Obecnie to jakoś zacichło, ale za czasów ministra Antoniego Macierewicza prowadzona była mocno nagłośniona akcja modernizacji polskich sił zbrojnych. Przypomniał o tym Romuald Szeremietiew w artykule nawiązującym do problemu modernizacji polskiej przedwojennej armii przedstawiając ówczesne wysiłki w drugiej połowie lat trzydziestych ze stwierdzeniem, że zabrakło nam paru lat do sprostania potrzebom w tym względzie. O tym żebyśmy kiedykolwiek wyrównali standardy naszych agresywnych sąsiadów nie było mowy. Niemcy hitlerowskie przewyższały nasz budżet wojskowy kilkunastokrotnie, a stalinowskie Sowiety kilkudziesięciokrotnie. W przypadku ich wspólnej agresji byliśmy skazani na klęskę nawet po zrealizowaniu najbardziej ambitnego planu unowocześnienia polskiej armii. Mogliśmy natomiast przygotować się do skutecznej wojny obronnej z jednym z przeciwników. Takie było założenie polskiej doktryny obronnej ustalone jeszcze przez marszałka Józefa Piłsudskiego. Ze […]
Obecnie to jakoś zacichło, ale za czasów ministra Antoniego Macierewicza prowadzona była mocno nagłośniona akcja modernizacji polskich sił zbrojnych.
Przypomniał o tym Romuald Szeremietiew w artykule nawiązującym do problemu modernizacji polskiej przedwojennej armii przedstawiając ówczesne wysiłki w drugiej połowie lat trzydziestych ze stwierdzeniem, że zabrakło nam paru lat do sprostania potrzebom w tym względzie.
O tym żebyśmy kiedykolwiek wyrównali standardy naszych agresywnych sąsiadów nie było mowy. Niemcy hitlerowskie przewyższały nasz budżet wojskowy kilkunastokrotnie, a stalinowskie Sowiety kilkudziesięciokrotnie.
W przypadku ich wspólnej agresji byliśmy skazani na klęskę nawet po zrealizowaniu najbardziej ambitnego planu unowocześnienia polskiej armii.
Mogliśmy natomiast przygotować się do skutecznej wojny obronnej z jednym z przeciwników.
Takie było założenie polskiej doktryny obronnej ustalone jeszcze przez marszałka Józefa Piłsudskiego.
Ze stanu spraw w początkach lat trzydziestych wynikało, że Sowiety mogą być tym pierwszym agresorem, a Niemcy pilnowane przez Francję i ograniczone zakazami wersalskimi nie miałyby szans na włączenie się do tej napaści mimo najszczerszych chęci.
Nasze przygotowania do wojny z bolszewikami opierały się na doświadczeniach zwycięskiej wojny z 1920 roku, którą wygrano „ nogami polskiej piechoty i szablami polskiej jazdy”.
Piłsudski, który jeszcze w Legionach głosił koniec kawalerii, jako skutecznej broni na nowoczesnym polu walki, musiał na podstawie praktyki z tej wojny zmienić zdanie wypowiadając się na ten temat przy okazji dekorowania, jako pierwszego, 15 pułku ułanów poznańskich – orderem wojennym Virtuti Militari.
Chwalił wówczas lekkość, szybkość i zwinność jazdy w porównaniu z niezdarnością opancerzonej broni motorowej.
Jednakże już wówczas zmiana formy użycia w walce jazdy dała o sobie znać, dało się to odczuć w czasie manewrów wojskowych odbywanych co rocznie na Wołyniu.
Mogliśmy to obserwować w moim rodzinnym Beresteczku, walka kawalerii prowadzona była w szyku pieszym, a tylko szybkie przemieszczanie się w szyku konnym. Dla nas jednak najbardziej spektakularne były sporadyczne szarże, lub odwroty osłaniane ogniem CKM’ów z pędzących taczanek.
Bardzo niedobre dla broni motorowych były doświadczenia z używania samochodów pancernych i lekkich czołgów w jesiennych błotach wołyńskich, pamiętam szczególnie dokonywane z satysfakcją przez kawalerzystów wyciąganie zaprzęgami końskimi zagrzebanych w błocie samochodów pancernych w czasie wielkich manewrów w 1933 roku.
W Beresteczku oprócz masy wojska było wówczas aż trzech polskich generałów z generałem Kutrzebą na czele, który zresztą stał u nas na kwaterze i w czasie obiadu rozmawiał z moim ojcem – kawalerzystą z trzech polskich wojen (bolszewickiej, ukraińskiej i litewskiej) na temat przydatności jazdy, stwierdzając ku naszemu (czyli mojemu z bratem) zmartwieniu, że przyszłość należy jednak do udoskonalonej motoryzacji.
Właśnie w połowie lat trzydziestych zaczęto ją robić, niestety zarówno tempo jak i dobór środków był niewystarczający. Słabiutkie samochodziki Fiata we wszystkich produkowanych w Polsce modelach nie nadawały się na polskie drogi. Potrzebne były raczej typy amerykańskie, wielkie, silne i na wysokich podwoziach.
Odczuli to boleśnie Niemcy, którym tylko „amerykańskie” Ople zdały egzamin na rosyjskich drogach, nic też dziwnego, że jeszcze w czasie trwania wojny Sowieci wywozili ze Śląska opelowskie fabryki w celu uruchomienia produkcji „moskwiczy” i „pobied”, a amerykańskie ciężarówki były obok „swinej tuszonki” głównym narzędziem jej wygrania, przynajmniej tak to mi oświadczył jeden z sowieckich żołnierzy.
Obok doktryny nad armią polską ciążyły zobowiązania wobec wiarołomnego sojusznika francuskiego, który domagał się ze strony polskiej stałej gotowości obronnej na rzecz Francji.
Polska musiała utrzymywać 30 dywizji piechoty i odpowiednią liczbę wojsk szybkich i pomocniczych ażeby na wypadek niemieckiego ataku na Francję móc przyjść z efektywną pomocą.
Ze swojej strony Francja nie potrzebowała żadnych zobowiązań rozporządzając największą wówczas, poza Sowietami, armią świata.
Takie obciążenia powodowały, że polski budżet wojskowy mimo pochłaniania niemal 30 % całości budżetu państwa (przeciętnie 800 milionów zł. na 3 miliardy zł.) był niemal w całości „wegetatywny”, przeznaczony na utrzymanie bieżące wojska.
Wielkim obciążeniem było utrzymywanie blisko 50 tys. zawodowych oficerów i podoficerów, nie licząc „nadterminowych” niezbędnych dla obsługi tak wielkiej liczby jednostek wojskowych.
Utrzymywaliśmy ponadto „najdroższą armię świata” – kawalerię, w której ze względu na spieszony tryb walki tylko dwie trzecie stanu mogło być w niej użyte, reszta to koniowodni.
Oznaczało to, że dodatkowe koszty utrzymania jednego walczącego w zestawieniu z piechotą wynosiły około tysiąca złotych rocznie (zakup koni, rzędów, paszy, utrzymanie stajen i opieki weterynaryjnej itp.).
Szansą na obniżenie kosztów utrzymania wojska było przerzucenie ciężaru okresu rekruckiego na przysposobienie wojskowe, wprowadzone masowo w latach przedwojennych, a także obok motoryzacji znacznie większe wykorzystanie trakcji rowerowej.
Rower wojskowy „Łucznik” kosztował w sprzedaży detalicznej 180 zł. – cztery razy taniej od konia kawaleryjskiego i wprawdzie pan Kamiński sprzedawał swoje rowery, świetne „balonówki”, dużo lżejsze i z przerzutkami po 100 zł., ale możliwe, że ze względu na trwałość trzeba było użyć cięższego sprzętu to jednak za 150 zł. od sztuki można było z pewnością zapewnić przesadzenie na rowery przynajmniej batalionu na dywizję, a nie tak jak w 1939 roku tylko kompanii.
Ponadto w 1939 roku było już w powszechnym użytkowaniu około dwóch milionów rowerów, z których przynajmniej 200 tys. nadawało się do użytku wojskowego. Na to nie trzeba było pieniędzy, wystarczył kwit zapewniający odpowiedni zwrot kosztów po wojnie.
Jaka była wartość roweru w czasie wojny w 1939 roku mogłem przekonać się sam, kiedy pełniąc służbę łączników wojskowych pokonaliśmy z bratem na własnych rowerach w ciągu jednego dnia drogę na trasie Mońki – Prużana (około 150 km.) mimo kilkakrotnych bombardowań.
Kawaleria potrzebowała na to trzech dni.
W drugiej połowie lat trzydziestych niebezpieczeństwo agresji sowieckiej jakby się oddaliło po „czystkach” a właściwie masowych mordach, jakie objęły też i czerwoną armię, wzrosło natomiast zagrożenie niemieckie.
Niezależnie od zawartych umów gwarantujących utrzymanie pokoju szacowano, że Niemcy będą gotowe do wojny nie wcześniej niż około roku 1944.
W tym czasie miał być zakończony pierwszy etap modernizacji polskiej armii, tylko że Niemcy byłyby znacznie silniejsze niż w 1939 roku, lub padłyby pod ciężarem wydatków zbrojeniowych i innych hitlerowskich pomysłów.
Niezależnie od wszystkich rozważań w 1939 roku zabrakło nam przede wszystkim pościgowców w rodzaju „Jastrzębia”, lub przynajmniej „P24” zamiast przestarzałych „P11 C”, których i tak była niedostateczna ilość oraz broni przeciwpancernej jak chociażby karabinów wzór 35.
A to był wynik oczywistego zaniedbania, bo na tyle było nas stać.
Przekładając apel o nadrabianie straconego czasu na dzień dzisiejszy zapewne też brakuje nam wiele, moje doświadczenia bojowe, chociaż dość bogate nie za bardzo są przydatne współcześnie sięgając jednak do doświadczeń ostatnich wojen można powołać się na przykład w wojnie irackiej, kiedy to paręset czołgów typu „Abrams” rozstrzelało 2 tys. najnowocześniejszych sowieckich czołgów nie ponosząc żadnych strat. Może właśnie tego typu sprzęt by się nam przydał, nie mówiąc już o obronie przeciwlotniczej i przeciwrakietowej.
Wyczytałem gdzieś, że mają powrócić do służby czołgi T72, chyba tylko jako ruchome bunkry przeciwpancerne, zakopane w ziemi z kilkoma wymiennymi stanowiskami mogłyby skutecznie walczyć z nowocześniejszymi ich pobratymcami.
Współczesna modernizacja polskiej armii wymaga w pierwszym rzędzie przygotowania moralnego, ewentualny napastnik musi wiedzieć, że każda próba agresji spotka się ze zdecydowanym oporem całego narodu i że rachunek strat i zysków w każdym przypadku będzie dla niego niekorzystny.
Za czasów PRL wojsko było izolowane od narodu, a nawet haniebnie użyte przeciwko niemu, należy zatem powrócić do wspaniałej przedwojennej tradycji więzi między społeczeństwem a poszczególnymi jednostkami prawdziwie polskiego wojska.
Wojsko nie może być anonimowe, ale musi być głęboko osadzone w narodowej tradycji. Przed wojną każde dziecko w Warszawie wiedziało co to jest 21 pp „Dzieci Warszawy” sięgający tradycją do sławnych „czwartaków”, lub 36 pp „Legii Akademickiej” nie mówiąc już o I pułku szwoleżerów Józefa Piłsudskiego i ta tradycja powinna być przywrócona polskiemu wojsku.
W tych okolicznościach pomysł z „obroną terytorialną” jest zapewne pożyteczny, rozszerzyłbym tylko jego zasięg na „obronę narodową” z jak najszerszym udziałem młodzieży i osób starszych w różnych formach zaangażowania pod wspólnym hasłem „Polskiej Ochotniczej Służby Obrony Narodowej” – „POSON”.
Jeden komentarz