i? – mruknął bardziej niż zapytał Chris
Wy tam ciągle w tym RzymKacie mówicie o tej całej miłości bliźniego. Chcę, żebyś to jakoś połączył. No wiesz; dyscyplina, biznes i ocieplenie wzajemnych relacji.
No, ale co? Mam to mówić każdemu z osobna?
Nie, Chris, nie zrozumieliśmy się.
To o co chodzi?
Chcemy, żebyś napisał książkę, my ją będziemy promować i zrobimy z tego hit. Nową biblię biznesu. Co to na to?
Jakie mam warunki?
Oj, tam warunki, zaraz warunki….
Myślę, że tak to mniej więcej mogło wyglądać. Lowney książkę napisał. A my możemy czytać tam co następuje:
To, co dzisiaj często uchodzi za przywództwo, jest w rzeczywistości tanią i płytką techniką – substytutem prawdziwej substancji. Jezuici unikali efekciarskiego stylu przywództwa, żeby móc się skupić na wyrabianiu czterech wyjątkowych cech stanowiących jego istotę:
samoświadomości,
pomysłowości,
miłości,
heroizmu.
Innymi słowy, jezuici przygotowywali swoich nowicjuszy do sukcesu, kształtując ich na przywódców, którzy:
rozumieli swoje słabe i mocne strony, wyznawane wartości oraz światopogląd,
odważnie wprowadzali innowacje oraz adaptowali się, żeby móc sprostać zmianom zachodzącym na świecie,
ujmowali innych pozytywnym i pełnym miłości nastawieniem,
dodawali sobie i innym sił poprzez rozbudzanie w sobie heroicznych ambicji
Co tu jest najważniejsze? Otóż to, że Lowney z rozbrajającą szczerością wyznaje iż widzi co prawda różnice pomiędzy celem misji Jezuitów, a celem misji JP Morgan, ale są one nieistotne. Wyszczególnione tu cztery filary sukcesu, wzbogacone są jak widzimy o pełne „miłości nastawienie” i „heroiczne ambicje”. Cóż to może znaczyć kiedy ze struktur opartych o tajemnicę zmartwychwstania przeniesie się te zasady do struktur opartych o wykańczanie konkurencji? To samo mniej więcej co stanie się z tajemnicą zbawienia ludzkości poprzez śmierć na krzyżu kiedy przerobi się ją na misję zbawiania ludzkości z karabinem w ręku.
To drugie przerabiali Jezuici w praktyce w roku 1979 w Nikaragui, kiedy stali się głosicielami teologii wyzwolenia. Dziś coś co ma być rzekomo interpretacją zasad głoszonych przez Loyolę przenoszone jest do biznesu. Cóż w tym biznesie, w instytucji hierarchicznej, opartej na ścisłej tajemnicy i „nicniemówieniu” oznaczać może „nastawienie pełne miłości”. Myślę, że to samo co ministerstwo miłości w książce Orwella. Podobnie będzie z „heroicznymi ambicjami”. Te zamienią się w jeszcze bardziej bezwzględne niszczenie konkurencji i kolegów z działu obok.
Oczywiście znajdą się pewnie tacy, którzy zechcą mi powiedzieć, że przesadzam. Ja jednak nie przesadzam. Napisałem trzy, o ile pamiętam, teksty o dziwnym zachowaniu się ojców Jezuitów w stuleciu XX, nie zawarłem tam żadnych nowości, a jedynie rzeczy powszechnie znane, ale pomijane milczeniem. Pisałem o przejmowaniu organizacji sieciowych obejmujących cały glob i istocie skutecznej walki politycznej, która właśnie na tym polega. Jezuici byli i są nadal taką właśnie organizacją. Być może dziś coś się zmieniło i członkowie Towarzystwa nie biegają już z karabinami po dżungli. Przykład Lowneya pokazuje jednak, że coś się tam kotłuje nadal, że wychodzą ze struktur zakonu jakieś impulsy, a raczej są one pożyczane przez inne silne organizacje i będą – zapewne skutecznie – wykorzystywane do rozmaitych celów.
Podsumujmy – Lowney – dość przytomnie – skupia się w swojej książce na pierwszych 200 latach istnienia Towarzystwa. Pomija sprawę kasaty, jej przyczyn oraz łapczywość i bezmyślność z jaką tego dokonano. Lowneya interesuje jedynie technika, która została wymyślona przez Loyolę i jego następców. Technika rządzenia, sprawdzająca się przy założeniu, że Towarzystwo wykonuje wolę papieża. Nie ma żadnej pewności, że technika ta sprawdzi się w JP. Morgan, a raczej jest pewność, że się nie sprawdzi, bo to już druga próba, po komunistycznej, pożyczenia sobie czegoś od Jezuitów. Czerwoni, próbowali pożyczyć sobie całość – olbrzymią strukturę – i udało im się to chyba, a JP. Morgan kradnie jedynie know how. To też się zakończy klęską i kacem – w najlepszym wypadku – a katastrofą w najgorszym. Nie wolno bowiem mieszać porządków.
Po raz kolejny okazuje się także, że świat nowożytny, wbrew historykom głoszącym postęp i prymat ekonomii nad innymi dziedzinami życia, przeżył jedną tylko prawdziwą rewolucję. Było nią utworzenie Towarzystwa Jezusowego. A ściślej urządzenie na nowo systemu edukacji dzieci. Wszyscy wielcy i oświeceni z krajów katolickich przeszli przez te szkoły. Poczytajcie Talleyranda jeśli nie wierzycie. To oni, widząc jak doskonały jest to system i jak uskrzydlający, postanowili go ukraść i zamienić w rewolucję krwawą. Inspiracji płynących z osoby i dzieła Ignacego Loyoli było więcej. Sięgnęli po nie komuniści, planując przewroty w Ameryce Południowej, a teraz rękę wyciągają korporacje. To jednak nie koniec. Przekonacie się jeszcze.
Orłowski zaś, doradca premiera dużego europejskiego kraju, ekonomista, guru i mistrz, niech już lepiej nic nie pisze. Niech nie reklamuje ani swojego szefa, ani rewelacyjnej książki byłego zakonnika. Kradzione bowiem nie tuczy, porządków zaś – jak już wspomniałem – nie należy mieszać, bo kończy się to tragicznie. Korporacja, podobnie jak partia komunistyczna to nie zakon poświęcony Bogu.
Wszystkich oczywiście zapraszam na stronę www.coryllus.pl, można tam znaleźć moje książki, w tym również tę najnowszą pod tytułem „Atrapia” oraz książkę Toyaha i tomik wierszy Ojca Antoniego Rachmajdy.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy