Czas karłów odc.7 – Ostatni romantycy XX wieku… czyli o demontażu KPN.
26/01/2012
590 Wyświetlenia
0 Komentarze
33 minut czytania
Wówczas szalę przeważa głos Adama Słomki, który stanowczo sprzeciwia się koalicji rządowej i posuwa się nawet do „straszenia” ewentualnym buntem struktur partii.
Równocześnie jednak Leszek Moczulski zwołuje Radę Polityczną KPN z jednym właściwie punktem obrad – pytaniem, czy – zważając na wszystkie okoliczności – wchodzimy do rządu Olszewskiego. Sam przewodniczący jest niezdecydowany, ale przed podjęciem ostatecznej decyzji, chce wysłuchać zdania członków kierownictwa partii. Wszyscy jesteśmy bardzo przejęci sytuacją, nasze głosy w dyskusji są bardzo ostrożne i wyważone. Wówczas szalę przeważa głos Adama Słomki, który stanowczo sprzeciwia się koalicji rządowej i posuwa się nawet do „straszenia” ewentualnym buntem struktur partii.
Dzień trzeci.
Leszek Moczulski, czyli mistrz.
A także – ostatni romantycy XX wieku,
Nasz przewodniczący Leszek Moczulski to mit i legenda, obiekt kultu wodza w KPN. Dla nas, działaczy partii politycznej, był guru i ojcem zarazem. Gotowi byliśmy iść w ogień za nim, na śmierć i życie. Wtedy Leszka Moczulskiego uwielbiałem, a dziś oceniam go jako genialnego stratega politycznego. Znakomitego w przewidywaniu rozwoju sytuacji społeczno-politycznej w długim dystansie, ale kompletnie bezradnego w działaniach bieżących, krótkoterminowych. Jego książka "Rewolucja bez rewolucji" wydana jeszcze przed powstaniem Solidarności w 1979 roku, wytyczyła kierunek przemian politycznych w Polsce. Dla nas była swego rodzaju katechizmem politycznym. Patrzyliśmy na Przewodniczącego przez pryzmat jego geniuszu politycznego oraz człowieka, który w więzieniach PRL spędził prawie siedem lat. Śmiało mogę stwierdzić i bronić będę do upadłego mojego głębokiego przekonania, że Leszek Moczulski był w ostatnim, drugim półwieczu naszej historii XX wieku (1945-1999) jednym z najtęższych umysłów politycznych w Polsce, a może też w Europie Środkowo-Wschodniej.
Jego przewaga nad innymi polegała na tym, że umiał patrzeć i widział dalej niż te całe „do kupy” wzięte elity postsolidarnościowe czy osieroceni po upadku PRL i imperium sowieckiego postkomunistyczni marksiści. Niestety, Konfederacja nigdy nie miała możliwości rządzić czy nawet współrządzić. Gdyby tak się stało to Polska zapewne byłaby dziś Polska w innym, lepszym miejscu. Sam Moczulski niedoceniony przez czasy, w których aktywnie działał, został opluty na starość. Źle, że Polska tak mu odpłaciła za jego niewątpliwy żarliwy patriotyzm. Szkoda, że nie była mu dana szansa, aby jej pomóc w chwili przełomu historycznego i ustrojowego. Część jego wielkiego dzieła – odzyskanie Niepodległości – stało się jego udziałem za życia, lecz w warunkach niepodległego już państwa mógł uczynić znacznie więcej dobrego. Mógł pomóc w zapewnieniu Polsce należytego jej miejsca i znaczenia na mapie geopolitycznej Europy i świata. Mógł, lecz tej szansy mu nie dano… Niestety nie byliśmy w stanie przekroczyć 10 procentowego poparcia, a żeby móc to uczynić potrzeba było 30-40 procent. Przyczyn było wiele..
Na razie jednak, po wyborach w 1991 roku, mieliśmy sukces jako KPN – weszliśmy do Parlamentu. I to nie jako outsiderzy. Wręcz odwrotnie. Cieszyliśmy się więc, gotowi postawić cały świat na głowie, aby tylko realizować swoją wizję odbudowy niepodległego państwa.
Byliśmy bardzo młodzi, bardzo ideowi i dość szaleni, aby wszystko zrobić dla swojego wodza i wymarzonej Ojczyzny. Byliśmy zatem bardzo niebezpieczni dla naszych przeciwników, bo skonsolidowani wewnętrznie i ogromnie zdeterminowani. I zdyscyplinowani. Byliśmy dla wszystkich zbyt nieobliczalni i zbyt radykalni. Ale przede wszystkim sytuowaliśmy się poza salonami oraz układami. I dlatego zagrażaliśmy elitom i tym starym, i tym nowym. Musieli nas zatem rozbić. Jeśli tego nie uczyniliby to przejęcie przez nas władzy było tylko kwestią czasu. Drżeli ze strachu postkomuniści, zazdrościli Mazowieccy z Michnikami, nienawidzili Kaczyńscy i Niesiołowscy.
Stefan Niesiołowski, wówczas był ultra katolikiem z ZChN, dziś jest wicemarszałkiem Sejmu z poparcia postkomunistów i liberałów (PO). Lubował się wręcz w znieważaniu, obrażaniu i pluciu na nas. Długo zastanawiałem się, dlaczego nas tak patologicznie nienawidzi? Prawda jak zwykle okazała się banalna; zazdrościł nam po prostu drogi i postawy w walce ze starym systemem. Sam bowiem, jak doniosła ostatnio prasa, gdy znalazł się w rękach bezpieki w 1972 roku to, nie dość że podobno „sypał” swoich kolegów, to jeszcze nawet ponoć posunął się do pogrążania swoimi zeznaniami narzeczonej. Jeżeli to prawda, to dziś kreujący się na bohatera tamtych lat, ma jednak plamy w życiorysie. Może stąd jego życiowa postawa nienawiść do wszystkich i wszystkiego wówczas w 1991 i w osiemnaście lat później, w 2009 roku. Kontrastem do tej osobliwości był Jacek Kuroń, który miał cywilną odwagę przyznać się z trybuny sejmowej, że był gwałcony w PRL-owskim więzieniu przez współwięźniów, ale nie dał się złamać. Dlatego mógł o tym bardzo przykrym zdarzeniu mówić, choćby z łzami w oczach. Dwie skrajności, Niesiołowski – biedny, zakłamany, nieszczęśliwy człowiek, dziś czczona postać polityczna i Jacek Kuroń – legenda tamtych lat. Kuroń, nie tylko moim zdaniem, był człowiekiem niezłomnym. A gdy umierał dziesięć lat temu był opuszczony przez najbliższych politycznych przyjaciół. Umierał długo i boleśnie, a Michnik, Geremek czy Mazowiecki, którzy tyle mu zawdzięczali, nie mieli nawet czasu, by mu pomóc, ulżyć w cierpieniu. Umarł niemal w zapomnieniu i samotności…
Po wyborach zostałem posłem RP I kadencji (otrzymałem ponad dwadzieścia tysięcy głosów) z okręgu wyborczego Zagłębie. Nasza lista otrzymała ponad 16 procent głosów. Byliśmy na wysokiej fali, w niektórych okręgach wyborczych i gminach otrzymywaliśmy nawet do 30 procent głosów. Swoją całą kampanię oparłem w zasadzie na jednym haśle – „Wybieraj Karwowski (KPN) lub Zdrada (UD)". Plakaty o tej treści, wykorzystujące grę słów opartą na nazwiskach liderów list KPN i Unii Demokratycznej oraz przede wszystkim małe, samoprzylepne naklejki pojawiły się w ogromnym nakładzie praktycznie w całym Zagłębiu. Na ulicach, w autobusach i tramwajach oraz na murach. Jedni się śmiali, inni bardzo poważnie traktowali tę zbitkę słów, dobitną skądinąd – KPN albo Zdrada.
Sukces Konfederacji był tym większy, że nasze środki finansowe na kampanię wyborczą to były ułamki procent wydatków i możliwości SLD, UD, KLD, NSZZ „Solidarność”. Zatem nasz radykalny program oraz wysiłek dziesiątek tysięcy osób pracujących tylko społecznie w kampanii na rzecz KPN, dały aż taki dobry wynik. Już podczas kampanii rozpoczął się napływ nowych członków do naszej partii. Przychodzili młodzi, starsi, robotnicy, inteligencja, a nawet rolnicy. Śmiało mogę stwierdzić, że wtedy jako jedyni, może poza postkomunistami, byliśmy w stanie w ciągu jednej nocy wymienić kilka tysięcy urzędników państwowych na każdym szczeblu. Co najcenniejsze, byli to ludzie ideowi i uczciwi oraz z odpowiednim wykształceniem, a przede wszystkim z olbrzymią wiarą w to, co robią. Ludzie mający niejako zakodowane, że gdy pójdą do władzy to tylko po to, by służyć ogółowi.
Nie tak, jak to miało miejsce choćby w przypadku ZChN, który owszem, prowadził politykę prorodzinną jednakże polegającą głównie na ustawianiu własnych krewnych na państwowych lukratywnych posadach. Członkowie KPN to był wtedy ogromny, niestety niewykorzystany kapitał. A tak bardzo chcieliśmy zmieniać Polskę na lepsze.
Zostałem szefem Obszaru V Śląskiego KPN obejmującego Dolny i Górny Śląsk w miejsce Adama Słomki, który został wiceprzewodniczącym partii. W 1991 roku wszedłem w skład ścisłego dwunastoosobowego kierownictwa Konfederacji. Wszyscy byliśmy w lekkiej zadyszce. Nagle spadło na nas tyle nowych i niespodziewanych obowiązków. Musieliśmy przekierować nasze życie na zawodową politykę, bo do tej pory pracowaliśmy raczej na zasadzie społecznego, niejako z istoty nieregularnego wysiłku na rzecz KPN i Polski. Kompletnie musieliśmy również zreorganizować strukturę partii, kierowanie nią oraz działania praktyczne. Oczywiście wejście do parlamentu otworzyło, oprócz podniesienia rangi naszej partii, szereg nowych możliwości, o których wcześniej mogliśmy jedynie pomarzyć; otrzymaliśmy fundusze na biura, kserokopiarki, telefony i druki. Stawaliśmy się z dnia na dzień coraz bardziej dynamiczni, skuteczniejsi i więksi. Poprzez duży napływ i „ciąg” ludzi do KPN, musieliśmy zwrócić większą uwagę na obszary wcześniej nam nieznane, jak na przykład na ruch związkowy czy wiejski.
Wraz z Basią Czyż, jako członkowie Rady Politycznej KPN, zostaliśmy zobligowani do utworzenia związku zawodowego ukierunkowanego zwłaszcza na duże zakłady pracy. Zgłaszali się do nas licznie chętni do stworzenia współpracującego z KPN niepodległościowego związku zawodowego. Niebawem do utworzonego przez nas Związku Zawodowego „Kontra” wstępowały nawet całe Komisje Zakładowe NSZZ „Solidarności”, zawiedzione działaniami swych liderów i przedstawicieli. Z czasem ZZ „Kontra” stał się bardzo dynamicznie rozwijającą się przybudówką KPN.
Powołaliśmy, niemal równocześnie, Związek Wsi Polskiej „Piast”, aby nasi wiejscy działacze oraz osoby zgłaszające się z terenów wiejskich mogły mieć użyteczne narzędzie do działalności politycznej. Rośliśmy więc w siłę, jakiej nigdy wcześniej nie mieliśmy. Jak się okazało, także i później.
Przejdę teraz do opisu rodzącego się konfliktu w KPN. Z jakich powodów wybuchł i dlaczego ciągle był podsycany, aż do wyniszczenia… Pisząc, o jego zarzewiu, należy rozpocząć od… Krzysztofa Króla. Nigdy nie był osobą lubianą wewnątrz Konfederacji. Raz, że z „Warszawki”, niemal salonowiec, dwa, że łączył go personalny układ zięć-teść z Moczulskim. A mało kto wie, że nie ożenił się wcale z córką Moczulskiego, lecz z córką Marii Moczulskiej z jej pierwszego małżeństwa. Po trzecie wreszcie Król wyraźnie nie pasował do naszej, rewolucyjnej, niepodległościowej i bardzo narodowej (jednak) partii. Był jakby z innej bajki – taki delikatny, inteligencik… Zresztą wcześniej miał „flirt” z KOR. Był jednak bardzo dobrym planistą i , należy to przyznać, jako sztabowiec doskonałym uzupełnieniem Moczulskiego. Jednak nie miał w sobie tej pasji i ognia działaczy Konfederacji. Był na pewno przeciwieństwem osobowości i temperamentu Moczulskiego czy Słomki.
Pamiętam, gdy w czasie trwania strajków górniczych na Śląsku w 1988 roku przyjechałem do Warszawy. Spotkałem się z nim i długo rozmawialiśmy, a on nagle pyta mnie,czy uważam, że to „koniec komuny”? Zbaraniałem, bo to ja chciałem od niego usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Zrozumiałem jednak już wtedy, że to człowiek bez szerszych horyzontów. Ot, taki ordynans wodza. I Krzysztof Król właśnie stał się dobrym pretekstem dla Adama Słomki, aby organizować opozycję wewnątrz KPN. Używał go jako straszaka, wieszcząc, że po odejściu Moczulskiego z funkcji przewodniczącego do rządu lub z innych powodów (choćby wiek), zastąpi go Krzysiek , wówczas też wiceprzewodniczący. Straszak był o tyle dobry, że Król, zdaniem większości działaczy, absolutnie nie nadawał się do tej roli. Słomka sam już wtedy stawał się wręcz chorobliwie ambitny i to swoje dążenie polityczne do objęcia funkcji szefa partii, przeniósł na cały KPN. Generując tym samym destrukcję w organizacji.
Sam zaś „zamknął się” praktycznie w swoim domku wypoczynkowym w Brennej, i odcięty od świata, zajęty jednym pomysłem (in spe – przewodniczeniem KPN), przestał interesować się bieżącą sytuacją polityczną. Rzadko pojawiał się w Katowicach w swoim biurze poselskim i w siedzibie partii. Zaczął się opuszczać się nawet w pracy parlamentarnej, a był przecież przewodniczącym arcyważnej komisji ds. środków masowego przekazu. Nota bene z powodu wręcz chronicznej nieobecności, został z szefa tej komisji odwołany. Nie bardzo wiedzieliśmy, co się dzieje, bowiem Adam skupił się głównie na walce z Królem, nieco początkowo kamuflowanej, a potem już przygotowywał się do batalii z samym Moczulskim. Nie wiedzieliśmy przecież, że Król miał być tylko etapem na jego drodze do próby zastąpienia Moczulskiego. Król zaś, zdając sobie sprawę z tego, że coraz bardziej staje się ogniskową konfliktu w walce o przywództwo w KPN, starał się jak mógł, aby to się zmieniło. Zaczął łagodzić nastroje, podczas gdy Słomka podkręcał je.
Byłem uważany za „prawą rękę” Słomki, więc Król wraz z Moczulskim próbowali mnie na wszelkie sposoby rozbroić. Była nawet propozycja z ust Moczulskiego objęcia przeze mnie stanowiska szefa UOP (Urząd Ochrony Państwa) w ewentualnie przyszłym rządzie. A raz nawet Krzysiek (podczas przerwy jednej z narad naszej Rady Politycznej) nagle powiedział: Tomek, jak masz coś do mnie, to uderz mnie i odłóżmy spory na bok.Spojrzałem wówczas na niego ze zdumieniem i niewiele myśląc wypaliłem, lustrując go wzrokiem od stóp do głowy – wiesz, Krzysiek, aby uderzyć trzeba mieć w co, a Ty pomimo, że nosisz spodnie, to nic oprócz strachu tam przecież nie nosisz. Więc jesteś po prostu dla mnie niczym, a w nic nie da się uderzyć.
Zostawiłem go kompletnie zaskoczonego i pewnie przesadziłem nieco, lecz to wydarzenie ilustruje nasze zaangażowanie i determinację po stronie Adama. Ten natomiast w latach 1993-95 całkowicie klinczował pracę naszych najwyższych ciał statutowych. Siedzieliśmy bowiem godzinami na posiedzeniach Rady Politycznej bez jakichkolwiek decyzji. Nawet w sprawach błahych, takich jak obsada personalna jakiegoś biura organizacyjnego, nie można było dojść do ładu i składu. Eskalując wciąż konflikty Słomka doprowadził w końcu do tajnych głosowań nad niemal każdą sprawą, aby udowodnić Moczulskiemu, że ma większość we władzach.
Dochodziło wręcz do komicznych sytuacji, gdy Moczulski poddając jakiś wniosek pod głosowanie, nawet jawne, miał jedynie poparcie swoje i Króla.
Wynik 2:10 ukuł powiedzenie – Kto jest za? Teść i ja!
Adam w niedostrzegalny dla nas sposób w ciągu dwóch lat, pracował nad upadkiem autorytetu Moczulskiego wewnątrz Rady Politycznej. W końcu Moczulski nie wytrzymał i korzystając z przysługujących mu szerokich uprawnień statutowych, zawiesił Słomkę w prawach członka KPN. Choć po drodze był jeszcze w lutym 1995 roku tzw. Kongres Pojednawczy i wybory prezydenckie, kiedy Moczulski czynił wyraźne ustępstwa na rzecz Słomki. Ten z kolei nazywał całe to zamieszanie demokratyzacją KPN, co zresztą zjednywało mu stronników.
Po zawieszeniu Adama w proteście błyskawicznie zwołaliśmy Nadzwyczajny Kongres KPN. I wtedy Słomka odkrył karty do końca. Chciał, aby jednym z punktów Kongresu było powierzenie Leszkowi Moczulskiemu funkcji Honorowego Przewodniczącego. Na Kongresie było ponad 70 procent delegatów ale nie przybył ani Moczulski, ani Król. Kongres wybrał oczywiście Słomkę Przewodniczącym, a Moczulskiemu przyznał tytuł Honorowego Przewodniczącego, nie pytając go zresztą o zgodę. Emocje poniosły wszystkich. Po tym Kongresie Moczulski i Król rozpoczęli prawnie podważać jego legalność i uchwały. W sądzie zaś zadbano o to, aby walka odbywała się w świetle jupiterów. I raz to my byliśmy górą, a raz Moczulski z Królem.
Stan emocji wewnątrz KPN był tak duży, że po kolejnym postanowieniu sądu przyznającym tym razem naszej grupie rację, zajęliśmy „siłą” centralę KPN w Warszawie. Ostatni bastion Moczulskiego i Króla oraz ich zwolenników. W trakcie walk o Centralę doszło do incydentów z lekkim użyciem siły, a nawet granatów łzawiących, petard, zresztą nie z naszej winy. Podczas jednego z takich incydentów Król uciekał w popłochu oknem, a potem dopiero pomyślał o żonie Elżbiecie, która została wewnątrz obleganego budynku. Taki to był bohater. Zresztą tym samym oknem wyskakiwał wcześniej Andrzej Lepper, który miał u nas biuro w latach dziewięćdziesiątych, a nie chciał za nie płacić. Było więc w pewnym sensie okno „historyczne”.
Walki o centralę KPN w Warszawie trwały blisko miesiąc. Zgodnie z prawem wchodziliśmy do budynku. Po trzech tygodniach sąd zmienił decyzję na korzyść Króla i Moczulskiego. Ale nie chcieliśmy wyjść, ponieważ czekaliśmy na rewizję wyroku. Budynek był w naszych rękach, natomiast grupy zwolenników Moczulskiego i Króla próbowały go odbić. Kilkanaście razy interweniowała policja. Bywało, że sam Moczulski przez telefon z samochodu spod budynku byłego KC PZPR, stojącego naprzeciw naszej siedziby na Nowym Świecie, dyrygował kolejnymi bezskutecznymi szturmami. I tak na oczach całej Polski KPN „lał się” z KPN. Niektórzy komentowali, że gdy nam wrogów zabrakło, to zaczęliśmy ich sami szukać we własnej partii. Do tak ekstremalnych sytuacji doprowadziły chore ambicje i emocje w gorących głowach. Niestety, były to osobiste aspiracje i pomysły Adama Słomki.
Dochodziło do przepychanek zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz budynku. Któregoś wieczoru Król wraz z małżonką podjechali pod zajętą przez nas siedzibę samochodem. Sam wyszedł negocjować z wezwaną policją mającą mu umożliwić dostęp do siedziby chwilowo nie jego partii, podczas gdy żona została w aucie. Policja zaś nie kwapiła się z wtrącaniem w zadymę wewnątrz Konfederacji. Wokół siedziby zaś krążyły grupki zwolenników jednych i drugich. Nasi zauważyli Elżbietę Król w samochodzie i rzucili się w kierunku auta, sądząc pewnie, że w środku jest jej mąż. Zaczęli kiwać samochodem na boki, a że czynili to dość energicznie, przestraszona żona Króla pozamykała się od wewnątrz, grożąc przez szybę pistoletem. Nie wiadomo zresztą czy gazowym czy ostrym, nie mniej rozsierdziła tym zgromadzonych wokół samochodu działaczy. Na dodatek uchyliła szybę i w języku, który wychowance sióstr Elżbietanek winien być nieznany, zaczęła ich obrażać. Przyszedłem na jej szczęście w samą porę i uspokoiłem zebranych, podekscytowanych jej prowokacyjnym zachowaniem. Nadszedł też Król, wsiadł do samochodu i już nie niepokojeni odjechali.
Niestety, nie był to koniec tego zdarzenia. Otóż Król wraz z żoną podali mnie do prokuratury oskarżając o „groźby karalne”, które jakoby miały miejsce z mojej, a nie jej strony. Obłudnicy okrutni i kłamcy, przecież gdyby nie moja interwencja wówczas to państwo Królowie byliby w ciężkich opałach.
Zresztą – jak zaznaczyłem wyżej – wskutek ich własnej agresywnej i wulgarnej postawy. Epilog tego zdarzenia nastąpił po ośmiu latach (w 2003 roku) w sądzie, który skazał mnie na cztery tysiące złotych grzywny za „groźby karalne” wobec Krzysztofa Króla i jego żony Elżbiety. Głównymi świadkami była cała rodzina Moczulskich i ich znajomi, których zresztą tam w ogóle nie było. Rewanż po latach w istocie idiotyczny, a na pewno cyniczny. Bardzo wtedy pożałowałem Leszka Moczulskiego; jakim musiał być zakładnikiem rodziny, aby zniżyć się do takiej roli – fałszywego świadka dla spokoju w domu…
Napisałem już sporo o Królu, dodam jeszcze na koniec, że jego postawę życiową oddaje najbardziej symboliczne koło historii, które zatoczył.
W grudniu 1989 roku na czele kilkudziesięcioosobowej grupy działaczy KPN zajmował budynek KC PZPR w Warszawie, gdzie akurat dyżurował inny Król o imieniu Marek. Towarzysz Marek Król był bowiem wówczas członkiem tegoż Komitetu Centralnego. Krzysztof Król kazał mu się wynosić, bo budynek został przejęty przez KPN na cele społeczne. Marek Król bez oporu ewakuował się z ostatniego bastionu swojej komunistycznej partii.
Później w latach 1991-97 Krzysztof Król był posłem z listy KPN, a Marek Król stał się w ramach akcji tworzenia „niezależnej” prasy, redaktorem naczelnym tygodnika „Wprost” . Zaś po dziesięciu latach, w 1999 roku Krzysztof Król został najemnym pracownikiem u tegoż Marka Króla!
Cóż za przykład „chrześcijańskiego pojednania” radykalnego antykomunisty z KPN ze swoim wrogiem ideowym. Taki chichot historii, która w ciągu 10 lat zatoczyła krąg… Jeszcze później Krzysztof został pracownikiem najemnym u Ryszarda Krauzego, właściciela wielu firm.
Wracając jednak do konfliktu wewnątrz Konfederacji, to nasze spory zakończyły się, a w sądzie ostatecznie wygrali Król z Moczulskim. Odzyskali sporny lokal, ale… umarli politycznie w niejakiej, rzec by można, niesławie. A w efekcie konfliktu personalnego Słomka – Król – Moczulski partia się rozpadła na kilka odłamów. My powołaliśmy do życia w 1996 roku KPN – Obóz Patriotyczny, by na Kongresie w 1999 roku jeszcze raz zmienić nazwę na KPN – Ojczyzna.
Upadła nieodwracalnie jedyna znacząca niepodległościowa partia III RP. To, czego nie mogła zniszczyć komunistyczna bezpieka, zniszczyły chore ambicje i spory personalne …
I znów rewolucja pożarła swoje własne, naiwne mocno dzieci …