„Obaj z ojcem wiedzieliśmy, ze to była lipa”. „Nie martw się synu – komisji śledczej w sprawie Amber Gold nie będzie”.
To niektóre zdania z zeznania świadka M. Tuska w sprawie owej afery. Były też inne interesujące – np. fakt, że wszystkie faktury wystawione przez niego firmie (parabankowi) Amber Gold były zapłacone – nawet po jej upadku.
Rzeczywiście – premier D. Tusk powiedział, że wierzy synowi i zrobił wszystko by za jego rządów komisji nie było. Głosowała przeciw powołaniu komisji cała PO i PSL; dyscyplina głosowania była największa z możliwych – ściągnięto wszystkich chorych. Podporządkował się też J. Gowin (i to jest jedyna moja pretensja do tego nadzwyczaj pozytywnego polityka).
Moja najważniejsza refleksja po wysłuchaniu dużej części przesłuchania świadka M. Tuska nie dotyczy ściśle biorąc spraw merytorycznych – w tej mierze całkowicie oddaję pole sejmowej komisji śledczej. Dla mnie szokującą sprawą był JĘZYK, jakim posługiwał się młody Tusk oraz jego przekonanie o swoich kompetencjach w branży pasażerskich przewozów lotniczych. Otóż, fakt – że język jakim posługiwał się M. Tusk ma dość daleki związek z poprawną polszczyzną – ma pewne uzasadnienie zważywszy na okoliczność bycia świadkiem w nie najbardziej chlubnej dla niego sprawie. Oczywiście to okoliczność stresująca. Tyle tylko, że przez większość czasu przesłuchania świadek wcale nie wydawał się zestresowany – całkiem przeciwnie – odnosiło się wrażenie, że nawet popisuje się swoja znajomością branży, chwilowo nawet wypowiadał się jak znawca do laików.
Istotne jest jeszcze coś innego – mianowicie – odpowiedzi M. Tuska były dość obszerne, ale wypowiadane w jakimś slangu ludzi szybkich interesów, stosował jakieś (nabyte oczywiście) skróty myślowe połączone z bogatą gestykulacja i mimiką, z absolutnym deficytem poprawnej dykcji. Szybko, skrótowo – przecież rozumiesz tak? Słowo „Tak” było najczęściej używanym słowem. Z treści wypowiedzi wynikało, że był kompetentnym fachowcem, którego każdy wysłuchiwał i liczył sie z jego zdaniem. Nie był w stanie pojąć, że wynikało to z jego nazwiska. Wracając do formy wypowiedzi, którą można nazwać niechlujną – nie ze względu na brak w niej wymaganej uprzejmości czy poszanowania członków komisji – nie; tutaj nie można mieć żadnych zastrzeżeń. Owa niechlujność, czy niestaranność wynikała właśnie z tego, że w tych środowiskach interesów, czy kręconych mniej lub bardziej przyzwoitych lodów – tak się właśnie rozmawia. Tak się rozmawiało w sławetnej kawiarni (lokalu) „Sowa i Przyjaciele”. Tam ludzie ze świecznika ufni, że nikt ich nie słyszy uprawiali w całej rozciągłości ten knajacki język. To ich rdzenny język, jego pogłos dał sie słyszeć dość nawet często u Tuska-seniora. Nie podejrzewając podsłuchu był gęsto okraszany tzw. „mocnym słowem”. Doświadczeni politycy potrafili w oficjalnych wystąpieniach nawet wyrażać się w dobrej polszczyźnie. Tego młodemu Tuskowi brakło – nie potrafił, nie potrafił ukryć swojej prawdziwej twarzy. Jego zawodowe życie przebiegało w pewnej otoczce – jako syna premiera. Jego postrzeganie rzeczywistości uległo wykrzywieniu, choćby się zarzekał, że zawsze pracował na swój rachunek bez pomocy ojca. Ton jego niestarannych wypowiedzi połączony z pewnością – nieuzasadnioną stopniem rzeczywistych kompetencji zawodowych – daje podstawę do stwierdzenia, że żyje on nadal w świecie równoległym, właściwym dla synalków i córeczek właścicieli państw. Ściśle biorąc – właścicieli III RP…