Wiedza historyczna, rozpowszechniana przez Stefana Won-Niesiołowskiego przypomina konsystencję wydłubaną (przez niego) z nosa. Można ją lepić, ale konsumować nie radzę!
Vice Palikot z PO
Dla wielu osób Stefan Niesiołowski jest (nadal) weteranem ruchu politycznego, któremu z racji zasług (?) należy się szczególne traktowanie, czyli w domniemaniu – takiemu jakoby wolno dużo więcej niż innym. Ale to jest zaprzeczenie demokracji. Przecież za owe zasługi inny zasłużony waleczny bojowiec, czyli Bronisław Komorowski może mu dawać choćby co tydzień jakąś blaszkę i jakiś tytulik i to go powinno zaspokoić. Ale dawanie ludziom „po uważaniu” urzędów, szczególnie bardziej eksponowanych, to cecha satrapii wschodnich, południowych i wszelkich innych. W dzisiejszej Europie tak być nie powinno.
Stefan Niesiołowski od 1989 roku tyle już razy zmienił poglądy (w każdej prawie sprawie) a także przynależność partyjno-polityczną, że trudno brać go poważnie. Można tylko ubolewać, że niektóre media korzystają z jego nieposkromionych niczym emocji, aby mieć tani i obsceniczny show. Z góry można przewidzieć, co, gdzie i kiedy powie, na każdy zadany mu temat. Jego ulubiona rola to atakowanie (aktualnych) przeciwników politycznych. Wszyscy wiedzą, jak traktują go (aktualni) towarzysze partyjni – z przymrużeniem oka i z prawdziwym pobłażaniem, bo takiemu wolno przecież więcej, ponadto, spełnia dla nich pożyteczną rolę.To taki vice-Palikot w PO. Naprawdę potrafię go sobie wyobrazić podczas kolejnego publicznego występu z żelowym penisem w ręku (może różowym?), u boku Biedronia i Grodzkiej, przy stole, na którym spocznie wielki, kosmaty świński ryj…
Wszystko robi z wdziękiem słonia w składzie porcelany, wystarcza mu bardzo ograniczony zasób słów-obelg, które przyswoił sobie na pamięć. Łatwo go pobudzić do „działania”, więc dziennikarze mają prawdziwą frajdę. Nic, tylko czekać, aż za którymś razem, już zapewne niedługo, piana z pyska mu pocieknie… Będzie to tylko kolejny dowód wścieklizny politycznej, a to przecież choroba odzwierzęca jest.
Verba volant,scripta manent
Nie mają jednak racji jego zagorzali krytycy, że ze Stefana już nic dobrego nigdy się nie wyciśnie. Gwoli przypomnienia – garść cytatów, w których hrabia Won-Niesiołowski stanął jednak (kiedyś, kiedyś…) na wysokości zadania. Pewnie dziś się tego wstydzi, ale należy mu oddać to, co mu w życiu wyszło, tym bardziej, że przecież za dużo tego na koncie nie ma. Kto wie, może jeszcze kiedyś wróci do normalności? Szczerze mu tego życzmy, aby znów pisał tak, jak kiedyś:
O Adamie Michniku: Dla mnie typowym fanatykiem nienawiści i agresji jest Adam Michnik, aczkolwiek niewątpliwie inteligentny. Reprezentuje rodzaj fanatyzmu, którym najbardziej się brzydzę, ponieważ pod pozorami troski o człowieka, o wolność, o demokrację lansuje twardą antykościelną i antypolską opcję polityczną.
O Unii Europejskiej: wraz z przystąpieniem do Unii Europejskiej Polska stanie się państwem ideologicznym, prowadzącym politykę dechrystianizacji i degradującym katolików, to znaczy 82 proc. społeczeństwa do roli obywateli drugiej kategorii, prześladowanych bardziej okrutnie, bo wyrafinowany sposób wyrafinowany, niż za czasów komuny.
O Platformie Obywatelskiej: Uważam PO za twór sztuczny i pełen hipokryzji. Oni nie mają właściwie żadnego programu, nie wyrażają w żadnej trudnej sprawie zdania. Nie występują pod własnym szyldem, bo to zwalnia ich z potrzeby zajmowania stanowiska w trudnych sprawach. To jest oczywiście gra na bardzo krótką metę.
[PO] w istocie jest takim świecącym pudełkiem – mamy do czynienia z elegancko opakowaną recydywą tymińszczyzny lub nowym wydaniem Polskiej Partii Piwa, której kilku liderów znakomicie się odnalazło w PO.
O Prawie i Sprawiedliwości: O PiS nie chcę mówić. Tam są moi przyjaciele. (…) Samego PiS nie chcę oceniać, jest tam dużo wspaniałych ludzi.
Peolski pouczyciel
O Stefanie – jako politycznym histeryku ze znamionami wściekłości – wiedzą już wszyscy od dawna. Ale może Stefan sprawdza się jako… historyk? Tak, nie mylicie się, i nie jest on w tej roli całkiem nuworyszem, choć skutki jego dociekań są po prostu okrutne dla bardziej zorientowanego czytelnika. A mimo to – stale próbuje. Wprawdzie siły już nie te i na samokształcenie czasu mu nie starcza (wobec oczywistego nadmiaru obowiązków, choćby tylko medialnych: Stefan tu, Stefan tam, Stefan wszędzie ględzi nam), ale to go wcale nie deprymuje. Wszak we własnym przekonaniu jest „profesorem od wszystkiego”, więc z góry zakłada, że wszystko wie i tak lepiej. Po cóż więc sam miałby uczyć się historii? Bardziej podoba mu się rola pouczyciela, a jak do tego dołoży swój szalony (dosłownie) wdzięk i masakryczny urok osobisty, w tym mocno ograniczony zasób słów (w dodatku nader często jest to język żula spod budki z piwem), to efekt mamy murowany. To daje się czytać! Co więcej, jego odbiorcy (wyłącznie młodzi, wykształceni, z wielkich miast… he, he, he!) to rozumieją, czyli po prostu – trafił swój na swego. Pozostało jeszcze wybrać miejsce, gdzie etatowy, dyżurny „prawicowiec” mógłby wylewać swe żale i frustracje. Miejsce się natychmiast znalazło – to organ (hm, ma się rozumieć – prasowy) Adama Michnika.
Kilka ładnych lat temu onże niewymowny organ Michnika uznał, że na fali powszechnej krytyki aktualnego stanu stosunków polsko-niemieckich (krytykowanych przecież od prawa do lewa, także przez przedstawicieli obecnej koalicji rządzącej) należy dać odpór krytykanctwu i międzynarodowemu szkodnictwu. I któż by to zrobił lepiej, jeśli nie Won-Niesiołowski? Ten wziął się więc za bary z nie lada tematem: bronił samego ppłk. hrabiego Clausa von Stauffenberga. Bronił go przed czym? Przed atakami… „polskich nacjonalistów”, którzy idą w tym krytykanctwie ręka w rękę z „niemieckimi komunistami”, „komunistami w Rosji”, „aliantami” (sic!) oraz – tego Niesiołowski na łonie (alias organie) Adama Michnika by sobie nigdy nie odmówił – dołożył do tej coraz bardziej niezdrowej mieszanki „wpisującego się w moskiewską politykę zagraniczną organ Tadeusza Rydzyka”. Cóż, maniak tak ma, że żadnej okazji nie przepuści, a jużci.
Jak Won Niesiołowski von Stauffenberga zajadle bronił
Może jednak warto przyjrzeć się bliżej, dlaczego w świecie panuje dość zgodne przekonanie, że zamach Stauffenberga faktycznie był rachityczny, spóźniony o kilka lat a zamachowcy mieli na uwadze wcale nie to, co „odkrył” zagorzały tępiciel polskiego nacjonalizmu? Darujmy sobie proste i gładkie jak drut kolczasty myśli Won-Niesiołowskiego, dlaczego nie byli zwolennikami tego kręgu zamachowców niemieccy czy sowieccy, a obecnie rosyjscy komuniści. On pisze wprost o ich nienawiści do Stauffenberga. A niech mu będzie. Ale pisanie o „nienawiści” aliantów wobec przeciwników Hitlera, to ordynarny fałsz. Niesiołowski rozciąga bowiem fatalną ocenę zamachowców z 20 lipca 1944 r., dokonaną przez aliantów, na wszystkich przeciwników Hitlera! Taka jest po prostu metoda jego umysłowego wysiłku: upraszczać, wszystko spłycać i wrzucać do jednego worka rzeczy nieporównywalne. Tak się robi wtedy, gdy nie ma argumentów merytorycznych.
Niesiołowski przytoczył wprawdzie fragment pisma prof. Johna Wheelera-Bennetta z tamtego okresu, ale w ogóle tego nie zrozumiał. Przypomnijmy, w czym rzecz. Wheeler-Bennett napisał: „Można definitywnie stwierdzić, że sytuacja stała się dla nas lepsza, niż gdyby powiódł się zamach z 20 lipca i Hitler został zabity. Wskutek niepowodzenia zamachu oszczędzono nam – u nas w domu, jak też w USA – wielu drażliwych kwestii, które wyniknęłyby w razie udanego zamachu. Obecna fala aresztowań prowadzi do usunięcia wielu osobników, którzy mogliby nam sprawiać trudności. Gestapo i SS wyświadczają nam znakomitą przysługę, usuwając wszystkich tych, którzy po wojnie niewątpliwie przyjęliby pozę dobrych Niemców… To będzie tylko z korzyścią dla nas, jeśli prześladowania potrwają dłużej”. Autor tego listu szczerze wyraził pewną myśl, która była osnową polityki brytyjskiej i jej planów na okres powojenny. Otóż alianci najbardziej obawiali się, że nie uda się pełna denazyfikacja i nagle pojawią się tłumy „dobrych Niemców”, których jakoś w okresie panowania Hitlera, szczególnie do czasu, gdy katastrofa zaczęła być widoczna gołym okiem, było jak na lekarstwo. Ponadto – przecież wszelkie czystki Hitlera de facto osłabiały jego wojenną machinę zbrodni. Tak samo, jak krwawe czystki Stalina osłabiały bolszewię. Było to w sumie cyniczne podejście, ale czyż polityka nie jest cyniczna? Sam Niesiołowski, jako weteran PO, wie o tym najlepiej. Wszak wywiady z nim i jego wypowiedzi z różnych okresów bogatej przynależności organizacyjnej są cały czas dostępne. Zamiast głębszych przemyśleń, mamy tępą myśl w stylu, że było to „brytyjskie cymelium bezmyślnej podłości”.Słowo „podłość” (we wszystkich odmianach), to jedno z najbardziej ulubionych określeń wicemarszałka. Tyle, że absolutnie nic nie wyjaśnia.
To nic, że chcieli zachować wojenne zdobycze
Niesiołowskiego straszliwie drażni teza, że cała ówczesna, rachityczna zresztą opozycja wobec Hitlera, miała antypolski charakter. Wychwala ją zatem pod niebiosa, dodając jej niezwykłych i nieprawdziwych przymiotów: „skupiała ludzi najwartościowszych, wrażliwych na bezmiar cierpień, moralny wymiar polityki”a jej działalność zmierzała do „ocalenia dobrego imienia Niemiec”. Zaraz, zaraz! O jakim dobrym imieniu Niemiec możemy mówić w roku 1943, czy 1944? Po tylu latach zbrodni i cynicznego, przemysłowego ludobójstwa na skalę przedtem nieznaną w dziejach ludzkości? Zamachowcy od lat byli częścią nazistowskiej machiny śmierci i nawet wrzaski Niesiołowskiego nie są w stanie tego ukryć. Niemcy nie mieli wówczas dobrego imienia i nie to zamachowcy chcieli osiągnąć. Nie zmienią tego najbardziej entuzjastyczne określenia stosowane przez Won-Niesiołowskiego, który usiłował dostrzec w nich ludzi zdolnych „do podjęcia działań w imię przywrócenia wolności, ludzkiej godności, pokoju, sprawiedliwości”. W lipcu 1944 r. było już kilkadziesiąt milionów ofiar II wojny św. Na czym miało polegać przywracanie im godności? Czym miała być sprawiedliwość? Zamiast jakichkolwiek argumentów, było pustosłowie samozwańczego „historyka”, że zamachowcami kierowały: „motyw etyczny, walka o wolność, poczucie obowiązku wobec systemu wartości i zasad, których nazizm był zaprzeczeniem”. A ilu z nich nie było czynnymi nazistami? Przecież wspierali (nie tylko słowem) hitlerowską machinę śmierci i świętowali kolejne zwycięstwa Fuehrera i tysiącletniej III Rzeszy, radując się jej coraz większymi zdobyczami! A Niesiołowski widział w tym „poszanowanie demokracji, cywilizacji zachodniej”.Kpiny to, czy o drogę pytanie?
„Dobre imię Niemiec” straszliwym kosztem Polski
Podstawowym kryterium oceny może być stosunek zamachowców do Polski, która jako pierwsza padła ofiarą agresji i miała już za sobą prawie pięć lat straszliwej okupacji. Czy zamachowcy chcieli Polsce zwrócić wolność i zagrabione terytoria? Czy byli skłonni do jakichkolwiek rekompensat i zadośćuczynienia, za wymordowanie kilku milionów obywateli, zniszczenia i rabunek majątku narodowego? Tu mądry Stefan zapędził się w kozi róg i nie znalazł drogi wyjścia z pułapki. Przyznał bowiem z rozbrajającą szczerością i sobie właściwym cynizmem, że „w kwestii granic istotnie zamachowcy postulowali granicę wschodnią Niemiec z roku 1937 lub nawet 1914”. To o co właściwie chcieli walczyć zamachowcy, poza „ocaleniem dobrego imienia Niemiec”, ale przede wszystkim ocaleniem znacznej części wojennych zdobyczy? Co to ma wspólnego z demokracją i cywilizacją zachodnią, które tu tak niefrasobliwie Niesiołowski przywołuje?
Przeciwnicy Hitlera (przeciwnicy dopiero od czasu, dodajmy, gdy zaczął on ponosić dotkliwe klęski) walczyli o ocalenie jak najwięcej z dotychczasowych zdobyczy. To był ich główny cel. Ale i to nasz rodzimy piewca zamachowców usiłuje usprawiedliwić: „trudno oczekiwać od niemieckich wojskowych, arystokratów i konserwatywnych polityków, aby uwzględniali polski punkt widzenia”. Od nich rzeczywiście trudno tego oczekiwać, ale od wicemarszałka (wówczas, gdy to pisał) polskiego sejmu należałoby nie tylko oczekiwać, ale i żądać. Miejmy nadzieję, że takich rzeczy wyborcy Niesiołowskiemu wreszcie nie zapomną.
Wprawdzie nie powinno się kopać leżącego (czyli profesora Stefana), ale, skoro po(d)łożył się i sam się o to prosi, to dobijmy go następującym argumentem. Oto 1 września 1939 r. Claus von Stauffenberg – tak wychwalany pod niebiosa przez Stefana Won-Niesiołowskiego – wydał zbrodniczy rozkaz zbombardowania bezbronnego Wielunia. Był to jeden z pierwszych, jeśli nie pierwszy w ogóle atak niemiecki na Polskę tego dnia. Bombowce nurkujące zniosły z powierzchni ziemi aż 75 procent miasta, wraz ze znaczną częścią ludności. Miasto nie miało umocnień, nie było strategicznym punktem na trasie niemieckiej inwazji. Ludobójcom chodziło wyłącznie o efekt przerażenia i pokazania potęgi niemieckiej w pełnej krasie.
Po „zdobyciu” ruin Wielunia von Stauffenberg wjechał osobiście do miasta, ocenić zdobycz. W liście do żony pochwalił się swym bohaterskim czynem i przekazał jej swe wrażenia na gorąco: „Ludność to niesłychany motłoch, tak wiele Żydów i mieszańców. To lud, który czuje się dobrze tylko pod batem. Tysiące jeńców wojennych posłuży nam dobrze w pracach rolniczych”.
Tak oceniał swój zbrodniczy czyn człowiek, którego Won-Niesiołowski wyniósł do roli przedstawiciela cywilizacji zachodniej, którym rzekomo miał kierować motyw… etyczny.
Co mu dać: doktorat horroris causa, czy humoris causa?
Dociekania historyczne Won-Niesiołowskiego, poza mającymi wymiar zasługujący na doktorat horroris causa (jak powyższe), mają też czasami wymiar humoris causa. Bawi się on bowiem także w politologo-ideologa, jak choćby w analizach dziejów ruchu narodowego podczas wojny. W swych artykułach (publikowanych gdzie? – oczywiście na łamach niewymownej „gazety”) notorycznie przywoływał pewnego funkcjonariusza PZPR, tow. Stanisława Bębenka, który onegdaj, w latach aż 60-tych ub. wieku napisał był „pracę magisterską” o ideologii wojennej Grupy „Szańca” (ONR). To wiekopomne dzieło musiało pojawić się gdzieś w jakimś przypisie w stosownym artykule z epoki. Nasz mądry Stefan skorzystał z tego zapewne niewiele, ale nazwisko Bębenka zapamiętał, uczynił jednak z niego… czołowego ideologa ONR! Na nic zdały się protesty głównego zainteresowanego, czyli owego tow. Bębenka, drukowane nawet w tejże gazecie, w której mądry Stefan poczynił mu tak niedźwiedzią, wobec jego towarzyszy, przysługę. Za jakiś czas Bębenek ponownie został mianowany „czołowym ideologiem” ONR. Idąc takim śladem rozumowania – niejaki Roman Werfel powinien zostać po trzykroć przedstawicielem „reakcji polskiej”. Dlaczego? Albowiem tow. Werfel napisał był wiekopomne dzieło, zatytułowane: „Trzy klęski reakcji polskiej”. A tow. Władysław Gomułka mógłby zostać czołowym geografem, bowiem w 1968 roku namiętnie odwoływał się do krainy, Syjamem zwanej…
Wiedza historyczna, rozpowszechniana przez Stefana Won-Niesiołowskiego przypomina konsystencję wydłubaną (przez niego) z nosa. Można ją wprawdzie lepić, ale konsumować nie radzę!