Czas karłów. odc.6 – zdrada Michników.
24/01/2012
487 Wyświetlenia
0 Komentarze
61 minut czytania
Jaruzelski głosami Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” został wybrany w kontraktowym Sejmie Prezydentem Polski.
Stało się – jedni ocalili głowy, a drudzy pospiesznie nałożyli na nie laurowe wieńce. Maskarada trwała dalej…
Wybory 5 czerwca 1989 roku „nasze” solidarnościowe elity rozegrały wspólnie z PZPR. Tak zostało ustalone.
Tylko KPN wystawił swoich kontrkandydatów. Wyniki uzyskaliśmy i tak bardzo dobre jak na tamtą atmosferę i realia; od czterech do trzynastu procent głosów, w zależności od okręgu wyborczego.
Byli zatem i tacy, którzy nie dali się nabrać na maskaradę. Jednak było nas zbyt mało, aby wygrać, ale i za dużo, by zrezygnować z walki.
W sierpniu 1989 roku generał Jaruzelski głosami Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” został wybrany w kontraktowym Sejmie Prezydentem Polski. Stało się – jedni ocalili głowy, a drudzy pospiesznie nałożyli na nie laurowe wieńce. Maskarada trwała dalej…
I tak w styczniu 1990 roku komuniści (a właściwie „socjaldemokraci”, jak zaczęli o sobie niektórzy mówić) rozwiązali PZPR; podzielili się władzą z „naszymi” – Premierem został Mazowiecki, a Prezydentem – Jaruzelski. Rewolucja się skończyła. Znikał gdzieś świat dwukolorowy, w którym czarne to oni, a białe to my. W którym dobro jest czymś radykalnie różnym od zła. W którym, jak pisał poeta, niech prawo zawsze prawo znaczy, a sprawiedliwość – sprawiedliwość .
Wchodziliśmy w świat wielu odcieni szarości, najczęściej niezrozumiałych i pachnących zdradą. Coś, co jeszcze rok wcześniej byłoby kompletnie absurdalne, to teraz stawało się obowiązującą prawdą. Niedawni koledzy z opozycji za pan brat z naszymi wspólnymi przecież niedawnymi oprawcami i wrogami! Bliżej im do nich niż do nas.
To wszystko nie mieściło się w naszych młodych głowach. Mimo wszystko nie można było znaleźć odpowiedzi na pytanie jak to jest możliwe? Dlaczego koledzy ze strajków, demonstracji czy barykad nagle zapomnieli, po co w aureoli legendy Sierpnia 1980 poszli do władzy? Dlaczego zapomnieli co i kogo mieli reprezentować? Z jakich powodów odrzucili obiecany Polakom testament Ojców i Niepodległej Ojczyzny? Jak mogli zapomnieć o kolegach robotnikach, nauczycielach, pielęgniarkach czy lekarzach? I wiele jeszcze tego typu pytań.
A jednak wybrali drogę wytyczoną przez byłych prześladowców i obcych! Ci obcy choć jeszcze są w Moskwie, ale już bardziej ich głosy dochodzą z Waszyngtonu czy Brukseli. Jeszcze wojska sowieckie w Polsce, a oni już odtrąbili, że niepodległość odzyskali! Jeszcze nie było w pełni wolnych i demokratycznych wyborów, a oni już ogłosili Polskę krajem demokratycznym! Minimaliści? A może zakładnicy swojej wyobraźni, którzy nie mają możliwości wyjrzenia zza okna swoich nowych pachnących zdradą ministerialnych gabinetów? A może – istniała i taka możliwość – to są po prostu tylko biedni idioci bez wizji i wiary? Po prostu zwykłe karły?
Tadeusz Mazowiecki okopał się wraz z kilkoma znajomymi w swoim ważnym gabinecie premiera i nie wymienił poza samymi ministrami peerelowskich (choć np. komunistyczni generałowie Kiszczak i Siwicki, nadal rządzili – pierwszy policją, drugi wojskiem) dygnitarzy w ministerstwach i dyplomacji. Ci najpierw przestraszeni, szybko pojęli, że ich wieloletni staż w PZPR i służba komunie to nie przeszkoda, a wręcz dobra przepustka do nowej władzy. Do Komitetów Obywatelskich Solidarności, do ROAD ( Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna) – partii Mazowieckiego, Geremka czy Michnika. A sam Adam Michnik ponadto zajął się plądrowaniem archiwów SB i MSW. Niektórzy, chyba nazbyt złośliwie, mówili, że to właśnie wtedy stan jego przypadłości – myśląc o słynnej „czkawce” – znacznie się pogłębił. Ale nie zajmujmy się złośliwościami…
Tym bardziej, że choć władza bębni o demokracji i wolności wojska radzieckie w liczbie ponad dwustu tysięcy są nadal w swoich bazach w Polsce i na polskich poligonach. Ale cóż w tym dziwnego, skoro przecież Mazowieckiemu już w 1968 roku, gdy był posłem na Sejm w PRL zabrakło cywilnej odwagi, aby głosować przeciw zbrojnej interwencji w Czechosłowacji. Takiej odwagi nie stało zresztą również późniejszej Pani Premier z Unii Demokratycznej Hannie Suchockiej, gdy w 1982 roku jako poseł na Sejm PRL bała się przeciwstawić stanowi wojennemu wprowadzonemu przez WRON. No i jak tacy ludzie mieli wyrzucić te radzieckie wojska?
Wzięliśmy zatem sprawy w swoje ręce. Na początku 1990 roku KPN rozpoczął wielką akcję przeciwko ich obecności pod hasłem – „Rosjanie do domu!”. Blokowaliśmy ich bazy wojskowe, trwały głodówki protestacyjne. I po kilku miesiącach wyszli. Właściwie zmusiliśmy Mazowieckiego do tej decyzji, co w przypadku jego osoby było zadaniem trudnym, by nie rzec prawie niemożliwym. Pamiętam z Legnicy Jurka Dziedzica, który w kwaterze grupy wojsk radzieckich, przyjmując tylko płyny, głodował 40 dni. Myślę, że do dziś pewnie odczuwa skutki na swoim zdrowiu tamtego aktu desperacji. Niewielu zresztą chce dziś pamiętać, jak wtedy było. Gdzie jest dziś pamięć o nim i jemu podobnych, bezimiennych, cichych bohaterach tamtych dni…
Pamiętam, że wtedy często znów wracały do mnie pytania sprzed lat i odpowiedzi Ojca. Tato, co robiliście, jak wojna się skończyła? Zakopywaliśmy broń w lesie… A dlaczego, kiedyś zrozumiesz to syneczku… Wtedy miałem pięć, może sześć lat, a teraz w 1990 roku miałem już lat trzydzieści i dopiero zaczynałem rozumieć dlaczego. Bo niby przyszła wolność, ale jej nie było. To tak, jak wtedy w 1945 roku. I w końcu zrozumiałem, że moja wojna jeszcze się nie skończyła, choć były przecież pierwsze przecież sukcesy.
Obroniłem wszak pamięć Ojca jako oficera Narodowych Sił Zbrojnych, jako wiernego i gorącego patrioty. I wreszcie zaczęto pisać i nauczać prawdę o roli NSZ i AK. Przyczyniłem się też do rewolucji Solidarności i do wyjścia wojsk radzieckich z Polski. Włożyłem już zatem swoją cegiełkę w odzyskanie niepodległości Polski. Nie wiedziałem jednak wtedy jeszcze, że o niepodległość trzeba ciągle walczyć. Nawet jak odtrąbią, że już jest, to trzeba ciągle się o nią troszczyć, trzeba ją chronić i bronić jak dziecko ukochane… Osłaniać tak – co zrozumiałem już jako ojciec – jak córkę Aleksandrę , jak mojego Bartosza, następcę mego Ojca. Trzeba być przy narodzinach, zabezpieczać, gdy dziecko jest niemowlęciem, troszczyć się, gdy uczy się chodzić. Pomagać poznawać otaczający świat, gdy zaczyna pytać, dopilnować, aby niczego mu nie brakowało i bronić, gdy wyjdzie na ulicę. Chronić przed niebezpieczeństwem i zasadzkami czyhającymi gdzieś tam, wśród obcych, po drodze… A gdy dorośnie, jak córka moja Aleksandra, wnuczka mego Ojca, to myśleć o niej, troszczyć się, kochać i ciągle dawać szansę. Szansę na wolność, na pełną suwerenność i na godne życie. I ciągle czuwać, aby dzieciom, młodym, czy już dorosłym, nie stała się żadna krzywda.
Tak samo jest z Niepodległością – ciągle, przez całe życie, trzeba o nią dbać . Nie jest to bowiem wyzwanie na pięć minut czy nawet na dwadzieścia lat; to wyzwanie raz na zawsze… To wypełnianie testamentu Ojców i zbiorowa odpowiedzialność przed ziemią ojczystą. Wtedy, w połowie 1990 roku, w początkach niepełnej jeszcze niepodległości, rozum nakazywał zadbać o taką budowę polskiego domu, aby był jak najlepszy. Wznosić go na solidnych fundamentach, pomimo przeszkód i trudności czy nawet wrogów we własnym obozie.
Do władzy przyszli nowi, ale starzy nie odeszli i wszyscy pragnęli monopolu na głoszenie ich „prawdy”, czyli monopolu na informację. I tak jak podzielili się władzą, tak chcieli podzielić między siebie wszystkie mass-media, wtedy jeszcze przecież publiczne w całości. A publiczne znaczy przecież publiczne, a więc dla wszystkich, a nie tylko dla tych z Solidarności, czy tych z byłej PZPR.
W tamte trudne dni KPN postanowił zawalczyć o pluralizm w mediach publicznych, tak aby stworzyć warunki do rozwoju demokracji w Polsce. Wbrew hasłu powtarzanemu już od 1945 roku : „Wszystko w ręce władz”.Zażądaliśmy zatem, aby wszystkim demokratycznym ruchom, politycznym i związkowym dać możliwość przedstawiania swoich racji i opinii. Niestety, władza Premiera Tadeusza Mazowieckiego widziała to inaczej.
Powołano Komisję Likwidacyjną RSW „Książka – Prasa-Ruch” z sekretarzem Andrzejem Grajewskim na czele, która najpierw przejęła cały majątek, aby potem go sprywatyzować, czyli rozdać swoim. Rozdać, bo polskiego kapitału po latach socjalistycznej gospodarki przecież nie było!
Najpierw przystąpiliśmy na Śląsku do ogólnopolskiej akcji mającej na celu wprowadzenie pluralizmu w mediach publicznych, dopóki takie jeszcze pozostały. Największą gazetą codzienną w województwie katowickim, była „Trybuna Robotnicza”, później „Trybuna Śląska”, wychodząca w nakładzie od trzystu do sześciuset tysięcy egzemplarzy, w zależności od dnia tygodnia. Wcześniej był to organ Komitetu Wojewódzkiego PZPR; wszystkie zresztą gazety w tamtych latach otrzymywaliśmy w spadku po PRL (w województwie katowickim był jeszcze „Dziennik Zachodni” mający siedzibę w tym samym tzw. domu prasy na katowickim rynkuoraz„ Wieczór”). Podobnie było także z telewizją czy radiem; wszystko były państwowe.
Wybraliśmy „Trybunę Śląską”, aby sprawdzić rzeczywiste intencje nowych władz Solidarności. „Trybuna” albo w ogóle o nas nie pisała albo pisała bardzo źle. Zjawiliśmy się zatem w siedzibie gazety, która mieściła się w dużym, kilkupiętrowym budynku na Rynku w Katowicach. Przybyliśmy w sile około setki działaczy KPN przygotowanych do dłuższego tam pobytu i zajęliśmy kluczowe miejsca, umożliwiając jednak normalną pracę redakcji. Redaktorem naczelnym był wtedy jegomość o nazwisku Jacek Cieszewski, delegowany na tą funkcję przez nowe władze Solidarności. Nasz pobyt w gmach prasy przeciągał się, a nasze postulaty, aby umożliwić opozycji demokratycznej udział w „prywatyzacji” gazet (lub zapewnić jej możliwość artykułowania w nich swoich racji) trafiały w próżnię i nie było odzewu ze strony władzy.
Nasze żądania były skromne. Chcieliśmy uzyskać dla KPN udział w redakcji dziennika ogólnopolskiego. Ponieważ najwięcej było u nas ludzi młodych, proponowaliśmy, aby Krzysztof Król (wiceprzewodniczący KPN – dop.red.) został redaktorem naczelnym „Sztandaru Młodych”. Krzysiek był w latach 80. redaktorem naczelnym konspiracyjnej„Gazety Polskiej”.Niestety, rozmowy utknęły w martwym punkcie. Leszek Moczulski poprosił nas o danie czasu nowej władzy na przemyślenie naszych propozycji. Jako widoczny znak dobrej woli i zdolności do rozmów oraz ewentualnego kompromisu, opuściliśmy siedzibę redakcji śląskich gazet.
Rozmowy jednak przeciągały się, a nasi byli działacze coraz bardziej zawiedzeni, bo ich kilkudniowy wysiłek właściwie poszedł na marne. W obliczu takiej sytuacji w Warszawie uzgodniłem z Adamem Słomką, szefem Obszaru V Śląskiego KPN, że ponownie „odwiedzimy” znajomy już budynek. Bez większych przeszkód, pomimo wynajętej przez redakcję ochrony, zajęliśmy dwa piętra „Trybuny Śląskiej” i nie przeszkadzamy w normalnym funkcjonowaniu gazety. My grzeczni, ale redaktor naczelny Jacek Cieszewski bardzo nerwowy, a wręcz ordynarny. I to na dzień dobry. Odnosi się do nas jeszcze gorzej, niż kilka tygodni wcześniej, co byłą widoczną ( nie tylko dla mnie) oznaką, że również w Warszawie traktują nas jak natrętnego, według ich pojmowania demokracji, wirusa. Biedny Cieszewski nie wiedział, że w przerwie między naszymi wizytami zaprzyjaźniona dziennikarka do naszego biura przyniosła jego „teczkę” pracy jako dziennikarza z lat 1970-82. A w niej szereg ciekawych zapisów dotyczących ocen przełożonych i SB na temat jego wkładu w wizerunek oraz utrwalanie władzy socjalistycznej; same laurki, a w nagrodę – wyjazdy zagraniczne. Najbardziej spodobał mi się zapis, że … jego dorobek plasuje go w krajowej czołówce oraz jego praca i publikacje nie wymagają kontroli czy cenzury…Czyli miał w PRL pełne i absolutne zaufanie komunistów i SB.
Jego konfrontacyjna postawa sprowokowała mnie do poinformowania mieszkańców Katowic, kim jest nowo mianowany redaktor naczelny największej na Śląsku i w Zagłębiu gazety. Rozlepiliśmy około dziesięciu tysięcy dużych plakatów cytujących te i kilka im podobnych smaczków z jego teczki. A na końcu umieściliśmy na nich jego adres i telefon domowy. Podobno wynajął ochronę oraz zablokował telefon, więc raczej nie otrzymywał gratulacji i wyrazów uznania.
Tymczasem zbliżały się pierwsze wybory prezydenckie. Było sześciu zarejestrowanych kandydatów: Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki (wtedy premier), Stan Tymiński (Partia X), Włodzimierz Cimoszewicz (SdRP), Roman Bartoszcze (PSL) i nasz kandydat Leszek Moczulski (lider KPN). Zażądaliśmy więc równego dostępu do mediów publicznych dla wszystkich kandydatów, a było już wiadomo, że cele lubiliśmy osiągać. Zatem żartów nie było, a redaktor naczelny „Trybuny Śląskiej”był wręcz dla nas laboratoryjnym przykładem polityki kadrowej nowej władzy, dającej przeżyć każdemu, bez względu na życiorys, kto może zagwarantować jej sprawdzonymi metodami sukces wyborczy. Podobnie było zresztą w całej Polsce. Komunistyczne państwowe media miały służyć teraz, podobnie jak kiedyś w PRL, wyłącznie przewodniej sile narodu, przy pomocy dyspozycyjnych zatrudnionych w nich dziennikarzy. Z tym, że teraz przewodnią siłą narodu był Premier Tadeusz Mazowiecki. Pan Cieszewski w końcu został przeze mnie wyproszony z gabinetu, a był to już piąty czy szósty dzień okupacji i kilka osób zdecydowało się podjąć głodówkę protestacyjną. Umieściłem ich w jego gabinecie. On sam zresztą uciekł na wieść o tym z redakcji i już więcej się nie pojawił. Za to jego żona Barbara Cieszewska, dziennikarka „Rzeczpospolitej”, jeździła po mnie jak po „łysej kobyle” przy każdej okazji. I wówczas i przez wiele, wiele lat. Musiało ich wtedy bardzo boleć, gdy ukazywałem prawdziwe twarze nowej władzy i gdy zdejmowałem publicznie maski z ich zakłamanych, jak tamte czasy, twarzy.
Protest trwał już ósmy czy dziewiąty dzień, gdy w końcu ogłoszono, że na rozmowy do Katowic ma przyjechać z Warszawy Andrzej Grajewski z rządowym pełnomocnictwem do rozmów. Na wieść o tym postanowiłem go godnie i właściwie przywitać, bo bufon z niego – o czym zdążyłem się już wcześniej przekonać – był spory. Pomyślałem, że jak ujdzie trochę powietrza z tego balonu, to będzie lepszy klimat do rozmów. Przypomnę, że w tym czasie w budynku było około stu okupujących.
Za kilka godzin pan Grajewski przybył. Wcześniej dobijał się do wejścia budynku wykrzykując do naszych wartowników, że on z rządu i mają natychmiast wpuścić do środka. Czyli zaczął zgodnie z przewidywaniami. Na to chłopcy spokojnie go pytają : to Pan z Rządu, mówi Pan, czyli co, z Londynu Pan przyleciał?Ten zbaraniał. A przypomnieć należy, że wtedy jeszcze w Londynie, na uchodźctwie urzędował Prezydent Ryszard Kaczorowski i rząd emigracyjny, a my, jako ruch niepodległościowy, uważaliśmy ich za prawnych kontynuatorów II Rzeczypospolitej i jedyny rząd do czasu przeprowadzenia w Polsce w pełni demokratycznych wyborów. A takich przecież jeszcze nie było, gdyż funkcjonował kontraktowy Sejm i jego kontraktowy wybraniec jako prezydent. Zatem pytanie naszych chłopców było bardzo na czasie i w pełni uzasadnione. Pan Grajewski zaś nie dość, że się bardzo zdumiał, to jeszcze wszedł w pyskówkę kogo to on nie reprezentuje i jak należy go przyjmować. Czynił to w dodatku w sposób mało kulturalny, a na pewno niewiele mający wspólnego z kulturą gentelmanów z Londynu. Zatem poproszono go, żeby pokazał jakiekolwiek pełnomocnictwo do rozmów z KPN na piśmie. Tego już sekretarz Komisji Likwidacyjnego nie wytrzymał. Zaczął się szarpać, popchnął kilka osób, wtargnął do budynku i zaczął uciekać po schodach do góry przed goniącą go młodzieżą. Dorwali go na drugim piętrze, urwali rękaw swetra usiłując go zatrzymać, a ten dalej uciekał i wniebogłosy wzywał pomocy. Nawiasem mówiąc, gdy już ktoś zostaje wysłannikiem rządu, to jednak powinien garnitur założyć, bo, nie należy się dziwić, że widząc nieznanego, a aroganckiego osobnika w znoszonym swetrze, młodzi wartownicy potraktowali go bez należnego szacunku. Obrazek wysłannika rządu w potarganym swetrze, z rozwichrzonymi włosami i ze śmiercią w oczach, uciekającego przed młodzieżą, zdawał się mówić- jaka władza, taki jej autorytet.
Adam Słomka przywitał go jednak przyjaźnie. Same rozmowy były krótkie. Grajewski już się nie stawiał i zagwarantował, że raz w tygodniu (do czasu prywatyzacji „Trybuny”) w wydaniu weekendowym gazeta zamieści specjalną wkładkę dla opozycji niepodległościowej i demokratycznej. Złożył pisemne potwierdzenie tego uzgodnienia. Oczywiście czas pokazał, że był to nic niewarty papier, bowiem po trzech numerach gazety z naszą wkładką, czwartego już nam nie wydrukowali. Choć samą „Trybunę Śląską” sprywatyzowano dopiero kilka lat później. Tyle warte były gwarancje Andrzeja Grajewskiego – dziś członka Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej. Zwykli oszuści, którzy co gorsze, nie dotrzymywali również obietnic danych nie tylko nam, ale i całej Polsce, obietnic znacznie ważniejszych.
Na razie jednak odnieśliśmy sukces. Szybko zmontowaliśmy bardzo dobry zespół redakcyjny, zresztą w większości spoza KPN. Choć nie mieli możliwości, żeby wiele stworzyć, tą drogą pragnę im podziękować – między innymi dr. Marianowi Gerlichowi, dr Janinie Kraus, śp. red. Jerzemu Cieślakowi i innym.
Gazety to jednak nie wszystko. W regionalnej TV też bowiem nowa obsada kierownictwa. A na jego czele panowie Michał Smolorz i Wojciech Sarnowicz– redaktorzy naczelni nowej władzy. O Smolorzu wystarczy powiedzieć, że sam szczycił się, że był zaufanym I sekretarza KW PZPR w Katowicach Zdzisława Grudnia.Co nawet jeśli było fanfaronadą, dosyć charakterystyczną dla tego jegomościa, znajdowało jednakże potwierdzenie w niemalże kronikarskim opisie dworu byłego I sekretarza KW PZPR w napisanej przez Smolorza książce „Cysorz”. Słowem – ani Sarnowicz, ani Smolorz nie byli ludźmi nowymi. Byli po prostu reżimowymi dziennikarzami, którzy w PRL wysługując się komunie popadli w niełaskę u swoich komunistycznych pryncypałów. I to na pewno nie z przyczyn politycznych, bo przecież gotowi byli służyć każdej władzy i każdemu, kto to zaproponuje. Wczoraj komunie, jutro Mazowieckiemu, a pojutrze każdemu, kto za to zapłaci. Cechuje ich bowiem odwiecznie elastyczny i giętki kręgosłup moralny. A na pewno mogli władzy zagwarantować, że do TV nie dopuszczą nikogo, poza swoimi. Kto tam bredzi o jakimś pluralizmie w telewizji?! Bez przesady.
Wieszaliśmy zatem, jak w komunie plakaty „TVP łże”. A ponieważ czasy rewolucyjne to i metody muszą być takie. Uzgadniam wiec akcję, zwołuję ze dwie setki naszych działaczy i postanawiamy zająć TV Katowice. Decydujemy się okupować budynek, nie przerywając jednak emisji do czasu, aż zgodzą się na stały udział partii opozycyjnych w programach publicystycznych ośrodka. Żądamy dostępu do anteny, a dziennikarze ośrodka wyraźnie z nami sympatyzują uśmiechając się i życząc sukcesów. Widocznie mają już dość „nowej władzy”. Po kilku godzinach i rozmowach wycofuję ludzi, dziękując im za szybką, sprawną akcję. Niedługo później redaktorem naczelnym zostaje Rafał Szymoński. Od tamtej pory nie było jakichkolwiek problemów czy konfliktów. Szanowaliśmy siebie pomimo, że on był z Solidarności, a my z KPN. A może nas się bał z jakiś powodów…
Na Śląsku ze względu na determinację, znaczenie i poparcie KPN zdołaliśmy wywalczyć przynajmniej pozory pluralizmu w mediach państwowych. W samej Warszawie czy w innych regionach kraju trwała nagonka na Konfederację i na samego Leszka Moczulskiego, który kandydował w wyborach prezydenckich w 1990 roku. Inni kandydaci, poza Mazowieckim czy Wałęsą, też byli pomijani w mediach lub pokazywani w krzywym zwierciadle propagandy. Szanse miały być równe, podczas gdy jedni (Mazowiecki, Wałęsa) byli w sytuacji uprzywilejowanej, a drudzy wyszydzani bądź piętnowani (Tymiński, Moczulski).
Wybory jednak przyniosły sporą niespodziankę, bo do drugiej tury nie wszedł urzędujący Premier Mazowiecki. Było to prawdziwym szokiem dla całego środowiska pseudointeligencji z PRL-owskim bądź SB-eckim rodowodem, które było zapleczem KOR-u i samego Mazowieckiego.
Wyniki wprowadziły w osłupienie takie autorytety ( wg. ówczesnej miary, rzecz jasna) jak profesorowie Geremek, Balcerowicz, Bartoszewski czy nowy szef telewizji (agent SB) Andrzej Drawicz. Do drugiej rundy wszedł Lech Wałęsa i Stan Tymiński , prezydentem został Wałęsa.
Już na wstępie swojej prezydentury Lech Wałęsa otoczył się ludźmi pokroju braci Kaczyńskich, Jerzego Milewskiego, Zdzisława Najdera, prof. Lecha Falandysza (trzej ostatni to agenci SB) czy Mieczysława Wachowskiego. Ludźmi albo z grubymi teczkami SB albo intrygantami niezdolnymi do budowania zdrowych fundamentów Rzeczpospolitej.
Bracia Kaczyńscy to (jako dzieci) odtwórcy głównych ról w filmie o próbie kradzieży księżyca. Przypadek? Przecież wiadomo, że w komunistycznym państwie to wykluczone. Więc nie sprawił tego udany casting… Więc ktoś musiał ich protegować… A tytuły naukowe? Czynnym, aktywnym opozycjonistom trudno było dobrnąć do doktoratu nauk prawnych (pomijając jakie to prawo było). I tak dalej. Trudno też znaleźć dobitne dowody na prześladowanie obu braci przez reżim (jedynie Lech był internowany w stanie wojennym). Obaj bracia natomiast uczestniczyli w obradach Okrągłego stołu. Brak rzeczywistych życiorysów opozycyjnych stał się później piętą achillesową bliźniaków, więc w sytuacji gdy sami nie imponowali kombatancką przeszłości, skupili się na systematycznym usuwaniu wszelkimi metodami tych, którzy w stanie wojennym mieli lepszą kartę walki z komunizmem . W niszczeniu tych, którzy zrobili cokolwiek więcej, byli mistrzami, a lista ich „ofiar” dość długa – Wałęsa, Moczulski, Chrzanowski i wielu, wielu innych.
A przecież przyznać trzeba, że kombatancka poprzeczka nie była w ich przypadku zawieszona zbyt wysoko. Bo przecież ludzie walczyli i czasami może i któryś z nich na chwilę zbłądził, przestraszył się, zamotał w sieci intryg SB. W czasach, gdy komuna dawała Kaczyńskim głównie role w filmach czy tytuły naukowe, może nawet iluś uginało się przed bezpieką pod przymusem. Ludzie pękali na chwilę gdzieś tam w latach 50. 60. czy na początku 70., lecz jak przyszło iść na barykady, to byli potem tam pierwsi. I to na pewno nie na polecenia SB rozwalili swoim osobistym działaniem komunizm, nie tylko w Polsce zresztą! Zastanówmy się więc chwilę jak na tym tle wypadają dwaj mali politykierzy bez życiorysów? Ten brak mógł rzeczywiście być powodem do zmartwień, udręk i kompleksów. I może dlatego potrzebny im był upolityczniony IPN obsadzony ludźmi z PIS-owskiego klucza, aby leczyć pryncypałów z kompleksów przeszłości. I aby pisać historię opozycji w komunistycznej Polsce od nowa, według PIS? A przecież komunizm sam nie upadł, jak wynikałoby z „zakompleksionych” życiorysów Kaczyńskich, Gosiewskich, Wassermannów czy Zióbr…
Prezydent Lech Wałęsy sam otoczył się kłębowiskiem żmij; z jednej strony doradcy z KOR, z drugiej zaś bracia Kaczyńscy. I czekali wszyscy na okazję, aby wbić mu nóż w plecy. Doczekał się więc szybko ciosów i od jednych i od drugich, a nie oszczędzili mu żadnego. I to był błąd samego Wałęsy, że nie stanął z boku jak Józef Piłsudski po odzyskaniu niepodległości. Wałęsa miał przecież wtedy ogromny autorytet i szacunek miałby zagwarantowany zarówno w kraju jak i zagranicą. Szansa została zmarnowana, a szkoda. Żal legendy i mitu, a przede wszystkim niewykorzystanych możliwości dla Polski i dla samego Lecha Wałęsy. Dał się popchnąć przez braci Kaczyńskich do bieżącej polityki i do bezpośredniej walki politycznej. A głównym ich celem była budowa przy pomocy Belwederu partii – Porozumienia Centrum. Dał się wykorzystać do ich walki z potężniejszym środowiskiem popierającym Mazowieckiego. A im już wtedy po czerwcowych nocach śniła się władza absolutna jak złoty księżyc w pełni. Za piętnaście lat celu dopięli; jeden został prezydentem, a drugi premierem.
Przypomnieć warto, że w początkach prezydentury Lecha Wałęsy to J. Kaczyński został ministrem u boku Wałęsy w Belwederze a L. Kaczyński szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego. I to, że potem Lech Kaczyński został Prezesem Najwyższej Izby Kontroli z namaszczenia Lecha Wałęsy po tragicznej i niewyjaśnionej do końca śmierci profesora Waleriana Pańki. Spytać zatem należałoby, czego dokonał Prezes NIK Lech Kaczyński? Wówczas , w latach 1990-95, miały miejsce największe afery: afera spirytusowa, FOZZ, rublowa, ziemniaczana… I co? I nigdy do końca nie zostały rozliczone! Gdzie był, gdy właśnie wtedy miała miejsce największa grabież majątku narodowego poprzez prywatyzację dla kolesi lub za łapówki?
Dzisiaj doktryna polityczno-społeczna PIS oparta jest na walce z „układem”, który powstał przecież dokładnie wtedy, gdy jeden był szefem NIK, a drugi kierował Biurem Bezpieczeństwa Narodowego. Czy wtedy byli ślepi, głusi czy nieudolni? Nie chcę tu mówić, że za ich przyzwoleniem czy ich wyłączną wiedzą to wszystko się działo, ale na pewno mogli, choćby przy pomocy NIK, ograniczyć to, piętnować, karać! Jestem więc przekonany, że na wypaczeniach tego okresu PiS nie ma prawa budować swojej ideologii. Zresztą pierwsza partia braci bliźniaków Porozumienie Centrum się też wtedy szybko uwłaszczyła, żeby wspomnieć o kamienicach w Warszawie ( na przykład przy ul. Nowogrodzkiej).
W tamtym okresie, w drugiej połowie 1990 roku Konfederacja Polski Niepodległej robiła swoje. Leszek Moczulski otrzymał wprawdzie tylko 2,4 procent głosów w wyborach prezydenckich, ale było to blisko pół miliona głosów. Aż pół miliona głosów! Oczywiście liczyliśmy na więcej, lecz nasz program i nasze poglądy uznawane były wtedy za zbyt radykalne. A w społeczeństwie była jeszcze silna wiara w mit Solidarności. Wybory przeszły i trzeba było przystąpić do ciężkiej pracy w nowych realiach. Skupiliśmy się na naborze kadr do Konfederacji, która dosłownie pęczniała z dnia na dzien. Oraz na polityce informacyjnej prezentującej nasze cele i program. Szkoliliśmy również młodzież w Związku Strzeleckim „Strzelec”, przybudówce KPN dla patriotycznej młodzieży. Testowaliśmy też masową akcję propagandową „od drzwi do drzwi” oraz przygotowywaliśmy się do maksymalnej obsady komisji wyborczych w nadchodzących wyborach parlamentarnych w 1991 roku.
Brak rzeczywistego dostępu do mediów publicznych, a więc istniejący monopol informacyjny postanowiliśmy przełamać poprzez ogólnopolską akcję „od drzwi do drzwi”. Czyli poprzez bezpośrednie dotarcie do mieszkań wyborców. Założyliśmy, że w ten sposób ( z programem KPN oraz materiałami informacyjnymi) zapukamy do około 2,5-3 mln drzwi w całej Polsce. W akcji udział brała cała Konfederacja.
Każdy zespół stanowiły dwie osoby, schludnie ubrane i grzeczne, które miały za zadanie odbyć krótką rozmowę z odwiedzanym w mieszkaniu. Miały przedstawić kim są i po co przyszły oraz zostawić materiały propagandowe KPN. Na terenie Śląska i Zagłębia wytypowaliśmy kilkanaście miast, w których postanowiliśmy zapukać do 70-80 procent drzwi. Jaki był cel taktyczny? Szło o rozpropagowanie programu KPN przed zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi oraz o przeanalizowanie skutków naszego działania. Podam przykład miasta Chrzanowa, gdzie około dwustu działaczy KPN w ciągu dwóch dni odwiedziło 70-75 procent mieszkań. Wynik wyborów w tej dzielnicy był o 10 procent wyższy niż w pozostałych ominiętych 25-30 procent chrzanowskich domostw. Była to zatem bardzo skuteczna metoda pozwalająca przerwać blokadę informacyjną wokół KPN. Ponadto dała ona możliwość bezpośredniego osobistego, pozytywnego oddziaływania na wyborcę.
Po drodze były jeszcze wybory samorządowe w 1990 roku, w których wystawiliśmy własne listy kandydatów. W efekcie zdobyliśmy około 400 mandatów radnych. Same wyniki kształtowały się od 2 do 20 procent w zależności od regionu kraju. Najwyższe poparcie dał nam Lublin, Śląsk i Zagłębie, Łódź, Szczecin, Rzeszów. Najniższe zaś Warszawa i Wielkopolska. Ja zostałem wybrany radnym w Dąbrowie Górniczej z poparcie osobistym blisko 17 procent. Sprawowałem tę funkcje tylko półtora roku, bo gdy w 1991 roku wybrano mnie posłem z listy KPN w Zagłębiu, to złożyłem mandat radnego. Nie chciałem udawać pracy w Radzie Miejskiej i nie chciałem też brać podwójnych apanaży. Chociaż myślę, że pewnie byłem jedynym takim przypadkiem w kraju.
W Dąbrowie Górniczej do KPN przeszło w trakcie kadencji 12 radnych z Komitetu Obywatelskiego „Solidarności” . Tak, że w sumie KPN miał 15 radnych na 45, więc inni musieli się z nami liczyć.
Warto opisać pewne zdarzenie z tamtego czasu, pokazujące jak rosło nasze poparcie i znaczenie. W drugiej połowie 1990 roku poprosił mnie o rozmowę Ryszard Janiszewski, szef i współwłaściciel pierwszego komercyjnego banku z siedzibą w Katowicach. Spotkałem się z nim dwa, trzy razy. Generalnie deklarował pomoc w zbliżających się wyborach, głównie w postaci dostępu do jego gazet, a nawet proponował ich docelowe przez nas przejęcie. Miał wtedy w rękach kilkanaście poczytnych tytułów regionalnych oraz pierwszy kolorowy ogólnopolski dziennik „Glob 24”. Chciał nam sprzedać wszystkie prywatne czasopism za dosłownie psie grosze. Nie wiedział jednak, przeceniając znacznie nasze możliwości, że ta suma „grosze” to była dla nas zupełnie abstrakcyjna kwota. Byliśmy bowiem bardzo biedną partią, działaliśmy społecznie, a prawie wszystkie składki przeznaczaliśmy natychmiast na druki oraz czynsze biur organizacyjnych. Do kontraktu zatem nie doszło, ale piszę o tym, by pokazać jak niektóre środowiska przeceniały nasze realne możliwości w stosunku do siły organizacyjnej i rosnącego poparcia.
Rok 1990 to gwałtowny napływ młodzieży do „Strzelca”. Staraliśmy się poprzez tę organizację uczyć młodzież narodowej historii i pokazywać patriotyczne postawy. Przychodziło dosłownie tysiące młodych osób pragnących wstępować do organizacji szczycącej się bardzo piękną kartą historyczną. Uczyliśmy ich historii, organizowaliśmy obozy, biwaki i przeszkolenie strzeleckie. Kadra pedagogiczna jak i wojskowa była, chęci też, ale dynamiczny rozwój ”Strzelca” hamował nieustanny brak funduszy na mundury, obozy ćwiczebne, sprzęt.
A Ministerstwo Obrony Narodowej i Liga Obrony Kraju nie chciały nam udostępniać strzelnic, nie mówiąc już choćby o przekazaniu częściowo zużytych mundurów. Obawiali się nas, bo w mediach, nazwijmy je „jąkającymi się”, pojawiały się informacje o budowie paramilitarnych organizacji przez KPN. Oczywiście była to wierutna bzdura, ale strach władzy i nagonka medialna trwała. Miało to oczywiście tę dobrą stronę, że napychało tłumy do ZS „Strzelec”. Nie mieliśmy jednak środków, by wszystkich chętnych przyjąć, co było ogromną szkodą, gdyż zaprzepaszczały się szanse nauki patriotyzmu i historii młodych Polaków. Niestety dzisiaj bardzo brakuje tej ideowej młodzieży, która pewnie z nawiązką spłaciłaby Polsce dług wdzięczności.
A propos inicjatyw dla młodzieży… Chciałbym opisać bardzo oryginalną historię z najnowszych dziejów Dąbrowy Górniczej i jego Rady Miejskiej. Otóż na fali zmian nazw ulic i usuwania symboli bolszewickiej dominacji nad Polską dąbrowska Rada Miejska 17 września 1990 roku uchwaliła, że zostanie rozebrany pomnik „Czerwonych Sztandarów". A jest to ogromny monument stojący w centrum miasta; na cokole dwie olbrzymie sylwetki kobiety i mężczyzny, bohaterów Armii Czerwonej, z karabinami w dłoniach, a za nimi wielkie kamienne sztandary. Hałasu wokół pomnika było wiele, aż w końcu, przez przypadek, pozostał na miejscu i dziś jest jedynym w świecie pomnikiem Jimmiego Hendrixa.
A było to tak. Saperzy wywiercili już otwory pod ładunki wybuchowe i przygotowywali się do wysadzenia obelisku, gdy w jego obronie stanął Mariusz Talik, szef młodzieżówki KPN w Dąbrowie Górniczej. Był zawsze miłośnikiem ostrego rocka i mocnego piwa, więc niewiele myśląc skrzyknął paru młodych ludzi, wszedł na cokół i oświadczył, że nie da go wysadzić, bo to od dziś będzie pomnik młodzieży – pomnik Hendrixa. Wokół pomnika zaczęła się szybko gromadzić młodzież, a w ciągu trzech dni powstał szeroki ruch jego obrony. Młodzi przemalowali posąg, „dorobili” postaciom glany i trwał festyn oraz całodobowe dyżury młodych w obronie pomnika. Przybyła nawet ekipa telewizyjna CNN i nadała w świat relację o pierwszym na świecie pomniku Jimmiego Hendrixa.
Mariusz został przywódcą tego zamieszania. Fajny, dynamiczny chłopak oraz bardzo dobry organizator, a poza tym wielki patriota z olbrzymim poczuciem humoru. Gdy dotarła do mnie informacja o wyczynie szefa naszej młodzieżówki, najpierw wpadłem w gniew. Lecz po chwili refleksji, pomyślałem, a niech młodzi mają coś swojego. Na konspirę i walkę z komuną nie załapali się, bo byli za młodzi, niech więc mają swój kawałek historii w swoim mieście, w samym jego centrum. Poleciłem wydrukować kilkanaście tysięcy ulotek informacyjnych o akcji. Przekonałem radnych, aby wycofali się z uchwały wyburzania pomnika. Mariusz do końca był w KPN i jest, w co nie wątpię, moim osobistym przyjacielem pewnie do dziś. Nasze drogi rozeszły się siedem lat temu, gdy zrezygnowałem już z polityki i wyjechałem z Dąbrowy.
Tymczasem nadszedł rok 1991 i zbliżały się pierwsze demokratyczne wybory do Sejmu i Senatu RP. Lech Wałęsa jest prezydentem, Jarosław Kaczyński z pozycji ministra u prezydenta Wałęsy buduje swoją partii – Porozumienie Centrum.
Mazowiecki, Balcerowicz, Kuroń, Michnik przesiadają się z Ruchu Obywatelskiego Akcja Demokratyczna (ROAD) do Unii Demokratycznej (UD). W PSL-u trwa dramatyczna walka „starych” z „nowymi”, czyli z jednej strony działacze ZSL służalczego wobec byłej PZPR, a z drugiej Roman Bartoszcze i jego zwolennicy. W efekcie której powstają dwa PSL-e – mikołajczykowski i opanowany przez ZSL. Ponadto na wsi działa jeszcze „Solidarność Rolników Indywidualnych”. Wraca na scenę, wzmocniona pożyczką od KGB, Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polski (SdRP). Wcześniej, w 1989 roku, powstało Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe (ZChN), a w 1990 roku KLD – J.K. Bieleckiego i Donalda Tuska.
Krajobraz polityczny po rewolucji 1989 roku i po wyborach prezydenckich w 1990 roku coraz bardziej pokazywał różnorodność nurtów politycznych, ale i również odsłaniał ambicje wielu przywódców. Na tym tle KPN, powstały w 1979 roku jako pierwsza partia niepodległościowa w całym bloku sowieckim był partią znaną. Partią o kontrowersyjnym (dla wielu) radykalnym programie i z budzącym wiele emocji liderem Leszkiem Moczulskim. Ale partią o bardzo wyrazistym obliczu.
Program KPN w zasadzie opierał się na podstawowych założeniach przygotowanego przez Konfederację aktu projektu ustawy „O restytucji Niepodległości”. Ustawa zmieniała całkowicie ustrój polityczny i gospodarczy Polski. Wprowadzała nowe rozwiązania w sposób zasadniczy zrywając z dziedzictwem komunizmu i wznosząc fundamenty III RP jako prawnej kontynuatorki przedwojennej II Rzeczpospolitej (1919-39). Oczywiście były w niej również rozwiązania szczegółowe, takie jak powołanie instytucji Prokuratorii Generalnej, mającej zahamować dziką prywatyzację majątku narodowego i jego rabunek przez „kolesi”. Były tam też zawarte projekty dekomunizacji i lustracji w formie porządnych, cywilizowanych odrębnych ustaw oraz cały szereg rozwiązań wynikających z okresu przejściowego między socjalizmem a kapitalizmem, ze szczególnym zabezpieczeniem praw socjalnych i ekonomicznych indywidualnego obywatela Rzeczypospolitej Polskiej.
Wojska radzieckie wyszły z Polski i to był ogromny sukces KPN przypisywany potem ugodowemu premierowi Tadeuszowi Mazowieckiemu. Skończyła się zatem epoka militarnej i gospodarczej zależności od Kremla.
Zaczynał się okres tak zwanych reform Leszka Balcerowicza, wicepremiera rządu Mazowieckiego do spraw gospodarczych. Nadeszła nad Polskę czarna noc trwonienia szans. Wicepremier Balcerowicz, korzystając z pomocy amerykańskiego profesora Jeffrey’a Sachsa i międzynarodowego spekulanta finansowanego George’a Sorosa błyskawicznie wprowadził „reformy” skutkujące natychmiast olbrzymią inflacją i likwidacją bądź bankructwem wielu działów gospodarki narodowej. Po ich upadku na skutek celowego zadłużenia rozpoczęto proces tak zwanego programu Narodowego Funduszu Inwestycyjnego (NFI, ) w wyniku którego w ciągu paru lat wyprowadzono w obce ręce lub zniszczono ponad 70 procent potencjału gospodarczego Polski. Skutkiem ubocznym tych działań było oczywiście narastające bezrobocie (ponad 25 procent).
Konsekwencje reform Balcerowicza były katastrofalne dla Polski i blokowały jej możliwości rozwojowe. Natomiast ich skutkiem, było wyrzucenie „na bruk” ogromnej liczby tych, którzy przeprowadzili w najtrudniejszych latach 1980-89 rewolucję Solidarności. Marginalizowanie i niszczenie jej aktywnych członków i działaczy. Natomiast ich prześladowcy oraz prominentni przedstawiciele systemu komunistycznego nie dość, że bezkarni, to jeszcze idąc pod rękę z obozem Mazowieckiego, Bieleckiego, Michnika, Tuska zaczęli budować swoje ogromne majątki i fortuny.
A rewolucja już pożerała swoje dzieci – dosłownie i przenośnie.
Narastało społeczne niezadowolenie, bo przecież nie tak miało być…
W tej atmosferze doszło w październiku 1991 roku do pierwszych demokratycznych wyborów parlamentarnych.
W ich wyniku w Sejmie znalazło się aż 11 ugrupowań politycznych, a największe to: Unia Demokratyczna – 62 mandaty, SLD – 60, Wyborcza Akcja Katolicka – 49, PSL – 48 , Konfederacja Polski Niepodległej – 46, Porozumienie Obywatelskie Centrum – 44, KLD – 37, Porozumienie Ludowe – 28, NSZZ „Solidarność” – 27, Polska Partia Przyjaciół Piwa – 16, Mniejszość Niemiecka – 7, Chrześcijańska Demokracja – 4, Partia Chrześcijańskich Demokratów – 4, Solidarność Pracy – 4, Polski Związek Zachodni – 4, Unia Polityki Realnej – 3, Partia X – 3, Ruch Autonomii Śląska -2 oraz 11 komitetów otrzymało po 1 mandacie.
Skład Sejmu mocno był zatem rozdrobniony, ale wyraźną większość posiadały partie postsolidarnościowe, sama NSZZ „Solidarność” oraz KPN – główny przedstawiciel nurtu niepodległościowego .
KPN odniósł w tych wyborach największy ( jak się później okazało) sukces w swojej historii, bowiem oprócz 46 mandatów zdobytych wprost z naszych list, wprowadziliśmy, wykorzystując luki w ordynacji wyborczej, dodatkowo 4 posłów z list Polskiego Związku Zachodniego, 1 z Sojuszu Kobiet przeciwko Trudnościom Życia.
Dzięki manewrowi blokowania list. Tak sprawne wykorzystanie ordynacji wyborczej to głównie osobista zasługa Krzysztofa Króla przy owocnej, ogromnej pracy wszystkich działaczy i sympatyków KPN. Byliśmy najmłodszym wiekiem Klubem Parlamentarnym – młodzi, gniewni, bardzo ideowi i trochę zaskoczeni tym sukcesem.
Układ sił w Sejmie stwarzał możliwość powołania koalicji rządowej praktycznie tylko z udziałem KPN, gdyż bez naszych głosów nie mogła powstać żadna stabilna większość parlamentarna. I wtedy, w chwilach największego sukcesu wyborczego Konfederacji i w ogóle nurtu niepodległościowego, paradoksalnie rozpoczął się proces demontażu oraz marginalizowania partii. A w efekcie końcowym zejście ze sceny politycznej najstarszej i największej partii niepodległościowej.
Nigdy nie odegraliśmy roli, jaką mogliśmy odegrać i jaką należało odegrać …