Zazwyczaj każda klasa ma swoją ofiarę, której dobry Bóg odmówił tych najlepszych z ludzkich cech, tak cenionych przez uczniów, lecz Tomek na klasowe popychadło nadawał się wręcz podręcznikowo.
Piąte Liceum Ogólnokształcące, położone w najbardziej wagarowym punkcie miasta, u stóp oliwskiego lasu. Klasa "b". Matura w 1969 roku.
Klasowa elitka dosyć kolorowa. Jaś M. z Grottgera, od początku wiedział, że zostanie lekarzem. I że zwieje z Polski. Miał prześliczne dłonie o długich palcach i wszyscy żałowaliśmy, że wybrał anestezjologię, a nie neurochirurgię. Był lekarzem w RPA. Anka S. z Poznańskiej, arystokratycznie grasejowała i miała w głowie tylko architekturę. Zdawała sześć czy siedem razy, straciłam rachubę. Dzisiaj jest architektem w górach, świetnie czującym tamtejszy styl. O pięknych domach, jakie stawia, mówi: moje chałupki. Tadek P. z Kaprów, urodzony artysta, pięknoduch, szaleniec, w długich płaszczach i szalikach, wszystko rozwiane i rozwichrzone, tak, jak jego pojmowanie szkoły. Teatr i tylko teatr. Na wstępnym do PWST okazało się, że ma kurzą ślepotę. Dzisiaj w Warszawie jest naczelnym prymasowskiego pisma o świętych miejscach. Ela K. z Obrońców Westerplatte, zwana Kuzią, po wymęczonym przez ojca i matkę okresie ogólniaka, na studiach uwolniła się spod kurateli rodziców i rozwinęła skrzydła. Jedna po drugiej szaleńcze wyprawy do Afryki. W tenisówkach i ręczniku na głowie /bo zimno było!/ na Kilimandżaro? Ależ proszę bardzo, no problem, chociaż Japońcom z pełnym górskim ekwipunkiem i aparaturą tlenową zrobiły się okrągłe oczy. Zdobywała jakimś cudem pieniądze od firm w PRLu. Potem, przy trzaskającym mrozie, wysiadała na Okęciu z samolotu w zdezelowanej podkoszulce z napisem "LOT". Współpracowała z profesorem Kazimierzem Michałowskim. Afrykę miała w małym palcu i opowiadała o niej w TV. Stefan S. ze Świerkowej, o tak wszechstronnych zdolnościach i zainteresowaniach, że wiele kierunków studiów stało przed nim otworem. Człowiek renesansu. Był fantastycznym kolegą, uwielbianym przez wszystkich towarzyszem wypraw, wagarów, rozrób i prywatek, o niezrównanym wdzięku, lecz bardzo męskim. Z domu wyniósł ów tak cenny konserwatywny i dżentelmeński szlif. Nie było takiego zadania z fizyki, chemii czy matematyki, którego by Stefek nie rozwiązywał małym palcem. Natomiast jego humanistyka była niekonwencjonalna, oryginalna, podbudowana pozaszkolną wiedzą, o wiele poważniejszą od naszej. Jednak wybrał elektronikę, najmodniejszy wówczas kierunek w Gdańsku. Został asystentem, oczywiście. Lecz cała jego katedra wywiała z kraju. Z profesorem na czele. Stefek został. Różne dziwne zajęcia, ciesielstwo też było. Gdy został pomocnikiem dekarza, sparaliżwoało nas ze strachu, bo przy jego alkoholiźmie… Stefan – zaprzepaszczony brylant. Hanka S. z Czerwonego Dworu, z jej aspiracjami malarskimi. Zrealizowała je w końcu, po latach, gdy już ukończyła historię. Wprawdzie z dużym wstrętem, ale za to z państwową nagrodą za pracę magisterską. Na uroczyste wręczenie do Belwederu nie pojechała, a nagrodę przeznaczyła na farby, na swoim wymarzonym malarstwie.
Elita miała, naturalnie, swoich akolitów i aspirantów. Reszta klasy była w zasadzie szemrzącym tłem.
Nikt jednak, nigdy, nie zrobił tego, co Tomek M. Nawet nie wiem, na jakiej ulicy mieszkał. Właściwie nie miał imienia; mówiło się do niego zawsze "M". Popychadło, popychle, fajtłapa, "chłopiec do bicia". Wysoki, szpetny, z platfusem i chyba od tego platfusa chodził pochylony do przodu, pod kątem do ziemi. Jąkała. Wszystkie wyrazy rozpędzał od: "no…o…o…o…". Bazgrolił. Miał paskudne zeszyty. Dwa swetry na zmianę. Wszyscy – i my, i Ciało – jeździli po nim jak po burej suce. Nic nas w zasadzie tak nie rozbawiało, jak M. A klasa, jak to w "b" z reguły bywa /kujony grupowano w "a"/, miała szatański temperament i takież pomysły na szkolną prozę życia.
Tomek się starał. Bardzo. Na ile go było stać. Lecz byliśmy szybsi. Z pięć pomysłów różnych paskudztw na sekundę. Maglowany Tomek czasem się chyba nawet śmiał. Ale tak rzadko, że właściwie nie pamiętam.
Do chłopaków z chuliganki klasowej musiał mówić "panie Andrzejku", "panie Jureczku". "Dla ciebie – panie Jerzy, palancie" – odpalał Jureczek.
– Chłopaki, gdzie idziecie?
– Niiigdzieee…
– Chłopaki, pójdę z wami!
To mogłoby być o Tomku. "Czyś ty, M. zwariował?" – odpowiadali najczęściej. Czasami jednak zabieraliśmy go gdzieś; lazł na tych swoich platfusach, na końcu watahy,pod ostrym kątem do ziemi, jak ostatnia sierota.
Niekiedy nawet Tomek się bronił.. Jak potrafił. Brakowało mu jednak szybkości. Nim zdołał wystękać Ciału, że to nie on podpalił kosz na śmiecie – a bardzo chcąc "uczestniczyć", zostawał przy koszu najdłużej i tam go zdybywało Ciało wchodzące na lekcję – już nasz solidarny ryk przekonywał Ciało, że to nikt inny, tylko M.
Jakoś tam żył i chyba przepałętał się przez maturę, dokładnie nie wiem. Wiem że potem chłopaki dawali mu drobne sumy pieniędzy na przeżycie. Jego starzy wywalili go z domu, mieszkał w piwnicy. Potem przygarnęli Tomka studenci w Żaku. Spał na zestawionych krzesłach w klubie, chodził myć się do łaźni miejskiej, dostawał drobne na jedzenie.
Wiele lat później, gdzieś w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Chyba listopad. Około szóstej wieczorem. Droga z PWSSP na dworzec. Gdańsk ciemny, szarobury. Życie miasta przymulone. Komitet Wojewódzki z dobudowanym, po spaleniu w 1970 roku, piętrem. Droga na Stocznię. Ponura ulica ze straszliwą pamięcią, która ciągle nad tą ulicą się unosiła. Taka zła ulica.
Zatrzymało mnie światło. Zupełnie nieoczekiwane i niemożliwe w tym miejscu, w tym mieście. Bieluteńkie światło – feeria białego światła przed Żakiem. I biały fortepian. Za fortepianem człowiek w białym fraku. I jakaś szaleńcza muzyka, wydobywana z tego fortepianu przez pianistę, rękoma i jakby całym ciałem, spazmatycznie, wariacko.
Tak było, choć to niewiarygodne – wtedy i na tamtej ulicy złej. Ale tak było. Na schodach przed Żakiem, biały koncert wariata grał Tomek M..
Pamiętacie Tomka?
Niby z porzadnej rodziny, a do komedyantów przystala. Ci artysci...