Czas karłów. odc.5 – zdrada Kaczyńskich.
23/01/2012
434 Wyświetlenia
0 Komentarze
37 minut czytania
Zresztą rządzący niedawno PiS jest, podobnie jak PO, jest jedynie kolejną mutacją wszystkich kolejnych partii „postsolidarnościowych”, które na przemian z UD w latach 90-tych przegrały narodową nadzieję i oszukali Polskę, wyprzedając ją obcym….
Dosłownie z godziny na godzinę następowała radykalizacja nastrojów i postaw, a także wzmacnianie postulatów. Przygotowaliśmy więc nie tylko plany obrony, ale gotowi byliśmy stanąć do walki w razie próby tłumienia strajku siłą. Władze najpierw próbowały zastraszać nas nocnymi lotami helikopterów z włączonymi nad kopalnią reflektoramiczy przegrupowywania tuż pod zakładem czołgów i pododdziałów wojska oraz milicji i ZOMO. Ta demonstracja siły wzmagała determinację obrony- skutek zupełnie odwrotny od zamierzeń władzy…
Dzień drugi – wieczór.
Strajki ‘88 – Sejm ‘91, czyli niepodległość
W sierpniu 1988 roku rozlała się po kraju fala strajków. Doszło do strajku w KWK „Andaluzja” w Piekarach Śląskich, gdzie mocno udzielali się bracia Leszek i Piotr Polmańscy oraz Kazimierz Świtoń. Następnie po kolei stawały prawie wszystkie kopalnie w Rybnickim Okręgu Węglowym (ROW). KPN bardzo czynnie włączył się w te protesty, praktycznie w każdej kopalni w ROW mieliśmy swoich działaczy, a wielu z nich stanęło na czele Komitetów Strajkowych. Stąd upolitycznienie strajków, w których po raz pierwszy od wielu lat pojawiły się postulaty i żądania polityczne, między innymi hasło relegalizacji Solidarności i przeprowadzenia wolnych wyborów.
Wśród naszych działaczy w kopalniach pierwszoplanową postacią był Andrzej Andrzejczak. Świetny kolega, dobry organizator, miał ogromny autorytet wśród górników. Andrzej wcześniej karany był za próbę wysadzenia pomnika – sowieckiego czołgu w Żorach.
Gdy strajki górnicze rozlały się i zaczynały radykalizować się politycznie, wówczas do zakładów zaczynali zjeżdżać się przywódcy podziemnej Solidarności, najpierw Bogdan Lis, wiceprzewodniczący związku z 1981 roku, a potem sam Lech Wałęsa. Przyjeżdżali wspierać strajki? Nie, zjeżdżali do nas po to, by je „wygaszać”! Nie wszyscy wtedy jeszcze orientowaliśmy się, że oni już byli z komuną po słowie, a właściwie (co można dziś oglądać w TV) po flaszce. Adam Michnik, Lech Wałęsa i inni z generałem Kiszczakiem w Magdalence przy kieliszku dopinali już Okrągły Stół. A te strajki były bardzo groźne, zbyt duże, zbyt radykalne i dlatego musieli je dusić po kolei, kopalnię po kopalni.
KPN, najbardziej wtedy radykalną opozycja antykomunistyczna, nie brał udziału ze względów oczywistych, w tej zdradzie, w tym brataniu się z PZPR, a właściwie z sowiecką agenturą w osobach generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka. Michnik, Mazowiecki, Geremek czyli KOR to było intelektualne zaplecze narzucone przez SB Solidarności i po części samemu Wałęsie.
Wcześniej opozycjoniści z KOR-u (głównie do marca 1968 roku) byli usytuowani wysoko w strukturze totalitarnego systemu i w samej PZPR. Na przykład Geremek był I sekretarzem PZPR w Polskiej Akademii Naukowej, a Mazowiecki był wielokrotnym posłem na sejm PRL. Tak naprawdę, to nigdy nie walczyli o obalenie komunizmu w Polsce, bo to przecież kompletnie nie mieściło się im w głowach. Oni tylko chcieli reformować socjalizm i samą PZPR tak, aby mogli do niej wrócić i znów być przy władzy. Chcieli odrobić straty sprzed marca 1968 roku, gdy w ramach wewnętrznej czystki we władzach komunistycznych rozpętano nagonkę antysemicką wewnątrz partii i w jej przybudówkach. To był szczyt pragnień tych zaklinaczy czasu!
Ale wróćmy do strajków 1988 roku. Śląski KPN w pierwszym rzędzie skupił się na pomocy strajkującym kopalniom poprzez zapewnienia łączności oraz druku "Biuletynu Strajkowego", bieżącej informacji o sytuacji w regionie. Po rozlaniu się fali strajkowej delegowaliśmy kilka ekip naszych działaczy do ważnych zakładów pracy celem podtrzymania woli walki strajkowej. Z Krzysztofem Lagą udaliśmy się do KWK „Jastrzębie”, gdzie strajkowało blisko cztery tysiące górników. Dla porównania na KWK „Manifest Lipcowy” (dziś „Zofiówka”) nie było więcej niż kilkaset osób, a przecież ta kopalnia była od 1980 roku symbolem Solidarności w regionie.
Na „Manifeście” był Andrzejczak i tym razem to on spacyfikował Lisa i Wałęsę, gdy chcieli tam wygasić strajk ale wielu ich tam nie zostało.
Ja zaś postanowiłem zamienić KWK „Jastrzębie” w taką twierdzę, jaką była Huta Katowice w trakcie strajku w stanie wojennym 1981 roku. Dlatego weszliśmy z Krzyśkiem Lagą w skład Komitetu Strajkowego i wzięliśmy sprawy w swoje ręce. Opracowaliśmy wielopunktowy plan:
– po pierwsze, nawiązaliśmy łączność i możliwość ustalania wspólnych postulatów z innymi górnikami,
– po drugie, wystawiłem warty robotnicze wokół całej kopalni, wzmocnione w strategicznych miejscach zakładu. W sumie około czterystu, pięciuset uzbrojonych górników; uzbrojonych oczywiście w co popadło, głównie w pręty, rurki itp.,
– po trzecie, opracowaliśmy plan działań na wypadek bezpośredniego uderzenia ZOMO i wojska, których oddziały ostentacyjnie zaczęły pojawiać się w pobliżu kopalni. Przemieściliśmy też tak strajkujących, aby móc wziąć atakujących w krzyżowy ogień,
– po czwarte, kazałem „zaminować” bramę wjazdową na kopalnię. W tym celu wzięliśmy z magazynu puste, duże skrzynie po materiałach wybuchowych używanych na kopalni i zakopaliśmy je pod główną bramą. Podciągnięto do nich z daleka widoczny, czerwony przewód elektryczny do siedziby Komitetu Strajkowego, mający służyć do „odpalenia” ładunku,
– po piąte, zakazałem wpuszczania na teren kopalni żon i dzieci, bo wcześniej skutkowało to osłabianiem morale i wyciąganiem poszczególnych górników do domu „na płacz i lament”.
I wówczas "Trybuna Robotnicza" (później „Śląska”) – organ KW PZPR i największa gazeta regionalna w Polsce (około pół miliona nakładu) napisała: „..ze strajkującymi górnikami z KWK „Jastrzębie” władze były o krok od porozumienia, lecz zjawili się nieoczekiwanie „doradcy” Komitetu Strajkowego z ekstremalnego KPN i tak zastraszyli załogę oraz zaostrzyli strajk i postulaty, że porozumienie stało się niemożliwe…„
Przyznam, że z dużą satysfakcją czytaliśmy te słowa. Gdy strajki w innych zakładach zaczęły wygasać pod presją ugodowej części działaczy Solidarności przygotowujących kompromis „okrągłego stołu” władzom wydawało się, że problem się kończy. Jednak KWK „Jastrzębie” jako samotna wyspa na mapie spacyfikowanych zakładów, wciąż trwała. Kopalnia była wyspą silnie obsadzoną i dobrze bronioną tysiącami zdeterminowanych ludzi. Ludzi tak „naładowanych” nocnymi masówkami na cechowni, że gotowi byli walczyć, podobnie jak w stanie wojennym w Hucie Katowice, na śmierć i życie!
Dosłownie z godziny na godzinę następowała radykalizacja nastrojów i postaw, a także wzmacnianie postulatów. Przygotowaliśmy więc nie tylko plany obrony, ale gotowi byliśmy stanąć do walki w razie próby tłumienia strajku siłą. Władze najpierw próbowały zastraszać nas nocnymi lotami helikopterów z włączonymi nad kopalnią reflektorami i przegrupowywania tuż pod zakładem czołgów i pododdziałów wojska oraz milicji i ZOMO. Ta demonstracja siły wzmagała determinację obrony, więc skutek zupełnie odwrotny od zamierzeń władzy.
Obawiając się ataku w nocy, w godzinach pomiędzy drugą a piątą rano odbywały się masówki. Odsypialiśmy w dzień. Ale gdy zaczynało brakować żywności, sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Zwłaszcza , że wokół wszystkie zakłady, poza rachitycznym strajkiem w „Manifeście”, zakończyły już protesty. Jednak nie było problemów z morale strajkujących. Choć zdani tylko na samych siebie, strajkujący trwali w przekonaniu o słuszności dalszego protestu. Władze musiały mieć świadomość, że uderzenie nie pozostałoby bez odpowiedzi; że groziła krwawą jatką.
Tak pacyfikacja strajku siłą, oznaczałoby dziesiątki czy nawet setki rannych po obu stronach.
Tymczasem musiałem zorganizować pomoc z zewnątrz, gdyż brakowało już wszystkiego – tak żywności jak i rzetelnej informacji. Janek Górny był na wolności, zatem nawiązałem z nim kontakt i prosząc o pomoc i o wsparcie. Umówił mnie natychmiast ze Zbigniewem Romaszewskim w Warszawie.
Romaszewscy wypytywali mnie o strajk, o potrzeby, o sytuację na Śląsku.
Powiedziałem im, że potrzeba nam „opieki politycznej” poprzez nagłośnienie naszego protestu i postulatów. Potrzeba nam druków, wydawnictw, podziemnej prasy i funduszy na żywność.
Dali większą kwotę za pokwitowaniem, którą przekazałem na potrzeby Komitetu Strajkowego w „Jastrzębiu”; była za to żywność, woda, papierosy. Na koniec Romaszewscy spytali mnie bardzo poważnie o to, ile jest tych kopalń w Katowicach. Zrozumiałem wtedy, że w Warszawie sądzą, że wszystkie kopalnie śląskie są w mieście Katowice. Co więcej, z rozmowy wynikało, że Huta Katowice podobnie. Trochę mnie to zdenerwowało, bo my tu bijemy się o wolną Polskę, a oni w stolicy nawet dokładnie nie wiedzą, gdzie to dokładnie jest. Wytłumaczyłem im jednak spokojnie, że kopalń jest dużo, bo sześćdziesiąt cztery i są porozrzucane po całym województwie katowickim, że ROW to Rybnicki Okręg Węglowy, a Jastrzębie to miasto leżące około pięćdziesięciu kilometrów od Katowic. Powoli docierało do nich i zarazem porażało ich to, że strajki były tak szeroko rozlane i zakrojone na Śląsku i w Zagłębiu.
Zresztą później wielokrotnie przekonywałem się, że Warszawa zawsze postrzegała Śląsk jako samo miasto Katowice, wokół którego jest bardzo dużo kopalń i hut. Ale ile dokładnie i gdzie, to już dla nich była czarna magia.
Smutne to, ale prawdziwe, bowiem przez następne dziesięć, piętnaście lat było to również symptomatyczne postrzeganie Śląska i Zagłębia przez nową „solidarnościową” władzę. Nawet pochodzący ze Śląska ministrowie gospodarki jak Janusz Steinhoff czy Jan Szlązak na tej niewiedzy żerowali, aby piec własne, nieraz prywatne pieczenie, a przy okazji de facto zniszczyli polskie górnictwo i hutnictwo.
Ostatecznie strajk na KWK „Jastrzębie” opanowali i wygasili w końcu ksiądz oraz kobiety z dziećmi na rękach. W niedzielę rano pod pretekstem mszy świętej, ksiądz i kilkaset żon i dzieci weszło na teren kopalni. Po mszy było już po strajku; zostało nas gdzieś trzysta, czterysta osób. Nastrój ponury… Po kilku godzinach dyskusji, cześć dokumentów zniszczyliśmy, część ukryliśmy i w końcu rozwiązaliśmy strajk. W nocy rozeszliśmy się wychodząc przez płoty. Rano kopalnia była już bezludna i władze bez oporu ją przejęły. Nie przestraszyli nas czołgami, helikopterami czy ZOMO, to sprawę załatwiły zatrwożone o los mężów kobiety.
Zresztą Okrągły Stół był już gotów, karty poznaczone i rozdane.
Nasz upór, wysiłek i poświęcenie nie były już w stanie niczego zmienić…
Ilustracją tego stanu rzeczy był między innymipółlegalny Zjazd Śląsko-Dąbrowskiej Solidarności w Ustroniu, koło Wisły z przełomu lat 1988-89. Podczas zjazdu chciano wyłonić nowe władze związku. Obecnie już oczywiste jest to, że korowscy doradcy Wałęsy i agenci SB wewnątrz władz krajowych Solidarności z premedytacja (tuż przed oficjalnym rozpoczęciem Okrągłego Stołu) dążyli do wyborów, jako wręcz nominacji wskazanych przez siebie kandydatów we wszystkich regionach i w dużych zakładach pracy. I robili to według klucza, a dotyczyło to zarówno władz odradzającej się Solidarności jak i delegatów na zjazdy w tych regionach, gdzie one się odbywały. Cel był banalny – nie swoimi rękami wyeliminować "jastrzębie" i mieć we władzach wskazanych wcześniej ludzi. Ludzi ugodowych, chwiejnych, bez charyzmy lub wręcz agentów SB. Proces ten doprowadził do wyłonienia ludzi bez szerszej wizji lub po prostu karierowiczów. Było to działanie zaplanowane i przeprowadzane z dużą determinacją.
Byłem delegatem na Zjazd Regionalny mojej komisji zakładowej. Daniel Podrzycki miał mandat z jednej z większych komisji zakładowych z Zagłębia. Niestety, wspomniany już przez wcześniej Michał Luty (człowiek KOR, dziś wiceprezydent Katowic) postanowił dobierać delegatów według własnego klucza. I tak sterował wejściem delegatów, aby część spośród nich po prostu nie wpuścić na zjazd. No i udało mu się. Nie wpuścił między innymi Daniela i jego delegatów z Zagłębia, których bał się jak diabeł święconej wody. Taki to był wstęp do demokratycznych wyborów.
Zjazd obywał się w budowanym jeszcze kościele, w warunkach tak zwanej konspiracji i trwał dwa dni. Wpuszczono około dziewięćdziesięciu delegatów. Byłem w grupie dopuszczonych, a wielu z delegatów to byli moi znajomi ze struktur, którzy nie chcieli podporządkować się ugodowej, niejasnej linii władz Solidarności. Część z nich nawet chciała opuścić Zjazd na znak protestu przeciwko potraktowaniu Daniela i wielu innych niedopuszczonych delegatów. Obliczyłem naszą siłę i nie było tak źle: około dwudziestu, dwudziestu pięciu działaczy KPN (tutaj – delegatów terenowych komisji Solidarności głównie z kopalń ROW) oraz dwanaście osób z Huty Katowice i Koksowni Przyjaźń . Czyli w sumie około trzydziestu pięciu głosów na zjeździe. Proszę zatem zdenerwowanych delegatów o pozostanie, postanawiam bowiem jednak powalczyć na miejscu z manipulacjami Lutego i KOR.W nocy razem z, nazwijmy to, moimi działaczami z KPN liczymy głosy i zawiązujemy koalicję na rzecz wyboru na Przewodniczącego Regionu Janka Górnego. A także tworzymy listę kandydatów do Regionalnej Komisji Wykonawczej.
Rozmawiam z Jankiem Górnym, informuję go o koalicji i rozkładzie sił.
Korowcy i ich środowisko z Lutym na czele oraz tak zwana inteligencja wewnątrz Solidarności, czyli Jerzy Buzek i paru innych, których nikt nigdy wcześniej nie widział, preferują swojego kandydata, równie nieznanego Mariana Krzaklewskiego, który był wtedy chyba adiunktem na Politechnice Gliwickiej. Trzecim poważnym kandydatem ma być Alojzy Pietrzyk – działacz Solidarności z Jastrzębia, górnik o dość radykalnych poglądach, z którymi raczej bliżej mu do KPN niż do KOR. Rozpoczyna się zgłaszanie kandydatur. Padają nazwiska Krzaklewskiego i Pietrzyka…
Wtedy wstaje nasz delegat zgłaszając Górnego. Jednak ten wstaje i odmawia kandydowania! Przecieram oczy ze zdziwienia, wśród wielu delegatów dezorientacja. Prosimy o przerwę i po ciężkich bojach udaje się ją wywalczyć .
Pytam więc Górnego: co się właściwie stało? A on oświadcza mi, że z tymi sk…mi nie chce mieć nic wspólnego, bo to gnój i agentura. I dalej wyjaśnia mi całą sytuację. Otóż tuż przed zgłaszaniem kandydatur– mówi – podszedł do mnie jeden z ludzi od Lutego. Pyta mnie, czy pamiętam te cztery magnetowidy dla Duszpasterstwa w Gliwicach w 84 roku, i te dwadzieścia tysięcy dolarów, które przywiozłem z Gdańska w 85 roku. A także trzydzieści tysięcy dolarów, które przesłano nam ze Szwajcarii. Oczywiście, wszystko to pamiętałem. A on mi na to,- relacjonuje dalej roztrzęsiony Janek– że jeśli nie masz na to wszystko pokwitowań, to może lepiej nie kandyduj! Zamurowało mnie… To ja ukrywałem się sześć lat, przepadła mi rodzina, wsadzili mnie do więzienia pod idiotycznymi zarzutami o alimenty, poświęciłem te ostatnie osiem lat wyłącznie Solidarności, a te gnojki chcą ze mnie złodzieja teraz zrobić? Szantażują mnie agenciki jakieś! Nie, Tomku, ja już wysiadam z tego pociągu, dalej nie jadę! Wycofuję się z działalności, wyjadę, założę nową rodzinę. Ty jesteś młodszy, chcesz, to walcz z tym szambem, ale ja już nie mam sił! To bezpieka przecież dookoła, zdradzili mnie i zdradzą wszystko i wszystkich – zdradzą całą Solidarność. Dlatego nie będę kandydował, nie będę się tłumaczył przed tymi agencikami i cwaniakami. Nie pozwolę się poniżać!
Zabrało mi sił, aby go przekonywać, że powinien dalej walczył, że nie można się tak poddawać. Może to źle, może jednak należało go zachęcać… Niedługo potem wyjechał do USA i gdy wrócił po kilku latach, to nadal pomagał Solidarności. Założył pierwsze na Śląsku komercyjne radio, ale gdy się rozkręciło, „wyczesali” go z udziałów. Założył dużą hurtownię – spalili nieznani sprawcy, zanim ubezpieczył. Bardzo musieli go nie lubić.
Wracając do tego Zjazdu Solidarności. Podjąłem decyzję, że głosujemy na Pietrzyka. Przynajmniej porządny, znany w środowisku górnik, a Krzaklewski to przecież człowiek znikąd. Wygrywa Pietrzyk przygniatającą przewagą głosów. Koalicja moich delegatów i górników od Pietrzyka ma znaczną większość. Agenciaki i korowcy w odwrocie, a zatem dalej przeprowadzamy wybory do władz regionalnych. Tu też nasza koalicja wygrywa i w Regionalnej Komisji Wykonawczej obsadzamy większość miejsc. Do władz wchodzi Andrzejczak i dwóch kandydatów z KPN. Opuszczamy zjazd w miarę zadowoleni, bo po paru dziwnych sytuacjach na wstępie i po obezwładnieniu Górnego, osiągnęliśmy przecież wszystko, co było możliwe w tej sytuacji. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że osiągnęliśmy nawet więcej niż można było, bo przewróciliśmy do góry nogami całą misterną układankę KOR i SB!
Po zjeździe Luty podobno przez tydzień cały pił na umór i strasznie na mnie pomstował, że to wszystko przez tego sk…syna z KPN. Krzyczał, że to niby ja zmanipulowałem wybory, a chyba po prostu biedak nie wykonał czyjegoś zlecenia i zapewne strasznie się bał się gniewu zleceniodawcy… Potem wyjechał bodajże do Szwecji i zniknął na wiele lat. A później wrócił, by zostać wiceprezydentem Katowic, o dziwo z PiS…
Ale cóż, sam Kaczyński też przecież chodził na zebrania KOR, a dziś jest guru PiS. Zresztą rządzący niedawno PiS jest, podobnie jak PO, dość udaną mutacją wszystkich kolejnych partii powoływanych przez Geremka, Mazowieckiego, Balcerowicza, Michnika. ROAD, UD, UW – cały szereg partii tych wszystkich, którzy w latach dziewięćdziesiątych przegrali narodową nadzieję Solidarności i oszukali Polskę, wyprzedając ją obcym.
To nie MO i SB, czy ZOMO i PZPR, zabili Solidarność, bo nie byli w stanie tego zrobić! To „nasi” ją zniszczyli, zaprzepaszczając dorobek i legendę ludzkiej solidarności lat 1980-81. Dewastacji dokonała formacja wiecznych kosmopolitów i kamerdynerów do wynajęcia pod obojętnym im szyldem. Grupka do wysługiwania się obcym salonom; kompania karierowiczów za wszelką cenę.
Ustroń, ostatni półkonspiracyjny, półjawny Zjazd Śląsko-Dąbrowskiej NSZZ „Solidarności” pokazywał już na wstępie tak zwanych przemian, do czego są zdolni ci, którzy postanowili zawłaszczyć Solidarność dla własnych celów i potrzeb wykorzystać. Jako trampolinę i odskocznię dla karier. Kończył się jeden system i szczury w swoistym wyścigu przesiadały się na inny okręt, a bandery na okręcie były im obojętne. Najgorsze, że czynili to metodami wprost ubeckimi, a walcząc jakoby o demokrację sami ją w zarodku niszczyli. Albo przez małość i głupotę, albo na zlecenie. Odradzająca się Solidarność niczym dr Jackyll i mr Hyde – co innego głosiła publicznie w dzień, co innego wieczorem po cichu robiła. Było to widoczne na każdym kroku. Choćby przy wyborach w Solidarności.
Otóż Grupa Robocza Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” (w której zresztą działaliśmy wraz z Danielem już od kilku lat) powołała w początkach 1989 roku Porozumienie na rzecz przeprowadzenia demokratycznych wyborów w NSZZ „Solidarność”. O funkcjonowaniu „demokracji wyborczej” w Ustroniu już napisałem, ale podobnie było prawie w każdym regionie.
Dlatego śmiało można powiedzieć, że odradzająca się Solidarność była tak konstruowana przez KOR i SB, aby od korzeni była wyłącznie ślepym, bezwolnym, lecz użytecznym narzędziem. Miała być przepustką czy pomostem do realizacji wspólnie z Jaruzelskim i Kiszczakiem, uzgodnionego wcześniej scenariusza przyszłych „rewolucyjnych” wydarzeń. Nie mam wątpliwości co do tego, że tak zwane odradzanie się Solidarności to była wielka mistyfikacja i zarazem spektakl dla naiwnych.
Dlatego nie mieszczący się w tym scenariuszu radykałowie i jastrzębie z czasów pierwszej Solidarności z lat 80-81 i działacze niepodległościowego podziemia skupieni w GR KK NSZZ „Solidarność” zostali rozmontowani przez samego Wałęsę lub SB. Byli albo wypychani ze związku lub po zmianie swojej radykalnej postawy „wpuszczani” na dwór Wałęsy.
Część działaczy, jak Jan Rulewski(Bydgoszcz), Andrzej Słowik (Łódź) poszła z Wałęsą pod sztandary ugody z komunistami, a część, nawet większa, jak Anna Walentynowicz ( Gdańsk), Marian Jurczyk (Szczecin), Zbigniew Wądołowski (Szczecin), Andrzej Gwiazda (Gdańsk), Seweryn Jaworski (Warszawa), Kazimierz Świtoń, Daniel Podrzycki (Katowice) usiłowali tworzyć nowy związek wierny ideałom prawdziwej Solidarności .
Ja sam odszedłem od działań związkowych i zaangażowałem się w działania sensu stricte polityczne w KPN-ie. Podobnie uczynili Romuald Szeremietiew (PPN) i Jerzy Kropiwnicki, którzy próbowali zmierzyć się z wyzwaniem pluralizmu politycznego.
Inni jeszcze, jak na przykład Anna Walentynowicz czy Andrzej Gwiazda, stawali z boku i kontestowali. A skutek tego rozproszenia ludzi i działań był taki, że zostaliśmy rozprowadzeni po kątach jak dzieciaki…
W takiej atmosferze rozpoczął się tzw. Okrągły Stół. Solidarność wypłukana z ideałów Sierpnia 1980 roku, ubezwłasnowolniona przez ekspertów o rodowodzie PZPR, a później KOR-u, zasiadła do rozmów o przyszłości Polski z kierownictwem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Solidarność zmanipulowana do prywatnych celów przez grupkę cwaniaków i agentów bezpieki. Solidarność, w której oprócz korowskich doradców (Michnik, Geremek, Mazowiecki) i samego Lecha Wałęsy został ostatni znoszony garnitur działaczy typu bracia Kaczyńscy (przecież byli przy Okrągłym stole) czy też zwykli cyniczni cwaniacy jak Władysław Frasyniuk , Michał Boni i Bogdan Lis.
Paru budzących jako takie nadzieje jak Alojzy Pietrzyk na Śląsku czy Jacek Smagacz w Małopolsce, to było zbyt mało, aby mogła powrócić nasza Solidarność.
Związek z lat 1980-81 liczył dziesięć milionów członków, a po 1989 roku nie przekroczył nigdy półtora miliona. Dziś z po dwudziestu latach od tego „odrodzenia” liczy dwieście tysięcy, może nawet nie… Zaledwie 2 procent w stosunku do roku 1981 roku. Skoro zatruty był początek, to i owoce nie mogły być zdrowe.
Cóż za dramat – wielkie czasy i skarlali ludzie, mali duchem, wiarą i czynem.
Tak naprawdę, to ani prawdziwych komunistów nie było, ani prawdziwej Solidarności, tylko sami przebierańcy i popaprańcy. Szybko zdążyli zapomnieć o ideałach.
I teraz mieli wszystko, bo rozbili związek zawodowy Solidarność i zniszczyli ludzką solidarność. Już mieli obiecaną władzę, wpływy i pieniądze. Mieli gazety, radia, telewizje.Dzierżąc w rękach prawie wszystkie media wmawiali oszołomionym Polakom, że budują polski dom!
A ludzie nie wiedzieli, że fundamenty tej budowli są zgniłe …