Polska polityka składa się z tematów zastępczych, które często są przykrywane tematami zastępczymi jeszcze bardziej. Wiem, że to brzmi absurdalnie ale, niestety, takie są fakty. Weźmy dla przykładu sytuację polskich rolników.
Wybuchła ostatnimi czasy – jako reakcja na rosyjskie embargo – akcja „jedz jabłka na złość Putinowi”. Politycy, dziennikarze, celebryci i zwykli ludzie zaczęli wtranżalać produkty naszych sadowników robiąc przy tym pocieszne miny i lansując siebie samych. Rolnikom to w niczym nie ulżyło, ale samozadowolenie promujących „patriotyzm” wzrosło niebotycznie. Akcja jest niczym innym jak przykrywką dla nieudolności polskiego rządu, a w szczególności ministra rolnictwa, który niczym kiepski lekarz zamiast chorobie zapobiec (zagrożenie znał dużo wcześniej) czekał aż ona wystąpi po czym próbuje ją leczyć pierwszym lekarstwem jakie wpadło mu w rękę. Idiotyzm, ale co z tego? Lud pracujący miast i wsi podłapał sprawę i poczuł się lepiej mogąc zamanifestować narodową jedność i sprzeciw wobec agresora zagrażającego wolnemu światu.
Samo ruskie embargo też zostało, z czego niewielu zdaje sobie sprawę, wykorzystane jako przykrywka – rząd zwyczajnie zrzuca na nie winę za wszystkie problemy polskiego rolnictwa licząc, że znowu lud bajeczkę kupi. Niestety słusznie, czego dowodzą reakcje (zwłaszcza miastowych lemingów) na wspomnianą wyżej akcję jedzenia jabłek. Tymczasem zaniedbania w rolnictwie sięgają (lekko licząc) roku ’89 i pierwszego rządu postpeerelowskiego pod wodzą Tadeusza Mazowieckiego.
A największym problemem dla przeciętnego rolnika nie jest niemożność sprzedaży swoich produktów i wyrobów na rynku rosyjskim, ale na polskim.
Jesteśmy jedynym krajem w Unii Europejskiej gdzie chłop, farmer, ranczer czy jak go tam zwał nie może sprzedawać tego co sam wyprodukuje na rynku detalicznym. Nie może handlować kiszoną kapustą, piklami, sokami z własnych owoców, nie wolno mu produkować i sprzedawać win i cydrów, piec chleba i oferować go letnikom, że o własnych wyrobach wędliniarskich nie wspomnę.
To znaczy czysto teoretycznie rolnik to wszystko może, pod warunkiem, że założy pozarolniczą działalność gospodarczą i spełni wszystkie wyśrubowane normy – co po pierwsze sprawia, że rzecz staje się nieopłacalna, a po drugie oferowane wyroby przestają być naturalne. Koło się zamyka.
Przy okazji warto też wspomnieć o działalności okołorolniczej.
Na zakazie uboju rytualnego polskie przetwórnie (głównie małe, rodzinne) będą tracić około półtora miliarda złotych rocznie. Tak, półtora MILIARDA, to nie w kij dmuchał, mięso halal i kosher stanowiło (do momentu wprowadzenia zakazu) 30% eksportu wołowiny i 10% eksportu drobiu. Straty nie dotyczą tylko masarni specjalizujących się w rytualnym uboju, przecież nie mogąc produkować nie kupią od rolników wyhodowanych zwierząt – straty dotykają całego sektora. A posłowie lekką ręką przegłosowali zakaz, ich to przecież nie dotyczy a „miłośników zwierząt” wśród wyborców jest więcej niż producentów mięsa i hodowców bydła, prawda?
O tym, że nasi europarlamentarzyści i krajowi politycy nie zrobili nic, by za wczasu zablokować unijny zakaz tradycyjnego wędzenia wspominać nie warto, nieco groźbę złagodzono wrzucając wędliny do worka z wyrobami regionalnymi – żeby uzyskać pozwolenie trzeba, co prawda przejść drogę przez mękę, ale się da. Można było (znowu) zapobiegać, ale…
… ale patrząc na to całościowo trudno nie zadać sobie pytania: czy komuś zależy na rozwaleniu polskiej branży producentów żywności?
Doprawdy, to ruskie embargo spadło naszym rządowym specom od rolnictwa jak manna z nieba. Albo się o nie intensywnie modlili, albo słali listy błagalne do Władimira Władimirowicza. Która z opcji jest bardziej prawdopodobna? Sami pomyślcie…
Prawicowiec, wolnościowiec, republikanin i konserwatysta. Katol z ciemnogrodu.