Nieustannie czytamy, że rząd nic nie robi w tej, czy innej sprawie.
Jest to określenie niesłusznie deprecjonujące rząd.
Ponieważ, z samej definicji, nie można robić „nic” (tak, tak, czytałem Cyberiadę Lema, nie jestem ignorantem) to znaczy, że skoro rząd niestety istnieje, i niestety pochłania pieniądze, to musi robić „coś” a nie „nic”. Tak się bowiem składa, że jeśli do układu zamkniętego doprowadzamy energię (tu – przez analogię, pieniądze) to musi być z tego albo ruch, albo ciepło, albo jedno i drugie.
Do rządu doprowadzamy, zastraszeni zbrojnym przymusem, ponad 80% pieniędzy, które wytwarzamy w toku naszej pracy. Nie giną one wszelako w czarnej dziurze. Pochłaniane są na dla pensje ponad już, niestety pół miliona, urzędników.
I tu jest „klu”, czy oni robią „nic”?
Otóż absolutnie nie, oni się mozolą od rana (chłe, chłe) do wczesnego popołudnia. Popatrzmy na przykład na taki wzorzec: wysyłamy do naszego przełożonego (z kopią do jego przełożonego) notkę, że pracowicie pierdzimy w stołek. Dostajemy dwie zwrotne odpowiedzi, (często z automatu), że adresat odpowiedział. No, to już jest pretekst, żeby założyć repozytorium notek, pamiętające co, kto i kiedy wysłał. Potem fakt stworzenia takiego repozytorium komunikujemy wyżej, co skutkuje notką, z informacją zwrotną, jeszcze wyżej, którą fascykułujemy do repozytorium. I tak to idzie (wiem, wiem, nadal Lem się kłania). Toteż pisanie, że rząd nic nie robi, jest poważnym nadużyciem.