Czas karłów. odc.8 – rząd J. Olszewskiego, czyli Towarzystwo Trzepakowe…
26/01/2012
579 Wyświetlenia
0 Komentarze
29 minut czytania
Nie sądziliśmy, że w swoim zacietrzewieniu, w swojej grze o stołki, przedstawiciele rządu posuną się do tego, żeby wykorzystać archiwa SB. I bez ich jakiejkolwiek weryfikacji posłużyć się nimi w swoich brudnych rozgrywkach i intrygach …
Wracam jednak do lat 1991-92. W czasy gdy KPN po wyborach parlamentarnych był najsilniejszy. Wydawało się, że bez naszych głosów nie da się stworzyć jakiejkolwiek większości parlamentarnej zdolnej wyłonić rząd. Dobiegały końca rządy UD z liberałami z KLD czyli Jana Krzysztofa Bieleckiego (to ten premier od reklamy niemieckiego mleka) i ekonomicznym „guru” – Leszka Balcerowicza. Wulkanem pomysłów, które (co było widoczne jak na dłoni) w zaledwie dwa lata zrujnował gospodarczo nasz kraj. Jednak taka władza zapewniała bezkarność postkomunistom pod hasłem kontynuacji zapoczątkowanej przez Mazowieckiego „grubej kreski”.
Chciałoby się powiedzieć, psia jej mać.
O koalicji z jednymi czy drugimi nie mogło być mowy, pozostawała zatem opozycja parlamentarna lub rozmowy z tak zwaną centroprawicą solidarnościową (PC, ZChN, NSZZ „Solidarnością”, „Solidarnością” Rolników Indywidualnych). W tym drugim wariancie obecność Kaczyńskich (PC) z założenia gwarantowała intrygi i problemy. Tak źle, tak niedobrze.
Postanowiliśmy dać szansę centroprawicy solidarnościowej z kandydatem na premiera Janem Olszewskim. W końcu byli nam najbliżsi programowo. Poparliśmy w parlamencie powstanie koalicji rządowej, sami jednak nie wchodząc do rządu Olszewskiego personalnie. Zachowaliśmy się nieco naiwnie, ale stworzyliśmy szansę, aby „rząd przełomu” mógł powstać i pokazać, w jakim chce iść kierunku programowym. Jeśli byłby to kierunek przez nas pożądany i oczekiwany, to wsparlibyśmy go i weszli również personalnie w koalicję rządową szeroką ławą. Chcieliśmy zatem najpierw uzgodnień programowych, a potem chcieliśmy dopiero rozmawiać o personaliach.
Rozmowy przeciągały się ponad pół roku, bo koalicja rządowa, nie mogąca istnieć bez naszych głosów w Sejmie, celowo je przeciągała. A czyniła to z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze – programowo jednak różniliśmy się, do czego oni nie chcieli się przyznać przed swoim elektoratem. A po drugie – obsadzili już wszystkie możliwe stołki i nie chcieli ani umożliwić nam wglądu w to, co robią i planują, ani nie chcieli nam oddać żadnych stanowisk. Nie wiedzieliśmy też, że był jeszcze jeden powód; „na tyłach” mniejszościowego rządu Kaczyński, Szeremietiew i Macierewicz zastanawiali się, jak zdobyć potrzebne im głosy, ale wyeliminować jednocześnie przerastającego ich politycznie o kilka głów Leszka Moczulskiego. Nadchodziła era teczek SB.
Ponadto tym razem, zgodnie z naszymi przypuszczeniami, po kilku miesiącach rządów Premiera Olszewskiego stało się jasne, że rzeczywisty szef rządu Jarosław Kaczyński, chce wykorzystać gabinet premiera do osobistej wojny z Belwederem. Wykorzystać w jednym celu – osłabienia pozycji lub najlepiej całkowitego odsunięcia z urzędu Prezydenta RP.
Nie sądziliśmy, że w swoim zacietrzewieniu, w swojej grze o stołki, przedstawiciele rządu posuną się do tego, żeby wykorzystać archiwa SB. I bez ich jakiejkolwiek weryfikacji posłużyć się nimi w swoich brudnych rozgrywkach i intrygach.
Nie sądziliśmy też, że przy pomocy materiałów po SB spróbują za jednym zamachem skompromitować i odsunąć najważniejsze, ale najbardziej niewygodne dla nich osoby. A mianowicie – Prezydenta RP Lecha Wałęsę, Marszałka Sejmu RP profesora Wiesława Chrzanowskiego i Przewodniczącego KPN Leszka Moczulskiego jako niewątpliwego lidera nurtu niepodległościowego.
Teczki po SB, nie dość, że przetrzebione, poprzerabiane, a przede wszystkim niezweryfikowane były jednak przysłowiową brzytwą dla tego żądnego władzy gatunku zwierząt politycznych.
Teczki miały się stać, bez możliwości jakiejkolwiek obrony czy odwołania, ostatecznym narzędziem zagłady osób niewygodnych politycznie. Ot, taka mała gierka powzięta dla doraźnych celów tego doborowego „towarzystwa trzepakowego” od czystych dywanów.
Nie gwarantowało to jednak większości w Sejmie i tak narodziła się koncepcja przyszłego „lewego czerwcowego”. Mechanizm tak zwanej listy Macierewicza nawiązywał wprost do średniowiecznego palenia czarownic przez św. inkwizycję, co szczególnie musiało przypaść do gustu Macierewiczowi jako niedawnemu fanowi „zaćpanego” narkotykami rewolucjonisty Che Guevary. Nie istniał żaden tryb odwoławczy i po pomówieniu przez komunistyczną bezpiekę jednego można było wysłać na szafot, a drugiego beatyfikować . A klucz posiadała „św. trójca” – Macierewicz, Kaczyński, Olszewski.
Mechanizm ten jednak pozwalał na łaskawe „pominięcie” swoich. Dlatego nie chcieli naszej proponowanej w Sejmie w tym czasie ustawy lustracyjnej, lecz wprowadzali w życie swój osąd historii dokonywany przez sąd kapturowy.
Na razie jednak gabinet Premiera Olszewskiego trwał, ciągnęły się też niekończące się rozmowy koalicyjne z KPN oraz prywatny spór Kaczyńskiego z Wałęsą. Miesiące płynęły w tym klinczu politycznym, aż w kwietniu 1992 roku KLD wraz z Polską Partią Piwa (Janusz Rewiński, Krzysztof Ibisz) złożyły wniosek o odwołanie Premiera Olszewskiego i jego gabinetu z powodów czysto gospodarczych (nieudolność w rządzeniu). Powszechnie było wiadomo, że bez naszych głosów rząd Olszewskiego nie mógł praktycznie przetrwać. Wydarzenia nabrały tempa.
Był maj 1992 roku i rozpoczynał się czas na „taniec z brzytwami” Towarzystwa Trzepakowego, które dziś po latach oczywiście nie widzi związku pomiędzy swoimi działaniami a wydarzeniami, które nastąpiły potem. Premier Olszewski składa nam propozycję natychmiastowego wejścia do rządu. Pozornie godzi się na wszystkie nasze postulaty programowe. Jednocześnie on sam oraz jego ministrowie próbują uzyskać brakujące im głosy poprzez próbę demontażu KPN od środka. Najpierw szef MSW Antoni Macierewicz prosi nagle wicemarszałka z KPN i członka naszych najwyższych władz statutowych Dariusza Wójcika na nieoficjalną rozmowę i poufnie informuje go, że Moczulski to były agent SB, a na dowód pokazuje mu kilka dokumentów, które w żaden sposób Darka jednak nie przekonują. Dodaje coś w tym stylu, że :wy jesteście młodzi, jesteście w porządku. Odsuniecie wodza i możecie być w naszym rządzie. Wójcik informuje o całej rozmowie Moczulskiego. W tym samym czasie Adam Słomka, wiceprzewodniczący KPN zostaje zaproszony na nieoficjalną rozmowę z Premierem Olszewskim. Scenariusz podobny i również Adam lojalnie informuje Moczulskiego o rozmowie.
Nazajutrz Janusz Korwin-Mikke, Prezes UPR składa projekt uchwały Sejmu. Uchwały, a nie ustawy, nakazującej szefowi MSW Antoniemu Macierewiczowi ujawnić zapisy SB o parlamentarzystach, członkach rządu i prezydencie. Uchwała jest nieprecyzyjna i pisana „na kolanie” dla potrzeb chwili , ale pomimo tego KPN popiera ją w głosowaniu, umożliwiając jej przejście i przyjęcie. Dziś sądzę, że to był poważny błąd, bo w pewnym sensie umożliwiliśmy tym samym dalsze kroki gabinetu Olszewskiego.
Tego dnia wraz z Krzysztofem Błażejczykiem (poseł KPN z Krakowa) udajemy się do szefa Ministerstwa Obrony Narodowej Romualda Szeremietiewa, który chce rozmawiać o „potrzebnych KPN mundurach" dla ZS „Strzelec”. Minister, zresztą nasz dobry znajomy z konspiry, sprawia wrażenie człowieka zdenerwowanego, na pewno jest bardzo podekscytowany. Rozmowę o mundurach traktuje marginalnie, natomiast zaczyna mówić o możliwości zamachu stanu; o tym, że Wałęsa postawił w stan gotowości Nadwiślańskie Jednostki Wojskowe. Informuje nas również , że „ktoś” podpala lasy wokół Warszawy. I że Rosjanie ze swojej ambasady podsłuchują wszystkie najważniejsze urzędy państwowe, w tym i jego w MON. Na koniec zaś tego monologu Szeremietiew zwraca się do nas z wezwaniem, żeby trzeba opuścić Moczulskiego i zewrzeć szeregi, bo my, młodzi z KPN mamy szansę przejść na „właściwe” pozycje. I dopytuje – ilu możecie „przeciągnąć” posłów swojej partii na „właściwą” stronę.
Jego pytanie pozostawiamy bez odpowiedzi i zszokowani jedziemy do Sejmu. Spotykam się z Moczulskim i informuję go o przebiegu rozmowy „o mundurach” z ministrem. Moczulski w pewnym momencie przerywa mi i każe Królowi dzwonić po Mazowieckiego. Gdy ten przychodzi, Moczulski prosi mnie o powtórzenie całej rozmowy, więc relacjonuję ją pokrótce. Atmosfera jest bardzo nerwowa. Mazowiecki mówi do Moczulskiego – idziemy do Wałęsy…
Równocześnie jednak Leszek Moczulski zwołuje Radę Polityczną KPN z jednym właściwie punktem obrad – pytaniem, czy – zważając na wszystkie okoliczności – wchodzimy do rządu Olszewskiego. Sam przewodniczący jest niezdecydowany, ale przed podjęciem ostatecznej decyzji, chce wysłuchać zdania członków kierownictwa partii. Wszyscy jesteśmy bardzo przejęci sytuacją, nasze głosy w dyskusji są bardzo ostrożne i wyważone. Wówczas szalę przeważa głos Adama Słomki, który stanowczo sprzeciwia się koalicji rządowej i posuwa się nawet do „straszenia” ewentualnym buntem struktur partii.
Moczulski prosi o pół godziny przerwy, aby mógł w samotności rozważyć wszystkie za i przeciw. Adam, ogromnie zdeterminowany, nawet wtedy próbuje dosłownie ciągnąć Moczulskiego za rękaw marynarki i wymóc natychmiastową decyzję na „nie”… Sądzę, że jego postawa przeważyła. Moczulski spotyka się z Premierem Olszewskim i zrywa rozmowy o koalicji rządowej.
Organizujemy konferencję prasową w Sejmie i tłumaczymy powody swojej decyzji, oświadczając, że nikt nie będzie grał w kulki z KPN.
Za dwa, trzy dni wpływa do Sejmu „lista Macierewicza”. Można powiedzieć językiem notatki prasowej, że realizując „uchwałę lustracyjną” Sejmu Minister Spraw Wewnętrznych Antoni Macierewicz przesłał wówczasprezydentowi,premierowi,marszałkom Sejmu iSenatu, prezesowiSądu Najwyższego i prezesowiTrybunału Konstytucyjnego dokument zawierający dane dotyczące dwóch czołowych reprezentantów państwa (Wałęsy i Chrzanowskiego). JednocześnieKonwent Seniorów Sejmu RP otrzymał listę sześćdziesięciu posłów, senatorów oraz członków rządu, których nazwiska widniały w zasobach archiwalnych MSW. Na liście znalazło się wielu urzędujących ministrów i urzędników. Lista spowodowała konsternację elit politycznych i społeczeństwa, choć sam Macierewicz przyznawał, że obecność na liście nie jest równoznaczna z faktem bycia tajnym współpracownikiem.
W istocie jednak emocje sięgały zenitu i nastąpiło polityczne trzęsienie ziemi.
Jeszcze tego samego dnia, a więc 4 czerwca o godzinie 23.30 w obu programachTVP wystąpił PremierJan Olszewski, sugerując, że trwające właśnie odwoływanie go z funkcji premiera wiąże się z tym, że chciał ujawnić tajnych agentów PRL. Teraz wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. „Gra w kulki” ruszyła na całego… Głosowanie kwietniowego wniosku KLD i PPP o odwołanie Olszewskiego przeszło zdecydowaną większością. Cały KPN, jak jeden mąż, głosował przeciw Olszewskiemu. Sejm powołuje na miesiąc jako premiera konsensusu – Waldemara Pawlaka.
A później już leci… Powrót do władzy UD i Balcerowicza, który może dokończyć swoje „reformy” dobijające ledwie dyszącą gospodarkę. Lustracja skompromitowana na lata. Takie oto były ostatecznie skutki zabaw w teczki „Towarzystwa Trzepakowego”.
Żeby bliżej zobrazować sprawność, jeśli nie całego rządu to na pewno Premiera Olszewskiego, przypomnę pewną historię, jakby żywcem wyjętą z filmu „Gdzie jest Generał?”. Opowiedział mi ją kilka lat później Andrzej Anusz, wówczas poseł PC i doradca Olszewskiego. Otóż pewnego dnia zebrała się Rada Ministrów i czeka na szefa rządu. Mija piętnaście minut, pół godziny, godzina, a Jana Olszewskiego nie ma. Ministrowie zaczynają się na krzesłach kręcić i nieśmiało dopytywać o Premiera. Borowcy nie wiedzą, gdzie jest, w gabinecie go nie ma. Był rok 1992 i telefony komórkowe dopiero wchodziły na polski rynek, a zresztą Premier i tak go nie nosił. Mija kolejna godzina, zaczynają się poszukiwania – gdzie jest Premier? Sprawdzają, może zapomniał o spotkaniu i jest w domu, u znajomych. Nigdzie nie ma! Służby specjalne postawione na nogi – zniknął premier! Mija kolejna godzina, popłoch i zamieszanie, a wszyscy nerwowo czekają, co będzie dalej?! Po blisko czterech godzinach nagle, jak gdyby nigdy nic, wchodzi Premier i chce rozpoczynać Radę Ministrów bez wyjaśnienia swojego długiego spóźnienia.
Cóż się stało? Otóż Jan Olszewski przed planowaną Radą Ministrów udał się do toalety i tam niespodziewanie drzwi mu się zatrzasnęły. Siedział tam kilka godzin, nie wołając i nie krzycząc, bo mu wstyd było. Aż przyszła sprzątaczka, zauważyła jedne zamknięte drzwi i sądząc, że tam nikogo o tej porze nie ma, po prostu otworzyła je bez przeszkód – a tam premier, mocno zakłopotany! Ta historia doskonale oddaje „rząd przełomu” Jana Olszewskiego, jego dynamizm i energię oraz umiejętność zachowania się w sytuacjach nagłych i nieprzewidzianych. Problem tylko w tym, że Premier Olszewski był, w przeciwności do zagubionego niemieckiego generała ze wspomnianego filmu, kompletnie trzeźwy.
Oczywiście, później na potrzeby mitu „obalonego” rządu Jana Olszewskiego i jego zaplecza politycznego, stworzono (zapewne pod kierunkiem Jarosława Kaczyńskiego), teorię „lewego czerwcowego” oraz „zamachu stanu”; dorobiono skomplikowaną ideologię do prostego braku większości parlamentarnej, a właściwie do braku umiejętności jej tworzenia. Oprócz zbudowania mitu chcieli dokonać jeszcze jednego. Za jednym zamachem skompromitować wszystkich swoich najpoważniejszych konkurentów politycznych, a także wielu innych, którzy przeszkadzali im od lat na scenie politycznej. Po prostu wymieszali część „teczek” z rzeczywistymi agentami SB z „teczkami” tych, których chcieli wyeliminować. I to była cała „lista Macierewicza”.
Należy bowiem zadać pytanie dlaczego dwa miesiące wcześniej cała koalicja popierająca Olszewskiego na czele z Kaczyńskim, Macierewiczem głosowała przeciw naszej ustawie lustracyjnej i dekomunizacyjnej?
Choć była daleko doskonalsza i przede wszystkim dawała możliwość weryfikacji i obrony osób podejrzanych o współpracę z SB. Załatwiłaby szybko całą sprawę jak choćby w Czechach. Odpowiedź jest banalna, bo oni nie chcieli rzeczywistej lustracji, a teczki potraktowali instrumentalnie.
Przypomnę, że za naszym projektem w sejmie głosowała tylko „Solidarność”. Lustratorzy spod znaku PC byli przeciw, ponieważ rzeczywistym celem ich lustracji była ogromna intryga polityczna, w której interes Polski nie liczył się w ogóle. Przedłożyli swoje bieżące osobiste interesy polityczne nad interes ogółu. Skompromitowali ideę lustracji na wiele, wiele lat, a w praktyce uniemożliwili jej przeprowadzenie na początku odradzania się niepodległego państwa po półwieczu komunizmu.
Śmiało można dziś powiedzieć, że wtedy, w 1992 roku, nasze głosy, głosy KPN zmieniły bieg najnowszej historii Polski. Powstrzymaliśmy aż na trzynaście lat rządy Kaczyńskich. Choć „przycupnęli, przeczekali” sporo czasu, to znów niestety w 2005 roku przejęli władzę.
Scenariusz zresztą się powtórzył. Ponownie skrócili kadencję Parlamentu i znów wszczynali intrygi we własnej koalicji (z Samoobroną i LPR; wicepremierami byli Andrzej Lepper i Roman Giertych). Intrygowali tym razem przy pomocy swojej nowej maszyny: CBA utworzonej chyba tylko po to, aby była użytecznym narzędziem do eliminacji konkurencji politycznej.
Przez kilka lat swojego istnienia, poza paroma nieudanymi prowokacjami, żadnym innym sukcesem ta instytucja pochwalić się jakoś nie może. Na czele CBA postawili Kaczyńscy posła PiS-u Mariusza Kamińskiego, tego samego młodego człowieka, który już jako student wespół, choć po „solidarnościowej” stronie, z Kwaśniewskim był przy Okrągłym Stole, który bracia tak propagandowo zwalczają od lat.
Sami natomiast mieliśmy zapłacić najwyższą polityczną cenę. Rozbicie KPN, a w efekcie całkowite zniknięcie w 2001 roku ze sceny politycznej. Czy warto było? Może należało wtedy nie stać murem za Moczulskim, lecz przejść z większością KPN do obozu Kaczyńskich? Odpowiedź jest prosta, to nie była kwestia wodza – to była kwestia honoru.
W tamtych latach KPN był partią ludzi bardzo młodych. Młodzi, pełni wiary i zapału a już widzieliśmy na własne oczy , że, niestety, polscy politycy w zasadzie co innego mówią, co innego myślą, a co innego robią. I niewielu przejmuje się taką kameleońską postawą.
Są przekonani, że polityka to taka gra poznaczonymi kartami – tu teczka, tam prowokacja, gdzieniegdzie kontrolowany „przeciek”. Taka zabawa – w politykę. Dziś oszukać jednego, jutro napluć na drugiego, a pojutrze zobaczymy, co będzie. Może koalicja?
Takie myślenie było dla nas – młodym w KPN- kompletnie obce i niezrozumiałe. Zawsze traktowaliśmy politykę jako misję i jako służbę społeczeństwu, jako rzecz honoru. Kategoria doraźnego zdobycia korzyści czy paru stołków w ogóle nie istniały w naszym myśleniu.
Tacy byliśmy – romantycy właśnie.
Dziś, gdy zastanawiam się nad tamtym czasem, to dochodzę do wniosków, że młodzi rewolucjoniści z KPN w ogóle nie pasowali do realiów lat dziewięćdziesiątych. Byliśmy nauczeni prostych wyborów – czarne albo białe. Nie tolerowaliśmy nic pośrodku. Ale czy to naprawdę było naszą wadą? Pewnie tak, jeżeli chodziło o bieżące korzyści osobiste czy polityczne. Lecz było ogromną zaletą dającą przewagę nad innymi; nikt z nas wstępując do KPN w latach osiemdziesiątych, w czasach gdy za sam fakt „bycia w KPN" nagrodą były komunistyczne więzienia, prześladowania i represje, nie myślał o karierze. Mieliśmy po dwadzieścia lat, a w latach dziewięćdziesiątych ledwie przekraczaliśmy trzydziestkę. Mieliśmy za sobą dziesięć lat „walki na barykadach”, ze sztandarami wolności w dłoniach i z Ojczyzną w sercu. Karmieni romantyczną literaturą, braliśmy za wzór najszlachetniejsze postawy z historii Polski i bohaterów sienkiewiczowskich książek.
Absolutnie wierzyliśmy w słuszność sprawy, o którą walczyliśmy i gotowi byliśmy życie swoje składać na ołtarzu miłości do Ojczyzny.
Tacy byliśmy – bez kompromisów, dynamiczni i zdecydowani w czasach walki lat osiemdziesiątych, a trochę pogubieni i nie mogący się odnaleźć w polityce w latach dziewięćdziesiątych. W końcu zmanipulowani przez ambicje liderów i działania służb specjalnych rzuciliśmy się do własnych gardeł w swojej partii.
Nie zauważyliśmy po prostu, że czas rewolucji się skończył, a nadszedł czas budowania.
Często myślę, że KPN odegrał znacznie większą i pozytywniejszą rolę w burzeniu starego systemu w latach 80- tych, niż w budowaniu niepodległego bytu Państwa Polskiego w latach 90 – tych.Niemniej, my dwudziesto -, trzydziestoletni z KPN byliśmy chyba ostatnimi romantykami w polskiej polityce ubiegłego XX wieku …