z lasku wyłaniają się postacie. Idą rozległą tyralierką, za nią druga, trzecia… Trzymają broń gotową do strzału. Już możemy rozpoznać ich twarze. Panie poruczniku – ognia? Jeszcze nie. Niech podejdą bliżej. …
W okolicy San Francisco w Kalifornii, mieszka 90 letni weteran II wojny swiatowej, Po wielokrotnych prosbach Pan Zdzisław J. Xiężopolski dał się namówić do napisania wspomnień o swoich życiowych przejsciach i przygodach. Tam gdzie było to możliwe zachowalismy orginalny język Autora. Częsć IV obejmuje potyczkę z bolszewikami i przejscie na Litwę.
W KIERUNKU AKCJI
Następnego dnia wyruszamy dalej po uzupełnieniu amunicji. Rozmiesciłem po kieszeniach ( nie mielismy pasów lub toreb amunicyjnych) 150 sztuk. I tak obciążony wlokłem się razem z innemi na Grodno. Nasza kompania znowu została odosobniona. Po dzis dzień nie wiem w jakim celu. Gorąco było nie do zniesienia. Pragnienie, proszę mi wierzyć, jest gorsze od głodu. Posuwalismy się raz drogą, raz na przełaj, do miasta, które mamy bronić.
Spotykamy ludzi. Informują nas, ze wojsko sowieckie zbliża się do wsi… (nazwy nie pamiętam), 15 km na wschód. Ukradkiem wchodzimy do przedmiescia. Druty telefoniczne zwisają ze słupów, tu i ówdzie stoją spalone samochody. Sprawka miejscowych komunistów. Przewodnik prowadzi nas do nieczynnej w tym roku gorzelni. Tam się kwaterujemy, w sąsiedztwie ogrodu zoologicznego, gdzie jego mieszkańcy wydaja własciwe im głosy. Zapewne także głodne.
Ktos znalazł beczkę kiszonych ogórków. Sumiennie podzielił się niemi z kolegami. Porucznik wysyła patrol na miasto. Wracają po godzinie i meldują, że nie spotkali ni żywej duszy. Ni kulawego psa. Cisza i spokój.
Nagle, przed wieczorem, strzały armatnie. Kapral drapie się na dach i melduje, że padają po przeciwnej stronie. Nasi, gdzies z prawego skrzydła, odpowiadają. Wpada do podwórza goniec na rowerze z kwatery głównej (no, jest jednak jakas organizacja i wiedzą o naszym istnieniu) z meldunkiem: wycofać się na przedmiescie X… nocą przejsć do koszar i zająć pozycję obronne. Wręcza odręczny szkic.
O zmierzchu wykonujemy rozkaz. Najwyższy czas, bo już słychać czołgi sowieckie. Cóż my poradzimy przeciwko nim? Mamy karabiny, nic więcej. Jedyny granat dawno zużyty. Z karabinem na czołg?
Idziemy gęsiego, przygotowani na wszelką ewentualnosć ku wskazanemu rejonowi. Na miejscu rozciągamy się tyralierką na skraju dużego placu czy łąki. Zapada noc i zaczyna dżdżyć. Staje się ciemno, że oko wykol. Nie widać sąsiada stojącego o dwa kroki obok. Polska jesienna noc. Jak długo będziemy tu na tym cholernym deszczu stać? Cicho stul p…. Porucznik wie.
O północy błyskają na prawym skrzydle swiatła samochodowe. Podjechał pocichu – zapalił, zgasił. Aha, to znak umówiony. Przechodzi plutonowy wzdłuż linii i mówi: – Kto na ochotnika na patrol? Chłopaki się nie kwapią, ale wreszcie zebrał trzech. – Jeszcze jeden – Nikt się nie zgłasza. Tyle dni wlecze się, niewiadomo, gdzie i po co idziemy, zawsze w obronie – myslę sobie. Przyszedł czas na akcję. – Ja, panie plutonowy – mówię głosno. – No to chodzcie. Posuwamy się szybko ku niewidocznym jeszcze domom. Wreszcie rozpoznajemy sylwetki zabudowań. Ciemno i cicho, gdzies zaszczekał pies. Aha, więc są i ludzie. Na pewno są zaniepokojeni, a może nawet drżą ze strachu. Wojna to nie frajda.
Przedzieramy się na ulicę. Na skrzyżowaniu z poprzeczną swieci słabo jedna lampa. Unikamy jej, przechodzimy kilka ulic i milczących domów. Wreszcie wracamy z meldunkiem – nikogo nie ma. Droga wolna. A więc posuwamy się ostrożnie, prawie po omacku w kierunku koszar. Przynajmniej tak się nam wydaje. Porucznik wie co robi. Chyba. Wchodzimy w obręb zabudowań. Wszędzie cicho i pusto. – A gdzież do jasnej anielki jest ta brama B? Czekamy aż się trochę rozwidni. W milczeniu. Nikt nawet nie zakaszle. Tym razem kapral sam idzie na zwiady i po chwili wraca – brama jest tu, przed nami. No, ogólne odprężenie. Ktos zapala papierosa. Zgas tego papierosa, durniu. Nie jestes na weselu! To Antek, zwykle cichy i uprzejmy zdobył się na szorstkie słowa. Widać, że i jemu zaszła za skórę ta pogoda.
Kiszki znowu marsza grają. Gorąca herbata przydałaby się. I kajzerka z masłem – ktos dodaje. – A szyneczki to bym nie odmówił – dorzucił inny. – Stul pysk – odzywa się znowu Antek. Antos?! Błagam cię, nie denerwuj się. No to tam, przed tym murkiem mamy czekać na bolszewików. Czekamy godzinę, czekamy dwie, a tu nic. Przed nami kilkadziesiąt drewnianych chałupek w mikrokopijnych ogródkach przy błotniastej, niebrukowanej uliczce. Dalej – pole, a za nim cherlawy lasek. A gdzie są ludzie, psy, gęsi, czy inne żywe istoty?
Widać, że nie miłe im spotkanie z bolszewikami. Zapewnie pamiętają rok 1920. Za nami budynki koszarowe, jesli jest cos do zjedzenia, to tylko tam. Kilku kolegów idzie na zwiady. Wracają z woreczkiem suchych ogryzków chleba. Twardych, niby diament, ale można je roztłuc kamieniem. Smaku już nie mają żadnego, ale przynajmniej nie są zaplesniałe. I taką iloscia nie można głodu zaspokoić. Już 6 dni jestesmy bez ciepłej strawy. Żadnej strawy!
Wschodzi słońce, zdejmujemy mundury aby je wysuszyć. Eskploratorzy, Bolek i inni, myszkują w dalszych budynkach. Znalezli kuchnię – a w niej pustkę. Wrócili rozczarowani i zajęli swe miejsca pod murem.
STARCIE Z BOLSZEWIKAMI
Podporucznik-nauczyciel próbuje podniesć nas na duchu. Wzywa kaprala i poleca mu zbadać przedpole. Ten potrzebuje dwóch ochotników. Zgłaszam się i idziemy opłotkami na sam skraj pustego pola. W drodze powrotnej przelatuje nisko samolot z czerwoną gwiazdą, zawrócił. Strzelam jak opętany. A co mi może zrobić? Albo ja jemu? Chyba, że przypadkiem. Równoległą ulicą biegnie ku koszarom żołnierz wlokąc rannego oficera. Gdzież on to dostał? Nie odpowiadają na pytania i jak opętani znikają za budynkami koszar.
To już prawie jesień, ale słońce jeszcze przypieka. Płaszcze już są suche. No, ta wojna staje się nudna. Nudna, powiadasz? A popatrz dobrze: z lasku wyłaniają się postacie, ale są za daleko, aby je rozpoznać. Coraz ich więcej. Idą rozległą tyralierką, za nią druga, trzecia… Trzymają broń gotową do strzału. Wszyscy w płaszczach sinawych. Wielu niesie karabiny maszynowe. Jest ich cała chmara i jeszcze wychodzą z lasu inni. Już możemy rozpoznać ich twarze. Poły płaszczy powiewają na wietrze (póżniej dowiedziałem się dlaczego). Panie poruczniku – ognia? Zapytuje ktos. Jeszcze nie. Niech podejdą bliżej.
Podniecenie wzrasta. Ktos strzelił. Teraz wszyscy strzelamy. Oni padają, rozstawiają karabiny maszynowe. Niewiele mogą nam zrobić, bo ukryci jestesmy za solidnym, chociaż niskim murkiem. Podnoszą się, teraz biegną ku nam. Kilku nie podnosi się. Są 150 metrów od nas! 100! Nagle, jak deus ex machina, zjawia się ranny oficer i piorunującym głosem woła: Wycofać się! Rozkazuję wycofać się! I znika.
Kim on był? Nie wiem. Miał szlify majora. Zdał sobie sprawę, że garstka młodych chłopców, cywili w mundurach nie podoła wobec chmary regularnego wojska. Szkoda chłopaków. – Posłuszni rozkazowi, chyłkiem i pojedyńczo umknęlismy w tył, poza budynki, stamtąd ku bramie, którą przyszlismy.
Wcale nie za wczesnie, bo już opanowali nasze przed chwilą opuszczone pozycje. Przebieglismy pędem dzielący nas od bramy plac. Stało tam kilka nowych wojskowych ciężarówek. Zobaczył je także biegnący obok mnie Wojtek. – Wojtek, prowadzisz? – krzyczę. Tak. Wskoczył do kabiny jednej, przekręcił znajdujący się w zamku klucz. Rrr… Nic. Znowu! Nic. Skoczył do drugiej. To samo. Uciekajmy. Co sił Wojtek schwycił stojący obok rower, zaciągnęlismy go za bramę. Strzelali do nas. Jak póżniej zauważylismy, jedna z kul drasnęła Wojtka lekko w ramię. Nie miały benzyny- ze złoscią zauważył. – Ale mamy rower – z satysfakcją dodał.
Bylismy względnie bezpieczni poza obrębem koszar. Rosjanie widocznie zaniechali poscigu. No, a gdzież nasz oddział? Chodżmy wprost. Wojtek wskoczył na łup wojenny, ja pobiegłem za nim. Za zakrętem natknęlismy się na przewrócony wóz i konia w uprzęży. Koń, niestety leżał martwy. Miał brzuch rozpruty. Wóz pełen był prowiantu różnego rodzaju: chleb, boczek, groch i – kawę w kostkach. Ta zmieszana była z cukrem. Można było ją jesć jak czekoladę. Pochwycilismy dwie paczki, naładowalismy kieszenie resztą.
Z tym ładunkiem (i z żalem za pozostawionym prowiantem) popędzilismy dalej. Tory kolejowe, otwarte z obu stron, przeto niebezpieczne, przebieglismy błyskawicznie. Po drugiej stonie byli już nasi. – A gdzie was diabli niesli? – Wojtek jestes ranny. To nic – odpowiada. A popatrzcie na zdobycz. Poczęstowalismy porucznika i podoficerów i rozdzielilismy resztę. Tak zostalismy bohaterami dnia.
NAD NIEMNEM – ŻEGNAJ POLSKO…
Wojtek ofiarował zdobycz porucznikowi i kiedy ten go nie przyjął, podoficerom, potem mnie. Wszyscy cenili sobie wspaniałomyslnosć, ale woleli isć. Wobec tego sam nań wskoczył i prędko przekonał się, że na polnych piaszczystych drogach rower jest tylko ciężarem i podarował pierwszemu przechodniowi. Ów poinformował nas, że do pobliskiej wsi zawitał już patrol „tych psubratów komunistów”.
Nocą już dotarlismy do dużej wsi nad Niemnem. Nasze wojsko w pospiechu przeprawiało się na drugą stronę po moscie pontonowym. Za nami saperzy zniszczyli ów most. Popłynął sobie z prądem. My, znowu jako oddział samodzielny, udalismy się na wschód wzdłuż rzeki, obserwując łuny pożarów po drugiej stronie. Słychać było sowieckie czołgi. I tak dotarlismy do dużego lasu i wreszcie do obszernego gospodarstwa. Zapadła noc.
Zakwaterowano nas w stodole, zgłodniałych i wyczerpanych fizycznie. Warty zostały roztawione. Mnie przypadła od 12-tej do 2-giej. O swicie opuscilismy goscinne progi i udalismy się w głąb lasu. Tam, na skraju polany, rozkazano okopać się (czyli wykopać indywidualne dołki aby się w nich ukryć i czekać na nieprzyjaciela. Taka była linia obronna.
Przez jakis czas nic się nie działo. Potem zaczęli się ukazywać pojedynczy żołnierze bez broni, pospiesznie, przedzierający się w tył. Co to? Dezerterzy? Ognia w nich! My nie dezertujemy! Rosjanie przyparli nas do granicy litewskiej. Dużo czołgów. Nasza armia rozwiązana.
Idziemy do domu. Nie do wiary. Sromotna porażka.
Jakis czas potem i my usłyszelismy te czołgi. Goniec dowództwa, które gdzies tam w lesie działało, przyniósł rozkaz – Wycofać się!
No tosmy się wycofali z powrotem do lesniczówki. Było już tam około trzech tysięcy żołnierzy. Wkrótce pułkownik wspiął się na wóz, bractwo ustawiło się w szeregach i zamilkło. Wtedy pułkownik wygłosił krótkie i przejmujące przemówienie mniej więcej w tym sensie: „Spełniliscie swój żołnierski obowiązek. Zostalismy zdradziecko napadnięci przeważającą siłą z dwóch stron, ale nie jestesmy pokonani. Polskie siły zbrojne zostały na pewien czas rozwiązane. Mamy teraz do wyboru trzy rzeczy: internowanie na Litwie, próba przedarcia sie do domu, albo walka do upadłego. Szans wygrania nie ma. Ja osobiscie przejdę na Litwę i wam radzę zrobić to samo. Dziękuję za wierną służbę Polsce. Jeszcze Polska nie zginęła!” Ktos zaintonował „Jeszcze Polska...”
Potem komendę objął inny oficer: „Ci co chcą walczyć – wystąp.” Zebrała się ich spora garstka, dostali najlepsza broń. „Bacznosć!!” Przemaszerowali przed nami i wsiąknęli w las. Następnie odeszli ci chcieli wrócić do domów.
Reszta – w prawo zwrot. Marsz. Przechodząc graniczny mostek na strumyku w absolutnej ciszy, niejeden łzę z oka przetarł. Wielu płakało otwarcie. Kilku odeszło na bok i popełniło samobójstwo.
Płakałem i ja.
Zdzisław J.Xiężopolski
(W częsci V Autor opowie o przebiegu internowania wojsk polskich na Litwie).
Jacek K.M.
Fraszka reprezentuje puls dzisiejszego swiata jest krótka i niecierpliwa w dazeniu do konkluzji. Ostra jak przeszycie sztyletem i powodujaca zarazem usmiech satysfakcji i odprezenia, który przychodzi po przebyciu trudnej ale krajobrazowej drogi. F