Czasy Karłów odc. 34 – już nadchodzi Czas Patriotów …
06/03/2012
522 Wyświetlenia
0 Komentarze
19 minut czytania
Ten dumny ptak przecież nie zniknął, on wzleci znów, powstanie jak feniks z popiołów. Odrodzi się i wtedy wiele pięści się znów zaciśnie i znów łzy popłyną. Tak jak wtedy, gdy słów brakuje i hymnu melodia płynie …
Izabela pojawiła się nagle w moim życiu. Było to mgnienie, ale od tej chwili „coś” nas skłoniło do siebie, nieustannie i bez końca, zauroczyło i wytworzyło magię, jaka trafia się raz w życiu. I wiąże na trwałe. Na dobre i na złe. Z Izabelą złączył nas jakby nieco kpiarski los w przypływie lekkiej melancholii. Dwoje rozbitków po nieudanych związkach. Ona – dużo młodsza, piękna kobieta, a przy tym bardzo ambitna i inteligentna. Utrudzona trochę przez los za swoje serce, wiarę i szczerość …
Ja, sporo starszy od niej mężczyzna, po powrocie z wielkiej polityce, wyautowany, również w sensie osobistym. Mamy podobne uparte charaktery, podobnie byliśmy kontuzjowani za wierność ideałom, podobnie ślepo-naiwni…
Dlaczego magia trwa? Po pierwsze – nikt nie zna tajemnicy magii. A po drugie – nie wiem i nie chcę się nawet zastanawiać. Chcę być szczęśliwy i chcę i chyba przede wszystkim tego pragnę, aby Iza była szczęśliwa. Magia niech trwa – jak było i w Paryżu, i Manili… I w ów wieczór straszny w ciemnym, ponurym lesie rozpaczy bez iskry nadziei z chorą, rozdartą duszą! Niech trwa „coś”, co nie mija nigdy. Coś kompletnie niezrozumiałego, jakby zawieszonego pomiędzy niebem a piekłem. Między miłością a nienawiścią, ale o dziwo nigdy nie przekraczające ich granic. O jeden krok czasami tylko…
Zupełnie tak, jakby jakaś niewidzialna ręka prowadziła nas przez te lata, przez życie, wspólne życie. Prowadził nas w tych latach wędrówek szlak. Naszymi sentymentalnymi miejscami są polskie Mazury i Paryż. W Paryżu jesteśmy zakochani; w jego architekturze o lekkim nieodpartym uroku dyskretnej arystokracji, w dekadenckiej nocnej atmosferze knajpek na Montmartre, z umysłem wolnym od bieżących problemów. Paryż – miasto z przestrzenią, nie przytłaczające, a przyjazne aromatem romantycznych chwil… To miasto z innego bieguna niż nowa Mekka młodych – Amsterdam, miasto brudne, tonące w śmieciach i dymie marihuany z odrażającym zderzeniem bliskości burdelu z kościołem. Miasto o poranku z widokiem zaśmieconego po nocy starego rynku, przypominającego upiorny film o wybuchu epidemii cholery na Marsie.
Po kilku ciężkich latach, w 2004 roku los trochę zaczął do nas mrugać okiem. Postanowiliśmy trochę pojeździć po świecie, pragnąłem nadrobić kilkanaście lat, gdy rzeczywistość wokół i moja polityczna nadgorliwość uniemożliwiały to, o czym zawsze marzyłem. Mieć czas beztroski i dzielić go z kochaną osobą, z kochanymi osobami…
Czułem się jakbym był nowonarodzonym, uwolnionym od polityki, szczęśliwym człowiekiem. Był to rok miodowy po długiej tułaczce po Warszawie i czasach, gdy dwadzieścia złotych było kupą pieniędzy, choć chyba właśnie wtedy, byliśmy najbardziej z sobą, najbardziej szczęśliwi. I gdy los trochę zaczął się uśmiechać, postanowiliśmy popodróżować. Na początek Chorwacja i wyspa Vis położona na Adriatyku pomiędzy Chorwacją a Włochami, sąsiadująca z wysepką św. Sylwestra. Miejsce, gdzie mieszka czternastu mieszkańców, jest pięć domów i kościół pod wezwaniem patrona wyspy. Są tam wręcz cuda natury, takie jak grota „Błękitna” czy „Zielona”, dostępne tylko od morza. W grocie „Zielonej” na Visie podczas II wojny światowej była kryjówka niemieckich U-botów. Jest też na wyspie twierdza napoleońska. To była przez całe wieki brama do Adriatyku.
Ale ponad wszystko jest cudowny, pełen tajemnic oddech blisko czterech tysięcy lat historii maleńkiego portu Komiža w cieniu kolorowych kamieniczek i ciasnych uliczek. Znalazłem tam przy brzegu nabój karabinowy, który do dziś ma szczególne miejsce w naszym domowym maleńkim akwarium. Zakochaliśmy się w tej wyspie i obiecaliśmy sobie, że jeszcze kiedyś tam wrócimy… Potem znów był Paryż i dalej „Parc Asterixa” pod Lille.
Pola tulipanów w Holandii i droga przesmykiem pomiędzy morzem a lądem. Po moich politycznych tęsknotach ani śladu, zgubiłem je gdzieś po drodze. Straciłem pomiędzy St. Moritz a Manilią. Gdzieś daleko, może na małym szwajcarsko-włoskim przejściu granicznym w chwilę po tym, jak w naszej ulubionej „Lancii” na karkołomnych alpejskich serpentynach hamulce odmówiły posłuszeństwa … Trochę na ziemi, trochę na niebie, a trochę tak jak w raju wśród niezliczonych wysp Morza Filipińskiego. Wysepka Boracay, wśród nocnych bajkowych budowli z białego piasku na plaży z patrzącą na nie figurką Madonny, ze stopami w przejrzystej, lazurowej wodzie.
Trochę wśród mazurskich lasów i jezior, gdzie z wędkami w rękach łowiliśmy siebie i ukojenie od tego całego zgiełku i gwaru stolicy. A trochę też pomiędzy Szczytnem a Spychowem w miejscu spokojnym, gdzie pochowany jest człowiek, który nie dość, że dał mi życie, to jeszcze natchnął je. Człowiek, przez którego otrzymałem następne dary życia. Dał mi najpierw córkę a teraz syna.
Mam taką intuicję, że to Ojciec gdzieś czuwał nad tą związaną przysięgą wierności Ojców i Dzieci, sztafetą pokoleń i że moim synem, a Jego wnukiem Bartoszem dziękował Izabeli za pamięć o sobie, nieznanemu przecież Izie. Często przyjeżdżamy tutaj, w jedyne miejsce takie na świecie, w którym często słyszę mojej wiernej rzeki życia szum. Słyszę jej płacz, tęsknoty i zmartwienia. To miejsce, gdzie czas nie istnieje, a dla mnie jest pomostem pomiędzy tymi, którzy odeszli, a tymi którzy nadejdą! Przyjdą, by móc wypełniać testament swych Ojców.Stąd wyszła moja podróż w czasie i nie skończy się nigdy, będzie trwać dalej. Jest bowiem nieśmiertelna.
To miejsce szczególne i znaki szczególne. Honor miej, szanuj pamięć Ojców swych i ziemi przodków broń!
Rzeka życia, a wokół w powietrzu słychać gdzieś w oddali cichą muzykę grających serc…
Syn Bartosz to prezent od Opatrzności, wyzwanie na kolejne, ostatnie moje ćwierć wieku! I dziś, pomimo, że piszę te słowa w więziennej celi, to paradoksalnie jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem. Bo czuję się jak wtedy, ćwierć wieku temu, gdy byłem tu pierwszy raz. Mam znowu wielkie wyzwanie przed sobą i cel. To wtedy przyśniła mi się Polska – wielka i wspaniała jak marzenie. I nie szkodzi, że dziś może nie całkiem wielka, nie całkiem wolna i nie całkiem sprawiedliwa. Lecz jest przecież moja. Jest moją ukochaną Ojczyzną.
Żyłem w ciekawych czasach i pisane mi było, jak każdemu dziecku rewolucji, na koniec utopić się we własnym oceanie nigdy niedoścignionych marzeń. Wtedy, dwadzieścia pięć lat temu całe moje serce to była Polska. A dziś to serce może nie bije już tak jednostronnie, bo pełne jest również miłości do córki Aleksandry i syna Bartusia. Do dorosłej dziewiętnastoletniej dziewczyny i trzyletniego małego Zuszka Bartkowego. I jak tu nie być szczęśliwym, pomimo pobytu za murem. Przychodzą do mnie, swojego ojca, i nieważne, że tylko raz na trzy miesiące. I jest przecież tam, za murem kobieta, która czeka. I jest jeszcze moja Mama, która ma już 91 lat i ciągle troszczy się o swojego syna. Tak to chyba już jednak jest, że rodzice zawsze martwią się o swoje dzieci, choćby te miały już pół wieku!
I są jeszcze, odnalezieni po latach brat i siostry. A tu, gdzie ludzie wokół są bardzo posępni i na ich twarzach uśmiech rzadko gości, to jednak w większości są to ludzie nie tak źli i podli, jak wielu z tych, co na zewnątrz tego muru wiedzie życie pozornie wesołe. O tych ostatnich wiele napisałem w tej książce!
Gdyby nie więzienie i to sprzed dwudziestu pięciu lat i ten obecny mój pobyt, moja przygoda z życiem przecież byłaby zupełnie inna! A czy ta była zła? Byłem przecież szczęśliwy, ponieważ miałem marzenia. A tylko szczęśliwi przecież mogą je mieć! Więzienie, przystanek w życiu co dwadzieścia pięć lat…
Dla moich dzieci ten obraz ojca też będzie jak testament. Testament człowieka zza krat, który dokonuje rozrachunku z przeszłością. Z samym sobą oraz z czasami i wyzwaniami, z którymi przyszło mi się zmierzyć w swoim życiu. Człowieka, który spogląda daleko, w głąb samego siebie. Przecież to dla swoich dzieci przede wszystkim napisałem tę książkę!
A jakie mam plany i cele na przyszłość? Gdy pierwszy raz zamykały się za mną bramy tego więzienia, moje plany były tak bogate, a cele tak jasne… Tym razem już do końca mojego krótkiego biegu przez życie finiszuję bez tego dawnego żaru, tak trochę jednak na oślep. Jak ćma do światła płynącego z wiary marzeń. Wiary w sens takiego wiecznego dusz wędrowania tam, gdzie serca otwarte na dłoni …
I żyć już będę dla Ojca i dzieci, dla Izabeli, a także dla tej duszy upartej i ślepej zarazem czasami, ale najbardziej kochanej, jak zawsze – Polski.
Dzień siódmy – wieczór.
Pro memoria
W ostatnich dniach ostatniej kampanii wyborczej (wrzesień 2005) na urząd Prezydenta RP, w wieku 42 lat zginął w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach mój największy przyjaciel i druh – Daniel Tomasz Podrzycki.
Pół roku wcześniej, w maju 2005 roku na zaproszenie Frontu Narodowego pojechałem wraz z górnikami „od Daniela” z WZZ „Sierpień 80” na manifestację do Paryżu. Trwała właśnie we Francji kampania referendalna w sprawie przyjęcia konstytucji europejskiej.
I szliśmy tam dumnie na czele manifestacji zorganizowanej przeciw przyjęciu konstytucji, za nami ponad sto pięćdziesiąt tysięcy Francuzów. Francja powiedziała „nie” konstytucji europejskiej.
Razem zatrzymaliśmy ją. My – niby mali, rozbici, wyszydzani, bez pieniędzy …
Czasem więc myślę, Danielu, że biegnąc przez życie nie dostrzegamy w tym biegu naszych dzieł.
Obaliliśmy przecież Przyjacielu komisarzy z Kremla i z WRON. Zatrzymaliśmy też tych z Brukseli. Jak na jeden wspólny lot to chyba niemało, naprawdę niemało, Mój Przyjacielu.
Stojąc wraz z Jego Mamą nad odkrytą Twoją trumną położyłem Ci na sercu statuetkę dumnego wielkiego ptaka. Orła z rozpostartymi skrzydłami, dumnego i groźnego, takiego, jakim Ty byłeś. Odszedłeś Danielu, bo byłeś zbyt dumny i zbyt groźny dla wielu spośród tych, którzy nawet głowy nie potrafią wznieść tak wysoko, aby orła zobaczyć lot. Często, gdy odwiedzam Twój grób i zapalam świeczkę, to przypominam sobie naszą drogę.
Byłeś przecież młodszy, odszedłeś za wcześnie. Tyle jeszcze było przed Tobą. Myślę o tym i pięści same mi się zaciskają, jak kiedyś, blisko trzydzieści lat temu, w stanie wojennym tam wtedy w Hucie.
A orzeł nasz to symbol i godło nasze. Ten dumny ptak przecież nie zniknął, on wzleci znów, powstanie jak feniks z popiołów. Odrodzi się i wtedy wiele pięści się znów zaciśnie i znów łzy popłyną. Tak jak wtedy, gdy słów brakuje i hymnu melodia płynie …
I dumnych orłów znów będą setki, tysiące i wzbijając się poszybują godnie, wysoko! Będą dalej robić to, co myśmy kiedyś po przodkach przejęli i robili, Danielu. Bo to przecież płynie rzeka życia.
I dlatego po nas też przyjdą tacy, jak my i nie będą pytać i wahać się. Przecież wciąż trwa ta sztafeta pokoleń – ten odwieczny ogień i zew i żar. To przecież naszych polskich serc bicie. A myśmy swoją rewolucję przecież zrobili. Nasi następcy też ją zrobią, po swojemu… Przeciw tym paru karłom, co naszą wiarę sprzedali.
I choć Ciebie zabili, a mnie niszczą, to przecież oni z nami i tak już przegrali …
——————————————————————–
Od Autora:
Bardzo serdecznie dziękuję za poświęcenie tej książce kilku chwil Państwa uwagi.
Dziękuję również „Nowemu Ekranowi” za możliwość jej Państwu przedstawienia.
Dochód z sprzedaży książki przeznaczam na jego rozwój. Jako swoją skromną cegiełkę w trudnym dziele budowy nowych, patriotycznych mediów w Polsce…
Pozdrawiam Państwa bardzo serdecznie.
Tomasz Karwowski.
KSIĄŻKA JEST DO KUPIENIA NA ALLEGRO:
http://allegro.pl/czasy-karlow-tomasz-karwowski-i2202429632.html