W okolicy San Francisco w Kalifornii, mieszka 90 letni weteran II wojny swiatowej, Po wielokrotnych prosbach Pan Zdzisław J. Xięzopolski dał się namówić do napisania wspomnień o swoich życiowych przejsciach i przygodach.
W okolicy San Francisco w Kalifornii, mieszka 90 letni weteran II wojny swiatowej, Po wielokrotnych prosbach Pan Zdzisław J. Xięzopolski dał się namówić do napisania wspomnień o swoich życiowych przejsciach i przygodach. Tam gdzie było to możliwe zachowalismy orginalny język Autora. Będzie to historia wojennego emigranta, człowieka na wskros dobrego jako momento , że w historycznej zawierusze niewiele można kontrolować, ale zawsze można pozostać porządnym człowiekiem. Częsć pierwsza była ogólnym zarysem i wprowadzeniem do następnych bardziej szczegółowych wspomnień. Częsć III obejmuje początek wojennej drogi Autora.
KAMPANIA WRZESNIOWA
Nim dojdę do wyznania w jaki sposób znalazłem się tutaj, w tym najlepszym na swiecie kraju, USA, należałoby zacząć od opuszczenia Polski, bo o rodowodzie wspomniałem już w poprzednim odcinku. Proszę wybaczyć mi błędy gramatyczne popełnione w twórczym pospiechu. Zdarza się, że zjadam litery i co gorsza, nie jestem pewien, kiedy powinienem postawić „u” czy „ó” kreskowane, albo „rz” wyglądałoby przyzwoiciej niż ”ż”.
OSTATNIE WAKACJE
A więc w imię ojca i syna – jakby to powiedział Zagłoba „incipiam” od sierpnia 1939 r., w tym bowiem czasie zostałem powołany, jako całkiem swieży absolwent gimnazjum, w normalnym wieku lat 18 i według od niedawna obowiązującego przepisu, na obóz pracy. Nie za karę, bo niewinny byłem jak wodna lilja, ale prawodawcy uznali, że młodzi ludzie rodzaju męskiego powinni zaznajomić się z pracą fizyczną i towarzystwem rówiesników bez tzw. swiadectwa dojrzałosci.
Chwalebna to intencja. W kraju w tym czasie, a było to póżne lato, wrzało. Dywersanci niemieccy robili co mogli aby uprzykrzyć życie bogobojnych obywateli. Np. przecinali linie telefoniczne, tu i ówdzie słyszało się strzały pozornie niczem nie sprowokowane. Na razie nic poważnego, niemniej jednak denerwujące. Hitler wygłaszał buńczuczne przemówienia. W polskim radiu normalne programy przerywane były kryptycznemi wypowiedziami, nie mającemi nic wspólnego z temi programami. Słuchacze słusznie się domyslali, że były to tajne instrukcje wojskowe i cywilne.
W tej atmosferze opusciłem dom bez specjalnego pożegnania w nadzieii, że powrócę za 3 czy 4 tygodnie do normalnego trybu życia. Na przekór zdrowemu rozsądkowi. W pociągu spotkałem kolegów z sąsiedniego miasta, na stacji węzłowej dołączyli do nas inni i wreszcie dotarlismy do Osowca przy granicy pruskiej, gdzie czekali na nas owi bez matury.
Pracowalismy wspólnie łopatą i kilofem, maskując swieżo zbudowane bunkry z armatami skierowanemi ku północy. Dzień zaczynał się „Kiedy ranne wstają…”, a kończył „Wszystkie nasze…” spiewane w coraz to szybszym tempie. Praca była ciężka. 10 godzin w letniej spiekocie.
A JEDNAK WOJNA!
1-go wrzesnia przeleciał nad nami, wysoko że nawet trudno go było zobaczyć, zdarzenie niezwykłe, samotny samolot. Nie wywołało to komentarzy mimo, że po raz pierwszy cisza została przerwana. Bunkier był już zamaskowany mielismy go opuscić za dwa dni i udać się do następnego.
Stało się inaczej. Po południu pojawiły się na niskim pułapie dwa samoloty. Tak nisko, że zauważylismy na czarnych kadłubach białe krzyże. Niemcy! A więc wojna! Po nich przeleciały 3, jeszcze niżej i ostrzelały nas, rozproszonych w terenie, karabinami maszynowemi, nie trafiając nikogo. Zapadł wieczór, wrócilismy do obozu wielce podnieceni.
Następnego dnia od switu zaczelismy kopać zygzakowate rowy ochronne do których skakalismy w czasie nalotów. Na pobliskich polach już ukazali się uciekinierzy pojedyńczo lub w grupach dążący na południe. Lotnicy niemieccy polowali na nich, na nas i wszelkie żywe stworzenie. Latali tak nisko, że czasami widać było ich twarze, czasem usmiechnięte. Podobała im się rzeż niewinnych. Trzeciego dnia grupy uciekinierów stawały się większe. Niesli ze sobną rannych. Wojska niemieckie przekroczyły granicę.
Nasza obecnosć tutaj była bezsensowną. Zdalismy mundury robocze złożone w kostkę oraz wyczyszczone buty i narzędzia do magazynu (tak po polsku aby Niemcy, nie powiedzieli, że jestesmy niechlujni) i włożyli swoje stare sztubackie mundurki w których przyjechalismy – ale – co dalej? Do domu? Daleko. Nie wiem skąd powstała mysl aby zgłosić się do wojska. Prawdopodobnie u wszystkich jednoczesnie, Najbliższy garnizon jest w Lidzie. Może tam jest nasze wojsko? A więc na stację kolejową.
DO WOJSKA!
Podporucznik, dotychczasowy komendant obozu prowadzi. Pociąg zatłoczony, ale wcisnelismy się. Nie wiem czy ci, którzy chcieli wrócić do domu zostali? Chyba nie. Pociąg to się wlecze, to leci jak szalony. Nalot! Staje. Skaczemy do rowów, kryjemy się pod drzewami. Mimo to są ofiary. Zabitych zostawiamy. Nie ma czasu na ceregiele.
Wreszcie dotarlismy do Lidy i tu, cudem jakims, czekało na nas kilku podoficerów. Skąd wiedzieli o naszym przybyciu – trudno powiedzieć. Pewnie nasz porucznik uzyskał połączenie z przełożonymi. W każdym razie plany były gotowe. W opuszczonych poprzedniego dnia przez regularne wojsko koszarach stworzona ma być Szkoła Podchorążych. Jest nas 160 maturzystów. Nasi towarzysze pracy skierowani zostali gdzie indziej.
Tak więc 4– go dnia wojny wstępujemy do służby. Nie będę opisywał szczegółów o szkoleniu i koszarowym życiu, bo to mało ciekawe. Ćwiczenia przeważnie odbywały się w lesie. Widzielismy bombardowanie miasta.
Pewnego dnia wypadła mi służba patrolowa. Wyszło nas czterech pod dowództwem zawodowego kaprala. Bylismy w sródmiesciu, kiedy ogłoszony został alarm przeciw lotniczy. Każdy się krył gdzie mógł. Ja wpadłem na scianę zbombardowanego w dniu wczorajszym domu. Ale już ktos tam był. Przpadła do mnie drżąca ze strachu panienka, szepcąc – boję się. Przygarnąłem ją do siebie – nie bój się, ja cię obronię – , mówię, jak głupiec. Czuję przy sobie to młode, drżące ze strachu ciało w letniej sukieneczce, patrzę w niebieskie, cudne oczy.
– Nie bój się – powtarzam. Pocałowałem ją, co się następnie stało trudno opisać. Oboje poczulismy potrzebę pełnego zbliżenia. Była dziewicą, ja też po raz pierwszy. Oto do czego może doprowadzić wojna… Nagle odwołano alarm. Kapral wzywa, ja półprzytomny, nawet się z nią nie pożegnałem, nawet nie powiedziałem – dowidzenia. Nie znam jej imienia. Ale tego przeżycia nie zapomnę do końca życia.
W nocy z 15-go na 16-go wrzesnia, dowódca zarządził forsowny, 10–cio kilometrowy marsz.
Następny dzień minął prawie normalnie, ale bez nalotów. Czyszczenie broni, pobieranie amunicji, zapasowej bielizny. Nic nie wskazywało na to, że nastąpi zasadnicza zmiana w naszej sytuacji. Wiadomosci o przebiegu wojny z Niemcami nie mielismy żadnych, radia nie miał nikt, kontaktu poza koszarami także nie było. Nasz dowódca może i cos wiedział, ale z nikim nowinami się nie dzielił.
Wieczorem, po kolacji wydano nam po 4 suchary, twarde jak kamień, amunicję, polecono zabrać jeden koc z łóżka. Zostawiwszy resztę wraz z cywilnemi ubraniami w doskonałym porządku i przy łunie palących się dokumentów kancelaryjnych, cichaczem opuscilismy miasto nie żegnani przez nikogo. Dokąd? Tajemnica. Prawdopodobnie na obronę Warszawy. Kompania liczyła 160 ludzi, młodych, 18–to letnich chłopców. Nasze wyposażenie było liche, nie jak na wojnę. Każdy miał karabin i amunicję, nic poza tym. Póżniej, w Grodnie ktos znalazł jeden bagnet i jeden granat. Czy można to nazwać oddziałem wojskowym wyruszającym do boju?
Maszerowalismy bocznemi drogami całą noc z 10–cio minutowemi odpoczynkami co 2 godziny. Kto był głodny łamał suchary i popijał wodą. Te pęczniejąc wypełniały żołądek. Padał drobny deszcz, wsiąkał w płaszcz, który stawał się coraz cięższy. Morzył nas sen, ale trzeba było uważać na lufę karabinu żołnierza idącego przed tobą, bowiem niósł karabin na ramieniu. Nie mielismy nań pasów.
WEJSCIE SOWIETÓW
Szlismy na zachód, ku Warszawie. O brzasku, niemożliwie zmęczeni i głodni, spodziewalismy się chociaż kawy. Daremnie. Wóz prowiantowy i kuchnia polowa, które wyszły za nami z Lidy, zagineły bez sladu. Na głównej drodze spotkalismy tłum ludzi, jakies kilkaset osób, dążący w przeciwnym kierunku. Kobiety, dzieci, starsi mężczyzni niesli co tylko mogli na plecach, wozach, koniach, taczkach. Nawet krowy wlokły się krok za krokiem. Uciekali przd Niemcami. Nasz oddział ustąpił im z drogi. Weszlismy do pobliskiego lasu na odpoczynek. Było to 17-go wrzesnia. Około południa rozeszła się niewiadomo z jakiego zródła wiadomsć, że Niemcy zajęli Warszawę, a wojska sowieckie przekroczyły wschodnią granicę. A więc mamy drugiego nieprzyjaciela. Nie wypowiedział wojny i postępuje jak się póżniej dowiedzielismy na mocy paktu Ribbentrop – Mołotow zawartego miesiąc wczesniej.
Czekalismy na rozkazy władz wyższych do wieczora. Radia nie było, ni telefonu. Stanowilismy małą, samodzielną grupę wydzieloną, o której nikt nie wiedział. W ogóle bałagan nieopisany w całym kraju. Linie telefoniczne przecięte, węzły komunikacyjne zbmobardowane, oddziały wojskowe rozproszone. Bylismy zaskoczeni błyskawicznym atakiem niemieckim. A teraz na domiar złego Rosjanie!
W nocy natknął się na nas szwadron kawalerii pod dowództwem kapitana. On poinformował nas o sytuacji, dał nieco żywnosci i rozkaz ogólny. Isć na wschód, kierunek Grodno. Dołączyć do pułku… w miejscowosci… Bagatela! 50 km stąd, maszerując.
Jak przyszli, tak poszli. Zniknęli w ciemnosciach, pozostawiając nas własnym zmysłom. Zabrali kapitana, pozostawiając podporucznika rezerwy (z zawodu nauczyciela, który mniej więcej znał te strony. Okazał się dobrym dowódcą i wytrzymał z nami do końca kampanii wrzesniowej).
TRUDNY MARSZ NA GRODNO
Aby nie nużyć czytelnika szczegółami podam jedynie, że szlismy głównie nocami, wypoczywając kilka godzin po chłopskich stodołach i w lasach. Niewiele artykułów spożywczych można było kupić w osiedlach, toteż znosilismy głód w milczeniu. A ci, którym udało się zerwać po drodze owoce albo wyciągnąć marchewkę z pola, przypłacili łakomstwo biegunką.
Ludnosć wiosek, które mijalismy była nam bardzo przychylna. Wystawiali przy drodze wiadra z wodą, dawali chleb, którego sami nie mieli zanadto, kobiety z płaczem błogosławiły. W dzień, jesli bylismy w drodze ostrzeliwało nas niemieckie lotnictwo. Były ofiary. Zabitych grzebała okoliczna ludnosć, lżej ranni szli z nami dopóki mogli, niezdolnych do marszu, nieslismy do szpitala jesli taki był w pobliżu. Głód, powtarzam, był naszym towarzyszem. Któregos dnia przekroczyło drogę piękne działo zmotoryzowane ze swoim ciągnikiem i obsadą 5–ciu siedzących artylerzystów, jakby co dopiero opuscili koszary. To podniosło nas na duchu (ale na krótko). No, z taką bronią nie możemy przegrać wojny!
Innym razem minął nas szwadron kawalerii. Grupa kiwających się kawalerzystów na zmęczonych koniach. Mimo to zazdroscilismy im, że nie muszą isć. Bo nam marsze dały się we znaki. Ciężkie podbite gwożdziami buty – i te onuce! Nie skarpetki. Onuce. Owijanie nimi stóp było sztuką nie łatwą do opanowania.Na moich stopach pojawiły się bąble. Bąbel pęka i przy dalszym tarciu o lniane płótno tworzą się krwawiące rany. Jedyną radą jest opatrzenie ran i przynajmniej kilkudniowy odpoczynek, w naszych warunkach nie do pomyslenia.
Moje buty były nadzwyczaj niedopasowane, lewy o numer większy od prawego. Pewnego dnia dotarlismy do miejsca, z którego widać było luny pożarów gdzies na wschodzie. Tu zakwaterowalismy. W dużej wsi było już nasze wojsko. Przydzielono nam stodołę. Wybrałem sobie zaciszny kąt w słomie. I – proszę wyobrazić sobie moją radosć, kiedy namacałem 4 jajka!
Zaniosłem je do chaty i ubłagałem gospodynię aby je usmażyła. – Nie mam słoniny – powiada z żalem. – Nie szkodzi. Tak na sucho. – Zapłaciłem co się należało. Nigdy jajka tak mi smakowały jak wtedy. Wszak poscilismy 3 dni.
We wsi była piekarnia. Pieczywo miało wyjsć o czwartej rano. A czeka na nie cała wies i kilka tysięcy żołnierzy. Jakież więc są szanse otrzymania chociażby kromki? Znikome.
Zdzisław J. Xiężopolski
(Już wkrótce cz.4, wspomnień PanaZ.J.Xiężopolskiego od potyczki z bolszewikami, aż do przejscia na Litwę (internowanie).
Jacek K.M.
Fraszka reprezentuje puls dzisiejszego swiata jest krótka i niecierpliwa w dazeniu do konkluzji. Ostra jak przeszycie sztyletem i powodujaca zarazem usmiech satysfakcji i odprezenia, który przychodzi po przebyciu trudnej ale krajobrazowej drogi. F